Читать книгу Bagno szaleńców - Joanna Kanicka - Страница 7

Оглавление

Artefakty nie latają. Wiadomo, spotyka się takie wiszące w powietrzu, unoszone podmuchami anomalii. Czasami przerażony żółtodziób wypuści z dłoni cenne znalezisko, gdy dotknięcie niezwykłej powłoki przypomni mu, że niektórych artefaktów jednak nie powinno się podnosić gołymi rękami. Ale ogólnie artefakty nie latają. Zazwyczaj.

Dlatego kiedy nad ranem „księżycówka” wleciała nam przez okno, w pierwszej chwili rzuciliśmy się na podłogę przekonani, że to granat. To tyle ze śniadania, pomyślałem aż dziwnie spokojnie, z osłoniętą ramionami głową czekając na wybuch.

Na szczęście artefakty również nie wybuchają. Na ile zawsze, na ile tylko zazwyczaj, tego póki co nie udało mi się ustalić. W każdym razie minęło parę sekund, a ten nie wybuchł. I chwała mu za to.

– Co jest, do cholery? – mruknąłem, nie bardzo dowierzając własnym oczom. Podniosłem się i otrzepałem upaprany pyłem kombinezon. – Łazik, ty też to widzisz czy jakiś kontroler grzebie mi w głowie?

Chłopak wydawał się nie mniej zaskoczony niż ja. Wpatrywał się w lśniący twór Zony, marszcząc brwi.

– Na dole nic nie ma – powiedział powoli, jakby chciał się utwierdzić w tym przekonaniu.

Też dałbym głowę, że na zewnątrz nie ma żadnej anomalii. Poprzedniego wieczoru dokładnie zbadaliśmy teren, a emisji w nocy nie było. Poza tym obiekt znaliśmy od dawna. Niewielki jednopiętrowy budynek, będący kiedyś prawdopodobnie jakimś zakładem. Trzy godziny piechotą od naszej stałej bazy. Właściwie nie planowaliśmy się w nim zatrzymywać, to miało być jednodniowe wyjście po parę artefaktów. Taa, jednodniowe wyjścia, niech je chimera rozszarpie... Zawsze to samo. Nawet śpiwora nie wziąłem i tyłek przez noc prawie przymarzł mi do posadzki.

Łazik podszedł do okna i ostrożnie wyjrzał na dwór. Przez chwilę kucał, wpatrując się w poranną szarówkę.

– I co? – nie wytrzymałem.

Wzruszył ramionami, wciąż skanując wzrokiem okolicę.

– Niczego nie widzę.

– Niczego nie widzisz czy niczego nie ma? To spora różnica.

– A idź, Zielony. Ktoś ci broni też popatrzeć?

Podszedłem do niego i zerknąłem na teren. Krzaki, trochę powyginanych drzew. Trawa, w niektórych miejscach niezdrowo pożółkła, w innych spalona lub dziwnie wygięta przez anomalie. Ale to już znacznie dalej i artefakt nie mógłby z nich dolecieć. Trochę bardziej na prawo cztery ruchome kształty, prawdopodobnie ślepe psy. To też odpada.

– No cóż – mruknąłem – wygląda na to, że Zona zrobiła nam prezent.

Łazik popatrzył na mnie tak, jakbym palnął coś wyjątkowo głupiego, i właściwie mogłem go zrozumieć – mimo wszystko siedział w Zonie krócej ode mnie. Od początku wiedział, że aby tu przeżyć, musi być ostrożny. Takie podejście oczywiście nie dawało żadnej gwarancji, ale było znacznie lepsze niż brawura początkujących stalkerów, z których większość ginęła, zanim zdążyła rzeczywiście stać się stalkerami. To nie tak, że ja byłem nieostrożny. Ale, paradoksalnie, im więcej czasu człowiek spędzał w Zonie, tym bardziej docierało do niego, że obok wszelkich okropieństw czasami zdecyduje się ona przygotować też miłą niespodziankę.

– Nie patrz tak na mnie. Sprzedamy to i zaraz ci się gęba uśmiechnie. Sam wiesz, ile możemy za to dostać.

