Читать книгу Poranki na Miodowej 1 - Joanna Szarańska - Страница 6

Оглавление

Koperta jest błękitna i lekko chropowata. Kiedy kładę ją na wypolerowanym blacie stolika, odcina się od niego jasnym prostokątem. Wodzę po niej palcem wskazującym, zakreślam niewidzialne figury geometryczne, pieszczę opuszką, pragnąc wynagrodzić to, czego chcę. Albo raczej: czego nie chcę. Nie chcę jej otwierać. Wolałabym zmiąć ją w dłoni, zdecydowanym ruchem cisnąć do kosza na śmieci, przepuścić przez niszczarkę do papieru albo przytknąć do płomienia świecy. Wszystko – byle nie otwierać, nie czytać, nie wiedzieć, jakie wiadomości przynosi i dlaczego pojawiła się w mojej skrzynce pocztowej akurat dzisiaj.

Pozwalam swoim palcom na swobodną wędrówkę, a potem robię coś, czego sama się nie spodziewałam: ujmuję błękitny prostokąt w dwa palce i przytykam do nosa. Wciągam słabo wyczuwalną woń, a w mojej głowie pojawiają się wyraziste obrazy. Stary sekretarzyk z drzewa orzechowego, na wpół wysunięta szuflada wyściełana bordowym aksamitem i zupełnie niepasujący do niej plastikowy koszyczek pełen błękitnych kopert.

Nie muszę się zastanawiać, przetrząsać grup bliższych ani dalszych znajomych w poszukiwaniu nadawcy, który ośmielił się przełamać schemat zdawkowych e-maili i SMS-ów i wedrzeć się w moją poukładaną codzienność w bardziej tradycyjnej formie. Wiem, kim jest nadawca. Błękitna koperta to wyraźny podpis. Pieczęć starannie odbita w rozmiękłym laku. Wodzę po niej palcami i zastanawiam się, czy znajdę w sobie dość odwagi, by ją zniszczyć.

A potem, jakby wbrew sercu i rozumowi, moje palce rozdzierają błękitny papier i wydobywają złożoną na pół kartkę. Oczy biegną po linijkach drobnych literek, z każdą kolejną brwi marszczą się bardziej, a na płucach mocniej zaciska się obręcz. Kończę czytać, składam kartkę i na powrót wpycham ją między poszarpane strzępki papieru. Uświadamiam sobie, co powoduje ból w klatce piersiowej, więc zmuszam się do oddychania. Patrzę na rozdartą kopertę i nie wiem, co myśleć.

Bo jest lepiej, niż myślałam. A równocześnie gorzej być już nie może.


Odkąd pamiętam, ciotka Wanda pisała listy na błękitnej papeterii. Jako dziecko jej tego zazdrościłam. Zakradałam się do sekretarzyka, ostrożnie wysuwałam przyciężką szufladę i zanurzałam kościstą dłoń w jej mroku, by musnąć opuszkami palców kredowy papier. Pewnego popołudnia przyłapała mnie na tym. Ani słowem nie skomentowała mojego zuchwalstwa. Po prostu stała w progu, z rękami założonymi na piersi, a jej brwi uniosły się wysoko, aż zginęły pod zasłoną ciemnych włosów. Gwałtownie pchnęłam szufladę, a ta przytrzasnęła mi dwa palce. Przez kilka tygodni moje paznokcie miały kolor dojrzałej śliwki. Już nigdy nie zbliżyłam się do sekretarzyka ciotki i do błękitnej papeterii.

Dom ciotki Wandy stał przy końcu ulicy Miodowej. Z jednej strony sąsiadował z trzypiętrową kamienicą. Na jej parterze mieściła się piekarnia. Biegałam tam po bułki z makiem i słodkie rogaliki, które ciotka smarowała brzoskwiniową konfiturą i małymi kęsami pogryzała do popołudniowej kawy. Po drugiej stronie znajdowała się zachwaszczona parcela porośnięta gęstwiną młodych brzózek. Gdy zamieszkałam na Miodowej, brzózki sięgały mi do pasa. W dniu mojej wyprowadzki wierzchołki drzew były równe z balkonem pierwszego piętra. Kiedy stanęłam na chodniku, z walizką przytuloną do prawej nogi, i spojrzałam w ich kierunku, drobne listki beztrosko tańczyły na wietrze. Pomyślałam wtedy, że ich widok będzie jedyną cząstką tego miejsca, za którą zatęsknię.

Pewnego dnia przeczytałam w gazecie, że w tych brzózkach znaleziono ciało młodej dziewczyny. Ale to było wiele lat później, gdy z Miodową łączyły mnie już wyłącznie wspomnienia.

Dom ciotki Wandy był duży, posiadał stromy dach i werandę od frontu. Kiedy byłam dzieckiem, jego fasada miała kolor kawy z mlekiem i pamiętam, że łączyłam ten fakt z ogromnymi ilościami napoju, jakie ciotka wypijała. Zupełnie jakby spływając wzdłuż jej przełyku, beżowy płyn wsiąkał w mury domu. Potem, gdy już jako dorosła kobieta uruchamiałam mapę Google Street View i przemykałam wzdłuż Miodowej, zauważyłam, że przemalowano go na blady odcień różu.