Wziąłem z plecaka pusty pojemnik i ostrożnie, pomagając sobie wieczkiem, zgarnąłem artefakt do środka. Niezwykła kula lśniła intensywnym blaskiem. Wewnątrz, głęboko pod twardą powierzchnią, strzelały cieniutkie białe błyskawice. Patrząc na nie, miało się wrażenie, że artefakt żyje. Kto wie, może i żył, trudno zrozumieć wytwory Zony. My, maluczcy, wiedzieliśmy tylko, że jest w nich coś hipnotyzującego, co sprawia, że chce się w nie wpatrywać bez końca.

Akurat teraz wcale nie zamierzałem wpatrywać się bez końca, ale i tak przerwałem znacznie wcześniej, niżbym chciał. Z dołu dobiegł jakiś szmer.

W ułamku sekundy przeszliśmy w tryb pełnej gotowości. Zmysły wytężone, broń w pogotowiu, oczekiwanie w napięciu na kolejne bodźce.

Za drugim razem odgłos był inny, głośniejszy, i nie mieliśmy już wątpliwości, że ktoś jest na parterze.

– Cholera – szepnąłem – chyba wyjdzie na to, że miałeś rację.

Po cichu, ważąc każdy krok, ruszyłem w kierunku wyjścia. Drzwi dawno wyleciały z zawiasów, więc na starcie miałem w polu widzenia sporą część piętra, w tym fragment połamanej balustrady przy schodach. Szczerze wątpiłem, by na tym poziomie ktoś był, ale i tak rozejrzeliśmy się z Łazikiem po dwóch sąsiednich pomieszczeniach. Pusto. Pozostawał tylko parter.

Poleciłem gestem kumplowi, żeby został, a sam ostrożnie postawiłem nogę na stopniu i kucnąłem, modląc się tylko, by schodek nie skrzypnął pod moim ciężarem. Nie miałem oczywiście zamiaru schodzić na sam dół i wystawiać się potencjalnemu wrogowi, chciałem po prostu sprawdzić, czy nikogo nie ma w korytarzu.

Kolejny krok. Praktycznie wstrzymałem oddech, wciąż nasłuchując, po czym jeszcze trochę przechyliłem się w bok.

Teraz w prześwicie schodów widziałem już więcej. Na pierwszy rzut oka czysto. Gdybyśmy wcześniej nie usłyszeli szmerów, prawdopodobnie zszedłbym wesoło na dół i być może byłaby to ostatnia rzecz, jaką zrobiłbym w życiu.

Z jednego z pomieszczeń dobiegł odgłos kroków. Wydawały się ludzkie, ale w Zonie nigdy niczego nie było się pewnym. Ścisnąłem mocniej moje LR-300 i czekałem, aż w otworze drzwiowym pojawi się konkretna sylwetka.

Człowiek, pomyślałem z ulgą, gdy go zobaczyłem. Na bandytę nie wyglądał, więc pewnie zwykły stalker, choć raczej nie od nas z Farmy.

– Nie ru... – zacząłem, na wszelki wypadek trzymając go na linii strzału, ale mój głos został zagłuszony serią z automatu. Ma refleks, skubany. Albo po prostu słabe nerwy. Dobrze chociaż, że z celnością kiepsko i całość poleciała w ścianę jakieś pół metra dalej. Przekląłem pod nosem i wskoczyłem z powrotem na piętro, na tyle głęboko, by nie mógł mnie dosięgnąć nawet wzrokiem. Przez chwilę staliśmy w milczeniu.

– Dobra, tak się bawić nie będziemy – stwierdziłem w końcu, pozostając w ukryciu. – Ty kto?

– Ja tak odruchowo, nie chciałem – burknął nieznajomy nieco zmieszanym głosem. – Myślałem, że...

– Co myślałeś? – dopytałem ze złością. – Ja przez twoje urojenia nie chcę trafić do piachu.

– No mówię, że przepraszam. Klękać nie będę.

– Zadano ci pytanie – przypomniał Łazik. Jego ton utwierdził mnie w przekonaniu, że on też nie kojarzy głosu naszego niespodziewanego gościa. A skoro nawet Łazik go nie znał, to na pewno nie był od nas z bazy. – Kim jesteś?

– No przecież zwykłym stalkerem, takim jak wy. – W głosie faceta dało się słyszeć zniecierpliwienie i jakby niepokój. – Chłopaki, bądźcie ciszej, co? Tu może być burer.

Spojrzałem na Łazika, on na mnie. Co ten gościu pierdzielił? Na tych terenach nikt nigdy burera nie widział, wolały jakieś podziemia lub tunele. W dodatku tym szkaradnym karłom raczej nie zależało, by nie robić hałasu, i pewnie już dawno usłyszelibyśmy, jak beztrosko przerzuca swoje graty.

– Artefakt – szepnął nagle Łazik z taką miną, jakby doznał olśnienia.

No tak, artefakt! Burer, dzięki swoim telekinetycznym mocom, mógł bez trudu włożyć przez okno „księżycówkę”. Tylko niby po co? Poza tym kula wleciała do pokoju z dużym impetem, a burery, jeśli akurat kogoś nie atakowały, zwykle przenosiły przedmioty powoli i precyzyjnie. Nie, bzdura, koleś pieprzył głupoty.

– Na piętrze go nie ma – oznajmiłem. – Schodzimy na dół. Tylko bez numerów.

Wyglądało na to, że rzekomy stalker rzeczywiście nie ma zamiaru nas pozabijać. Broń trzymał opuszczoną, a gdy już byliśmy na parterze, kiwnął nam głową – właściwie nie wiadomo, czy na powitanie, czy żeby podkreślić swoje pokojowe nastawienie.

– Kosa jestem – przedstawił się. – Poszukacie go ze mną, co?

Kosa, hmm. Jakaś taka pretensjonalna ksywka, jakby wymyślona przez niego samego. Przyjrzałem mu się uważniej. Na oko trochę starszy ode mnie. Dobrze zbudowany, nieszczególnie wysoki, ale i niskim trudno było go nazwać. Twarz kwadratowa, o dość wyraźnych rysach, lekki zarost. Nie wyglądał na delikatnego elegancika, któremu zachciało się nagle iść do Zony. Tylko ten strój... Dobrana na szybko mieszanka ubrań, w dodatku czystych, jeszcze nie łatanych. I wyposażenie podejrzanie skromne.

Sytuacja była raczej jasna.

– Burera, tak? – upewniłem się z rosnącym rozbawieniem. – Chcesz tu szukać burera? Ale wiesz, że to może trochę potrwać?

– Kto ci naopowiadał takich bzdur? – zapytał wprost Łazik.

Nasz nowy znajomy popatrzył na niego podejrzliwie.

– Na bazie gadali.

– Na jakiej bazie? Nie jesteś z Farmy.

– Nie jestem – przyznał Kosa. – Chociaż o tym akurat na Farmie słyszałem.

– Od kogo?

Kosa lekceważąco wzruszył ramionami i spojrzał na nas z wyższością.

– Nie tak łatwo zdobyć takie informacje.

– Kolego – odezwałem się do Kosy, zanim Łazik zdążył cokolwiek odpowiedzieć – nie wiem, jak długo jesteś w Zonie, ale jeśli burer byłby tu w tym momencie, zapewne padłbyś z łbem rozwalonym jakąś deską, zanim jeszcze nas zobaczyłeś.

Usta faceta rozciągnęły się w dziwnie zadowolonym uśmiechu.

– W takim razie udało mi się go załatwić.

Uniosłem brwi, czekając na dalsze wyjaśnienia. Od Kosy biła niezachwiana pewność siebie i widać było, że zadawanie pytań nie będzie konieczne. Nasze niezrozumienie wyraźnie go cieszyło i chyba napawało dumą.

– Przygotowałem się i podstępem go wziąłem. Na piętro jest już wrzucona „księżycówka”.

– „Księży...”? – Ze zdumienia praktycznie odebrało mi mowę. To on ją wrzucił?! Przecież tu się nic kupy nie trzymało. – Czekaj, czekaj, wyjaśnij wszystko od początku.