Ciotka prowadziła księgarnię. Znajdowała się we frontowej części wysokiego parteru. Prowadziły do niej skrzypiące drewniane schody. Do księgarni przylegały dwa nieduże magazynki, coś na kształt kantorka, w którym przechowywała dokumenty, oraz klatka schodowa prowadzącą do części mieszkalnej zlokalizowanej na piętrze. Ciotka lubiła antyki, choć jak teraz o tym myślę, uświadamiam sobie, że nie byłoby jej stać na taką ekstrawagancję i z pewnością musiały to być imitacje. Pokoje wypełniały ciężkie meble oraz tłumiące kroki, ciemne dywany, przez co dom wydawał się ponury, a nawet nieprzystępny. Kiedy przebywałam u ciotki, zawsze miałam wrażenie, że pada deszcz. Nawet gdy panowały letnie upały, a przez drzewa rosnące w ogrodzie na tyłach domu przesączały się radosne promienie słońca.

Fakt, były to niezbyt przyjazne warunki dla dziecka, ale nikt nie zaprzątał sobie tym głowy. Zamieszkałam w domu ciotki Wandy, gdy skończyłam siedem lat, a mój ojciec postanowił szukać szczęścia w Ameryce. Poślę po ciebie, zanim się obejrzysz, obiecywał, roztaczając przede mną obraz bajkowego świata wypełnionego lalkami ze złocistymi włosami, kolorowymi sukienkami oraz zapachem owocowej gumy do żucia. Urządzę się i sprowadzę cię do siebie, żebyśmy już zawsze byli razem, ty i ja, tak?

Uczepiona obietnicy złożonej ustami ukochanego ojca zamieszkałam w tym obcym domu. W domu tak różnym od tego, który dotychczas znałam. W domu wypełnionym nakazami i zakazami, gdzie obijałam się nie tylko o ciężkie meble, ale również o obojętność jego właścicielki. Ciotka Wanda nie ukrywała tego, że nie lubi dzieci. Nie wiem, dlaczego zgodziła się mną zająć, ale podejrzewam, że ojciec nie znał nikogo innego, kto mógłby roztoczyć nade mną opiekę. Odkąd pamiętam, zawsze byliśmy tylko ojciec i ja. Matka odeszła, gdy byłam malutka, nie znałam dziadków, kuzynów. Dom przy ulicy Miodowej j i jego właścicielka również pojawili się dopiero z chwilą, gdy plan ojcowego wyjazdu zaczął nabierać realnych kształtów, a kwestia zapewnienia mi opieki stała się nagląca.

Do domu ciotki przybyliśmy pewnego ponurego, jesiennego dnia. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy z ojcem w samochodzie. Po szybach spływały pierwsze krople deszczu, wycieraczki pracowały miarowo, przesuwając się po szybie z nieprzyjemnym zgrzytem. Przez rozmazany kroplami kalejdoskop bocznej szyby patrzyłam na budynek przycupnięty za ogrodzeniem z metalowych sztachet, długą werandę i kołyszący się nad nią odrapany szyld. I na prostokąt ciepłego światła, w którym wyraźnie odcinała się ciemniejsza sylwetka. Ciotka stała w przeszklonych drzwiach księgarni i obserwowała nas. Nie wiem dlaczego, ale wzbudziło to we mnie jakiś lęk. Nagle zachciało mi się płakać. Zwróciłam w kierunku ojca wykrzywioną twarz.

– Tato, ja tu nie zostanę! Zabierz mnie ze sobą! Proszę!

Ojciec potrząsnął głową i sięgnął do paczki z papierosami leżącej na desce rozdzielczej. Pstryknął zapalniczką, ciasne wnętrze naszego poloneza na króciutki moment rozjaśnił blask ognia, a następnie wypełnił obłok dymu. To były czasy, gdy nikt się nie krygował, sięgając po papierosa w obecności dziecka, nie myślał o konsekwencjach zdrowotnych. Mój ojciec też nie. Był nałogowym palaczem i pierwsze lata życia spędziłam spowita smrodem papierosów. Nawet to lubiłam, wciągałam go z lubością. Swojski zapach, woń ojca.

– To niemożliwe. – Pokręcił głową. – Nie zapewniłbym ci odpowiednich warunków. Musisz chodzić do szkoły. Potrzebowałabyś opieki, gdy ja byłbym w pracy. W tej chwili nie jestem w stanie o to zadbać. Tam, bo tu…

– Ale ja nie znam tej ciotki! Nie chcę!

– Tak musi być – uciął. – Uśmiechnij się i bądź dzielna. Przecież ani się obejrzysz, a poślę po ciebie. Albo nie, inaczej. Umówmy się, że przyjadę po ciebie. Sam. Umowa stoi?

Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że nie jest to taką prostą sprawą. To były pierwsze lata po upadku komuny. Czasy nerwowe, ale też pełne optymizmu. Dla mnie liczyła się jednak tylko obietnica złożona przez ojca. Wróci po mnie. Przyjedzie i zabierze do tej cudownej krainy, w której dziewczynki bawią się lalkami o złocistych włosach i długich nogach, a na obiad jada się hamburgery!

Uśmiechnęłam się, posłusznie przygładziłam włosy i obciągnęłam sukienkę na kolanach. Wysiedliśmy. Powoli, krok za krokiem, ruszyłam za ojcem w kierunku długiej werandy, rozkołysanego szyldu i żółtego prostokąta drzwi, w którym ciemna sylwetka przybierała coraz wyraźniejsze rysy. Idąc, ślizgałam się na mokrych liściach zaściełających ścieżkę.

Wróci, tłukło mi się pod czaszką w rytm kroków.

Ciotka odsunęła się, robiąc nam przejście. Przekroczyłam próg domu przy ulicy Miodowej. Wróci, myślałam, podając jej rękę na powitanie.

Tamtego dnia widziałam ojca po raz ostatni.


Otrząsam się ze wspomnień i podchodzę z błękitną kopertą do regału z książkami. Wsuwam ją między kartki pierwszej z brzegu powieści. To jedna z moich ulubionych, wielokrotnie czytana Rebeka. Potem wkładam buty do biegania i wychodzę z mieszkania. Naprzeciwko mojej kamienicy znajduje się park. Nic wielkiego, skwerek właściwie, paręnaście arów zadrzewionego terenu, który poprzecinano asfaltowymi alejkami, nafaszerowano ławkami i latarniami. Niewielką część wysypano żółciutkim piaskiem i zagospodarowano jako plac zabaw dla dzieci. Kiedy zbliżam się do wylotu alejki, dobiegają mnie stamtąd radosne piski dokazującej dzieciarni.

Zakładam słuchawki, włączam odtwarzacz mp3 i moją głowę wypełniają pierwsze takty energetycznego przeboju Eda Sheerana. Jestem gotowa, mogę biec. Wypocić z siebie niepokoje oraz czarne myśli.

Ludzie wybierają różne sposoby walki ze stresem. Jedni rzucają się na czekoladę, inni rozlewają butelkę wódki, jeszcze inni przyklękają w kościelnej ławce i powierzają swoje sprawy Bogu. Ja biegam. Zatracam się w muzyce i rytmicznym uderzaniu stóp o podłoże. Upajam się wolnością. Mogę tak w nieskończoność. Biegnę, a w mojej głowie rozbłyskują kolejne obrazy. Biegnę, ale nie dostrzegam piękna otaczającego mnie krajobrazu ani mijanych ludzi. Kiedyś ocknęłam się w zupełnie innej dzielnicy i zdezorientowana spoglądałam na górujący nade mną blok i zawieszoną na nim tabliczkę z adresem. Nie pamiętałam pokonanej trasy, ulicznych świateł, które przecież musiałam mijać, nie pamiętałam niczego. Zupełnie jakbym biegła na jakimś dziwacznym autopilocie.

I teraz również uruchamiam ten tryb. Nie spieszę się, mam swoje tempo, swój rytm. Mijam kolejne ławki i latarnie stylizowane na retro. Park jest tak mały, że mijam je dziesiątki razy. Automatycznie wybieram alejki, płynnie lawiruję między młodymi matkami pchającymi przed sobą wózki i dzieciakami na trójkołowych rowerkach albo hulajnogach w jaskrawych kolorach. Między drzewami migają mi brunatne kształty wiewiórek.

W końcu uznaję, że mam dość. Pochylam się do przodu, opierając dłonie o kolana, które leciutko drżą pod moimi palcami. Potem wyłączam odtwarzacz z muzyką i wolno ruszam w kierunku ulicy. W lewej łydce czuję słaby, pulsujący ból, może coś naciągnęłam.

W wejściu do kamienicy natykam się na sąsiadkę. Wraca z pracy, obładowana reklamówkami z logo pobliskiego dyskontu, posapuje cichutko, zaczerwieniona z wysiłku, zirytowana ciężarem i niewygodą siatek, ale na mój widok uśmiecha się przyjaźnie. Przytrzymuję jej bramę, by wygodnie weszła do środka.

– Co słychać, pani Małgosiu? Jak nadgarstek? – zagaja pogodnie.

Macham ręką lekceważąco.

– Już wszystko w porządku. To u mnie normalka, gdy kończę książkę i wpadam w szał pisania. – Parskam śmiechem.

Sąsiadka odkłada na chwilę jedną z siatek, ociera rękawem spocone czoło i żartobliwie grozi mi palcem.

– Niech pani o siebie dba! My, wierne czytelniczki, czekamy na kolejne bestsellery i nie chcemy słyszeć o poważniejszych kontuzjach!

Uciekam wzrokiem gdzieś w bok. Czuję uderzenie gorąca na twarzy i wiem, że na moich policzkach właśnie wykwitły dwie czerwone plamy. Nie potrafię przyjmować pochwał, nigdy tego nie umiałam. Moje reakcje są różne, ale zazwyczaj mamroczę coś pod nosem, głupawo się śmieję albo piekę raka.

Odpowiadam sąsiadce uśmiechem, a potem schylam się i podnoszę siatkę, którą położyła u swoich stóp. Dziękuje mi krótkim skinieniem głowy i w milczeniu pniemy się schodami na nasze trzecie piętro. Pióropusz pora łaskocze mnie po łydce. Sąsiadka posapuje. Serce w mojej piersi nadal galopuje, zupełnie jakby nie zrozumiało, że bieg już się skończył. A może to wcale nie kwestia treningu, wysiłku? Moje myśli szybują w kierunku błękitnej koperty oraz ciotki Wandy i niespodziewanie mówię:

– Możliwe, że wyjadę na jakiś czas.