– Nowi w Zonie? – uśmiechnął się ze zrozumieniem Kosa. – Cóż, ja też się wciąż wielu przydatnych rzeczy dowiaduję. Ten burer ma tu kryjówkę, chowa w niej artefakty. A ja akurat parę dni temu na wyprawie znalazłem „księżycówkę”.

– I co? – zapytał Łazik, najwyraźniej też nic nie rozumiejąc.

– Naprawdę nie słyszeliście? Przecież burer może oddziaływać na wszystko tymi swoimi mocami, nie? W środku „księżycówki” szaleje prąd, więc gdy tylko mutant spróbuje ją ruszyć, zostanie porządnie porażony. Wygląda na to, że już podziałało. Teraz wystarczy znaleźć miejsce, gdzie magazynował artefakty.

– Chcesz powiedzieć – zacząłem z nadzieją, że się przesłyszałem – że wrzuciłeś przez okno „księżycówkę”... nie żadne tanie gówno, a „księżycówkę”... żeby zabić burera? – Usłyszałem, jak Łazik prycha z niedowierzaniem. – Człowieku, ty nią możesz burera najwyżej lekko napromieniować! Jeżeli oczywiście jakiegoś tu znajdziesz, bo to też byłby nie lada wyczyn.

– Kłamiecie – warknął ze złością Kosa i, bezceremonialnie przepchnąwszy się między nami, polazł na piętro, by je przeszukać.

Wrócił dość szybko, z miną bardzo nietęgą. Starał się nie patrzeć nam bezpośrednio w oczy.

– Słuchaj, Kosa – odezwał się Łazik. – Tych wszystkich bajek naopowiadał ci barman z Farmy? Taki z rudą brodą?

– Aha – przyznał mężczyzna niechętnie. – Nie jestem tu szczególnie długo. Spytałem, za ile powinienem sprzedać ten artefakt, a on mi wtedy nagadał o kryjówce burera. Której nigdy nie było – dodał ponuro, rozumiejąc wreszcie, że nie miał racji. – I że najlepiej przyjść nad ranem, że dobrze wziąć też... Kurwa.

– Wiking. – Pokiwałem głową. Nasz barman był świetnym facetem, ale uwielbiał wrabiać żółtodziobów. Takie coś zdarzyło się nie pierwszy raz i zapewne nie ostatni. Chociaż pierwszy raz byłem świadkiem, że ktoś do tego stopnia daje się nabrać. Hmm, ciekawe, czy Wiking planował przyjść później po ten artefakt. – Chyba jednak przegina.

– Zaraz – ogarnął się nagle Kosa i znów z zapałem ruszył na górę. – Ale skoro wrzuciłem „księżycówkę” na piętro, powinna wciąż gdzieś tam być.

Rzuciłem szybkie spojrzenie Łazikowi, a potem chrząknąłem znacząco, by Kosa się zatrzymał. Nie było sensu grać głupa, prędzej czy później by się zorientował.

– Na górze nie ma artefaktu – poinformowałem.

– Nie? A... Ach. Więc wy... Nie no, słuchajcie, chłopaki, nie bądźcie tacy. Wszyscy stalkerzy to takie sukinsyny?

– Sprzedamy i podzielimy się po równo we trzech – zaproponowałem.

– Połowę wam dam. Przecież wystarczy, i tak nie musieliście nawet palcem kiwnąć, żeby go zdobyć. Albo... – Kosa zmarszczył brwi, przez chwilę się nad czymś zastanawiał. – Albo nie, dam wam całość. I jeszcze coś mogę dołożyć. Mam propozycję. Do dłuższego obgadania.

Oho, kot chyba chciał poważnie podyskutować. No, ciekawe, co mądrego wymyślił.

– Dobra, chłopaki, dawajcie na górę. – Miałem już dosyć stania w holu z giwerami w dłoniach, jakbyśmy wciąż spodziewali się burera. Na razie można było uznać, że nasz nowy znajomy zagrożenia nie stanowi. – Skończymy śniadanie. Nie uwierzysz, Kosa, ale gdy spokojnie jedliśmy, ktoś przerwał nam, wrzucając przez okno „księżycówkę”.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Bagno szaleńców

Подняться наверх