– Tak? – Sąsiadka przekłada siatkę do lewej ręki i wsuwa dłoń w przepastną kieszeń żakietu w poszukiwaniu kluczy. – Jakieś spotkanie autorskie?

Pani Danusia opiekuje się moim mieszkaniem, gdy wyjeżdżam na targi książki czy imprezy kulturalne organizowane przez odległe biblioteki. Nie ma ich wiele, nie zabiegam o spotkania z czytelnikami, bo wciąż trudno mi uwierzyć, że ktoś chce posłuchać o tym, jak postanowiłam urzeczywistnić swoje marzenie i pisać powieści, niemniej zdarza się to kilka razy w roku. Sąsiadka jak dobry duch dba, by w tym czasie moje kwiaty nie uschły.

– Nie – mówię teraz z lekkim wahaniem. – Chodzi o sprawy rodzinne. Moja ciotka zachorowała.

– Ojej. – Zerka na mnie z niepokojem. – Mam nadzieję, że to nic poważnego.

– Obawiam się, że to bardzo poważne – mówię cicho.

Właśnie docieramy na nasze piętro i przystajemy przed drzwiami. Pani Danusia chroboce pękiem kluczy, ja odkładam siatkę, opieram ją o ścianę, pilnując, by zielony pióropusz nie wysmyknął się z torby. Również wyciągam klucze, choć gdy zbliżam się z nimi do drzwi i wyławiam uchem odgłos telewizora, już wiem, że nie będą potrzebne. Uśmiecham się zadowolona. Nie chciałabym dzisiaj być sama. Nie z błękitną kopertą ukrytą wśród stron ulubionej powieści.


Robert ogląda jakiś program informacyjny, ale kiedy wchodzę do pokoju, wyłącza odbiornik i podnosi się z kanapy, żeby mnie pocałować. Muskam delikatnie jego wargi, a potem wtulam swój policzek, ciągle zaczerwieniony i gorący, w jego, szorstki od zarostu. Wciągam głęboko powietrze. Skóra Roberta wydziela świeży, lekko cytrusowy aromat. Zawsze pachnie w ten sposób i czasami dotykam jej końcówką języka, jakbym chciała poczuć na niej smak ulubionej lemoniady z dzieciństwa.

Ciotka Wanda przyrządzała wyśmienitą lemoniadę. Dodawała do niej listki mięty pieprzowej i szczyptę jakiejś przyprawy. Nigdy nie zdradziła jakiej.

Obraz szklanego dzbanka napełnionego bladożółtym napojem rozbłyskuje przed moimi oczami. Krągłe plastry cytryny, strzępki zielonych listków obrywanych z krzaczka za domem. Postukujące o siebie kostki lodu.

Odsuwam się od Roberta, a on unosi brwi, zdziwiony.

– Biegałam – rzucam tonem wyjaśnienia. Tak jakbyśmy nigdy nie przytulali się po wspólnym joggingu. Jakby zapach potu czy lepki nalot na skórze nagle urosły do rozmiarów muru oddzielającego nas od siebie. Ale Robert wie, że tak mam. Że czasem – ni stąd, ni zowąd – odsuwam się i szukam dystansu.

Idę do kuchni i nurkuję głową w lodówce. Udaję, że przeglądam butelki z napojami izotonicznymi, ułożone na szklanej półce, ale tak naprawdę chłód bijący z jej wnętrza sprawia mi przyjemność. Przymykam oczy i delektuję się lodowatymi igiełkami nakłuwającymi skórę. Gdy zatrzaskuję drzwiczki lodówki i odwracam się, Robert stoi w progu. Wodzi za mną wzrokiem. Coś w jego oczach podpowiada mi, że przyniósł ważne wieści i nie może się doczekać momentu, w którym się nimi ze mną podzieli. Pragnie jednak całej mojej uwagi, a ja niespokojnie kręcę się po kuchni. Zmuszam się więc, by przysiąść na taborecie.

– Przychodzę z fajną propozycją – mówi w końcu, a ja w duchu parskam śmiechem na myśl, jak dobrze go znam, jaki jest dla mnie przewidywalny! Robert dostrzega moje rozbawienie i na sekundę milknie urażony. Nie może jednak wytrzymać, aż go rozpiera, by wyłożyć, z czym się zjawił. Natychmiast wyrzuca z siebie kolejne zdania: – Zostaliśmy zaproszeni do domku letniskowego mojego przyjaciela ze studiów. Uroczo położona posiadłość, w lesie, nad jeziorem. Drewniana chatka, no… – śmieje się – nie do końca chatka. To całkiem spory dom, dostaniemy sypialnię z osobnym wejściem.

– Jest jesień – rzucam pierwszą rzecz, jaka przychodzi mi na myśl.

Robert marszczy brwi.

– Jest ciepło – kontrargumentuje. – Co z tego, że jesień? Napalimy w kominku, rozgrzejemy się dobrym winem. Może upieczemy kiełbaski przy ognisku? – Rozpromienia się. – Właśnie! Jest jesień, pomyśl, jak tam musi być pięknie. Pomost nad jeziorem, dzika plaża ukryta gdzieś w tataraku, przecież uwielbiasz takie miejsca…

Zna mnie. Albo wydaje mu się, że mnie zna. Wie, że odczuwam dyskomfort na myśl o wejściu między zupełnie obcych ludzi. Nie lubię tego całego ceremoniału niezbędnego, by kogoś poznać. Uprzejme poklepywanie się po plecach, wymiana zdawkowych, często pozbawionych sensu uwag. A potem wywiad-rzeka. Jak długo się znacie? Skąd pochodzisz? Którą uczelnię kończyłaś? Co robisz? Z tego w ogóle da się wyżyć? Nienawidzę takich przesłuchań, a Robert dobrze o tym wie i właśnie tym tłumaczy sobie teraz moją niechęć.

– Daj spokój, będzie fajnie… – dodaje. – Cały weekend poza miastem. Nie mów, że nie masz na to ochoty.

Kiwam głową automatycznie, a jego twarz rozjaśnia uśmiech. Gaszę go jednak, zanim zdąży oderwać się od framugi drzwi i podejść, by mnie przytulić.

– Muszę wyjechać na kilka dni. Ciotka Wanda jest chora – rzucam.

– Ciotka? – powtarza, marszcząc brwi. – Skąd wiesz? To coś poważnego? – zasypuje mnie pytaniami, na które nie chce mi się odpowiadać. Potrząsam głową i tłumaczę, że wszystkiego dowiem się na miejscu. Nie mogę odwiedzić razem z nim domku letniskowego należącego do przyjaciela ze studiów, ponieważ muszę pojechać do miasteczka. Mówię mu o tym i natychmiast spływa na mnie przyjemne uczucie ulgi. Nie cieszy mnie perspektywa wizyty na Miodowej ani spotkania z ciotką, a jednak odczuwam ulgę, że nie będę musiała towarzyszyć Robertowi w spotkaniu ze znajomymi.

To chyba kiepsko świadczy o naszym związku.

Robert najwyraźniej myśli o tym samym, bo przez moment wpatruje się we mnie bez słowa, z lekko rozchylonymi ustami. W końcu jednak mruga oczami, wyciąga ręce i przyciąga mnie do siebie, tuląc do szerokiej piersi. I znów czuję cytrusowy zapach, znów widzę dzbanek z lemoniadą na kuchennym stole.

– Chcesz, żebym pojechał z tobą? – mamrocze gdzieś w moich włosach.

– Nie.

– Na pewno? Moglibyśmy potem wstąpić do tego domku i…

Dlaczego jest tak irytująco uparty? – przemyka mi przez myśl. Odsuwam się, cmokam szybko kącik jego ust i wysuwam się z ciasnych objęć.

– Idę pod prysznic – mówię, a potem, jakby w celu usprawiedliwienia podjętej decyzji, dorzucam przez ramię: – Muszę to załatwić sama.

Czasem kąpiemy się razem i teraz Robert robi nieznaczny krok w moim kierunku, waha się, ale ostatecznie cofa. Wsuwa dłonie w kieszonki z przodu spodni i opada na kanapę. Rezygnuje, jakby moje słowa dotyczyły tak prozaicznej czynności jak prysznic.

A przecież oboje wiemy, że nie.


Miasteczko wyłania się z mgły. Najpierw dostrzegam iglicę i trójkątny dach wieży kościelnej, a potem korony drzew i dachy okolicznych domów. Instynktownie skaczę oczami po kominach, dokonuję nieskładnych obliczeń, by odnaleźć rejon ulicy Miodowej i domu ciotki Wandy. Ale Miodowa znajduje się na obrzeżach miasteczka, a do tego lekko opada. Posesja ciotki, położona na samym końcu ulicy, jeszcze nie wychynęła z mlecznych oparów.

Jesień jest moją ulubioną porą roku. Uwielbiam ją za feerię kolorów na klonach, brzozach i dębach, za kulki kasztanów i liliowe wrzosy. Ale lubię także za deszczowe popołudnia, gdy ciężkie krople stukają o parapet, a ja mogę zakopać się pod kocem z laptopem na kolanach i pogrążyć bez reszty w życiu moich bohaterów. I za mgliste poranki, takie jak ten. Gdy o tym mówię, ludzie nie mogą dać wiary. Jak można lubić deszcze i mgły?

Zjeżdżam ze wzniesienia i przekraczam niepisaną granicę miasta przy starej piekarni. Jadę teraz wolniej, rozglądając się na boki i nie mogąc nadziwić zmianom, jakie przez te wszystkie lata tutaj zaszły. Nowe budynki, supermarkety i sklepy sieciowe zalewają ulice. Nowe są przystanki autobusowe i ładne apartamentowce na wzgórzu. Gdybym przed laty nie wyjechała z miasteczka, dziś mogłabym mieć w takim przytulne mieszkanko i codziennie po przebudzeniu patrzeć na budynek mojego dawnego liceum oraz cmentarz. Pić poranną kawę na balkonie z widokiem na bazarek.

Ale moje życie już dawno znajduje się daleko stąd. Tutaj zjawiłam się tylko na chwilę, przywiedziona błękitną kopertą. Ta refleksja przypomina mi o celu mojej podróży. Kończę nostalgiczną wycieczkę po mieście, zamykam swój wewnętrzny przewodnik. Na kolejnym skrzyżowaniu skręcam w kierunku szpitala.

Nie wiem, czy jestem gotowa na spotkanie z ciotką. Ale chcę już mieć je za sobą i jak najszybciej wrócić do swojego życia.


Dowiaduję się, że ciotka leży w sali na pierwszym piętrze. Na intensywnej terapii. Kobieta za ladą, która udzieliła mi tej informacji, obrzuca mnie teraz powątpiewającym spojrzeniem.

– Ale wątpię, żeby panią wpuścili. Godziny odwiedzin są ustalone i…

– Nie planuję odwiedzin – szybko wchodzę jej w słowo. – Przyjechałam, by udzielono mi informacji o stanie jej zdrowia.

– Lekarza znajdzie pani w dyżurce przy schodach – odpowiada i odwraca wzrok. Bez skrępowania sięga po smartfona leżącego na blacie i tonie w wirtualnym świecie.

Idąc w kierunku windy, kręcę głową. Dziwny jest ten świat, śpiewał Czesław Niemen, a ja coraz częściej się z nim zgadzam. Gdziekolwiek się nie ruszę, widzę ludzi tępo wpatrzonych w ekrany i rytmicznie poruszających palcem jednym utartym śladem. Na przystankach autobusowych, w kolejce do kasy i pod gabinetem lekarskim. Nie dalej jak trzy tygodnie temu w parku staranował mnie jakiś facet. Zatrzymałam się, by zasznurować but, a on po prostu wpadł na mnie z całym impetem. Podobnie jak ja uprawiał jogging, ale biegł wpatrzony w wyświetlacz swojej komórki. Do dziś pamiętam wyraz paniki w jego oczach, gdy upuszczony iPhone potoczył się po wybrukowanej ścieżce. Myślę, że boleśniej odczułby awarię tego cacka niż strzaskane kolano czy rozbity nos. Nawet nie przeprosił.

Zatrzymuję się przy wejściu do windy, ale kabina długo nie przyjeżdża, a mnie rozpiera energia. W końcu rezygnuję i wspinam się schodami. Nie jestem z tych, co unikają ruchu. Gdy szukałam mieszkania do wynajęcia, brak windy przy co najmniej trzecim piętrze był dla mnie kluczowym czynnikiem. Drugim był widok na park. Zamiłowanie do drzew zostało mi jeszcze z Miodowej.

Zbliżam się do drzwi dyżurki. Są otwarte, więc delikatnie pukam we framugę i staję w progu. Młoda lekarka z szopą kruczoczarnych włosów i oczami czarnymi jak węgielki odrywa wzrok od ekranu laptopa i lekko marszczy brwi.

– Tak? – rzuca.

– Dzień dobry. Nazywam się Małgorzata Celińska. Chciałabym zapytać o stan zdrowia Wandy Celińskiej.

– A pani dla pacjentki jest…?

– Jestem… – mówię i urywam zniechęcona. Tak naprawdę nigdy do końca nie rozszyfrowałam, jakie więzy pokrewieństwa nas łączą. Ciotka Wanda przyjęła mnie do swojego domu ze względu na rodzinne powiązania z ojcem czy z matką? Z ojcem, uświadamiam sobie teraz, wpatrując się w przenikliwe, ciemne oczy lekarki i szukając odpowiednich słów. Przecież nosimy to samo nazwisko. Nadal jednak nie wiem, kim ciotka dla niego była. Siostrą, może kuzynką? – To moja ciotka – mówię w końcu i dodaję, sama nie wiem po co: – Właściwie mnie wychowała…

– W takim razie chodźmy. – Lekarka wstaje zza biurka. Przystaje przed lustrem, poprawia kitel, wsuwa za ucho kosmyk kruczoczarnych włosów. Daje mi tym samym parę sekund na opanowanie emocji, ale to zdecydowanie za mało. Czuję, jak serce w mojej piersi łomocze, dyskretnie przyciskam opuszkę palca do przegubu i wyczuwam oszalały puls. Pod pachami pojawia się wilgoć, a po chwili wzdłuż mojego boku spływa samotny, drażniący skórę strumyczek.

Lekarka kiwa na mnie głową i prowadzi w kierunku intensywnej terapii. Idziemy długim, dość szerokim korytarzem. Podłogę pokrywa beżowa wykładzina przypominająca linoleum, ściany pomalowano ładną śmietankową farbą. Jest przyjemnie, jasno i czysto, w powietrzu unosi się woń lekarstw i środka myjącego. Wyczuwam też zapach gotowanych warzyw, ale bardzo słaby. Może to wspomnienie wczorajszego obiadu, może zapowiedź dzisiejszego, jest przecież dopiero poranek.

Szybuję myślami gdzieś daleko, a lekarka nie przestaje mówić. Staram się skupić na jej słowach, zdjęta nagłym niepokojem. Prawdopodobnie przekazała mi jakieś ważne informacje dotyczące zdrowia ciotki, a do mnie nic nie dotarło. Powinnam poprosić, by powtórzyła, ale się wstydzę i tylko obiecuję sobie, że odtąd będę spijać każde słowo z jej ust. Lekarka marszczy brwi i obrzuca mnie krótkim, taksującym spojrzeniem.

– Powiedziano mi, że pani Wanda mieszka sama…

– Bo mieszka. Nie utrzymujemy kontaktu od lat – mówię zgodnie z prawdą. – Ale teraz…

– Ale teraz – kobieta wchodzi mi w słowo – będzie wymagała stałej opieki. O ile dojdzie do siebie na tyle, by opuścić szpital. W tej chwili jej stan jest stabilny, ale po tak rozległym zawale możemy spodziewać się wszystkiego. Chce pani do niej wejść? – zniża głos do szeptu.

Przez krótką chwilę biję się z myślami. Lekarka czeka na decyzję ze wzrokiem utkwionym w mojej twarzy. Lewą rękę trzyma w kieszeni kitla i pobrzękuje delikatnie czymś metalowym, może kluczami. Ostatecznie tchórzę i potrząsam przecząco głową.

– Dawno się nie widziałyśmy, nie chciałabym, żeby mój widok ją zaskoczył – mówię, a lekarka kwituje moje słowa krótkim skinieniem. Potem opowiada, w jakim stanie ciotka trafiła na oddział. Upadła na ulicy, ktoś wezwał karetkę i rozpoczął resuscytację. Ciotka została przewieziona na oddział intensywnego nadzoru kardiologicznego, gdzie wykonano koronarografię i zakwalifikowano ją do leczenia metodą PCI. Nie wiem, na czym polega ta terapia i przerywam lekarce, dopytując o szczegóły. Jej tłumaczenia dotyczące udrażniania naczyń wieńcowych brzmią dość zawile i ostatecznie rezygnuję z dalszych dociekań, obiecując sobie, że przed kolejną wizytą dokształcę się w sieci. Albo w bibliotece.

– Przebywa na oddziale już kilka dni – mówi tymczasem lekarka i w jej taksującym spojrzeniu widzę oskarżycielskie pytanie: dlaczego dopiero dzisiaj? Gdzie byłaś wcześniej? Wiem, że nie muszę się tłumaczyć przed tą kobietą, a mimo to zaczynam mówić. Opowiadam o liście, który pojawił się w mojej skrzynce poprzedniego popołudnia, a ona unosi brew w wyrazie niedowierzania. – List? To w tych czasach dość niespotykane.

Nie chcę wyjawiać, że przez te wszystkie lata nie utrzymywałam z ciotką kontaktu, że najzwyczajniej w świecie ona nie znała numeru mojej komórki, więc osoba, która się ze mną skontaktowała, również nie mogła go mieć. Zagadką pozostaje dla mnie kwestia adresu, ale podejrzewam, że rozwiążę ją w swoim czasie. Najpewniej jeszcze dzisiaj.

Przystajemy przed wejściem na oddział. Lekarka mówi, że sprawdzi, czy ciotka śpi, po czym wchodzi do środka. A ja czekam na nią i czuję, jak zaczynają mi drżeć nogi. W pewnej chwili dygocą tak mocno, że muszę się oprzeć plecami o jasną ścianę, pochylić do przodu i oprzeć o nie dłonie. Pod palcami wyczuwam lekkie drgania, zupełnie jakby ktoś ostukiwał moje mięśnie młoteczkiem.

– Pani Wanda jest bardzo słaba i praktycznie cały czas śpi. – Lekarka staje w drzwiach i spogląda na mnie wyczekująco. – Może pani do niej zajrzeć na minutkę.

Otrzymuję jednorazowy kitel i ochraniacze na obuwie. Wchodzę więc na oddział i sunę za lekarką w kierunku łóżka zajmowanego przez ciotkę Wandę. Nie planowałam wchodzić, nie chciałam. Ale teraz zmierzam w kierunku jej posłania i staram się nie patrzeć na innych pacjentów, kącikami oczu rejestruję tylko wypukłości pod białą pościelą. Nie cierpię szpitali, przejmują mnie jakimś dziwnym lękiem, po każdej wizycie jestem rozedrgana przez wiele godzin, czasem dni. Unikam więc podobnych wizyt albo skracam je do absolutnego minimum, przez co często jestem brana za nieczułą, nieempatyczną i skupioną na sobie.

Dziś też wszystko we mnie krzyczy, że powinnam jak najszybciej wyjść. Wiem jednak, że nie mogę, że nie powinnam. Nie teraz, kiedy już zrobiłam ten pierwszy krok. Idę za lekarką, przystaję przy łóżku, oddzielonym od sąsiedniego niebieską zasłoną, błądzę wzrokiem po całym medycznym ustrojstwie ustawionym wokół niego. Po lewej stojak z podłączoną kroplówką, nad wezgłowiem monitor z różnymi wskaźnikami, które dla zwykłego śmiertelnika są czarną magią. Wijące się kable i rurki. I w końcu spoglądam na postać rozciągniętą pod białą poszwą, a serce w mojej piersi wykonuje salto.

W pierwszej chwili jestem zdumiona zmianami, jakie zaszły w ciotce Wandzie. Gdy opuszczałam Miodową, była postawną, sztywno wyprostowaną kobietą z gęstymi kasztanowatymi włosami okalającymi głowę niczym twardy hełm. Teraz mam przed sobą maleńką, zasuszoną staruszkę. Jej twarz obleka blada, naciągnięta jak pergamin skóra. Przy zaciśniętych ustach dostrzegam głębokie bruzdy. Posiwiałe, liche włosy, oblepiają jej czaszkę, dłonie znaczą żyły, siniaki i brunatne plamy.

Patrzę wstrząśnięta na tę starą, obcą kobietę. W pierwszej chwili chcę zaprotestować. To jakaś pomyłka, przyprowadzono mnie do innej pacjentki. Starszej, zniszczonej życiem i chorobą, pokonanej przez słabości. Tak niepodobnej do ciotki Wandy. Otwieram i zamykam usta, ale nie dobywają się z nich żadne słowa. A może jednak coś mówię? Lekarka spogląda na mnie zaciekawiona.

Czuję delikatne swędzenie w zagłębieniu obok nosa i unoszę rękę, aby się podrapać. Moje palce są mokre. Zmoczyła je samotna łza, zaraz za nią płynie kolejna, i jeszcze jedna…

Lekarka milczy taktownie.

– Przepraszam – wyduszam z trudem i potykając się, biegnę w kierunku wyjścia. Czuję, że odprowadza mnie wzrokiem, ale nie oglądam się, nie zatrzymuję. Przystaję dopiero na parkingu. Opieram czoło o dach samochodu i płaczę.


Ze szpitala jadę prosto na Miodową. Dziwna jest to podróż. Z jednej strony w pełni skupiam się na drodze, palce kurczowo zaciskam na kierownicy i drążku zmiany biegów, rejestruję zmieniające się światła, przystających przed pasami pieszych, nawet płowego kundelka, który na trzech łapach przemierza miasto i obsikuje nadwozie czerwonej taksówki. A z drugiej nie opuszcza mnie obraz ciotki Wandy na szpitalnym łóżku. Wciąż widzę kościste ręce wyciągnięte wzdłuż chudego tułowia, żółtawą skórę prześwitującą między rzadkimi włosami. Już wiem, że tego dnia nie wrócę do domu.

Nie mogłabym, nie bez wizyty na Miodowej. Bez jednego spojrzenia na dom przy końcu ulicy, na brzozy trzepoczące listkami na wietrze. Nie bez wyjaśnień, bez wiedzy, kiedy w tej kobiecie, o zawsze nienagannej postawie, zaszły takie zmiany. Kiedy starość wzięła ją w swoje władanie? Bo przecież ta skurczona staruszka nie jest dziełem jednego potknięcia serca…

I natychmiast budzą się we mnie wyrzuty sumienia. Staram się je zdławić w zarodku, tłumaczyć sobie, że przecież to nie tylko moja wina, że za moje odejście z domu ciotki odpowiada złożona sytuacja, wiele lat nieporozumień, trudnych relacji i pretensji. I w asyście tych ciężkich, niewesołych myśli skręcam w cichą uliczkę, przy której spędziłam niemal całe dzieciństwo.

Jadę powoli. Po prawej stronie mijam rząd niskich kamienic. Vis-à-vis nich znajdują się domy jednorodzinne, większe i mniejsze, otoczone ogródkami. Kiedyś wypełniały je drzewa owocowe, wiosną obsypane kwieciem, potem rozwrzeszczane dokazującym wśród owoców ptactwem, jesienią pokryte żółknącymi liśćmi, wydzielające mdlący zapaszek dojrzałych owoców. Dziś widzę równo przycięte trawniczki, tuje szmaragdowe i białe głazy rozrzucone to tu, to tam. Jesień na ulicy Miodowej była zawsze taka piękna i kolorowa! Dziś jest mdła i smutna. Mnie również dopada smutek. A może to pokłosie wizyty w szpitalu?

Zmienił się także dom. Niby byłam przygotowana na ten widok, niby zarejestrowałam ten bladoróżowy kolor podczas wirtualnej przechadzki, ale i tak odruchowo się krzywię. Parkuję przy krawężniku, opieram łokcie o kierownicę i dumam, co skłoniło ciotkę Wandę do wyboru tego osobliwego odcienia. Zupełnie mi do niej nie pasuje. Beże, brązy, ochra, nawet delikatna rdza. Ale róż? Przed laty poprosiłam, by kupiła mi bluzkę w podobnym kolorze, a ona parsknęła zirytowana i powiedziała, że w żadnym wypadku nie ubierze mnie w coś tak jarmarcznie paskudnego. Płakałam całe popołudnie, bo wszystkie koleżanki z klasy miały różowe bluzeczki ze srebrnymi cekinami, ale naturalnie nie ustąpiła. Ciotka nigdy nie ustępowała, co, prawdę mówiąc, doprowadziło nas w miejsce, w którym obydwie się teraz znajdujemy. Przypominam sobie, że w zamian podarowała mi kolejną śnieżnobiałą koszulę ze sztywnym kołnierzykiem i perłowymi guziczkami.

W mojej szafie nie ma ani jednej białej bluzki.

Nie jest to jednak czas na rozważania na temat mody czy preferencji odzieżowych. Jestem na Miodowej, parkuję przed domem ciotki Wandy i zbieram się na odwagę, by wejść do środka. Tęskniłam za tym miejscem, ale równocześnie boję się zmian, które mogę zastać. Nie było mnie tutaj piętnaście lat. A teraz wróciłam. Wróciłam w prawdopodobnie jedyne miejsce, które kiedykolwiek mogłam nazwać domem.


Pierwsza noc pod dachem ciotki Wandy była koszmarem. Przebrana w długą, flanelową koszulę leżałam pod obcą kołdrą i drżałam z zimna oraz emocji. Przepełniała mnie tęsknota za ojcem, więc łzy ciurkiem płynęły po moich policzkach, po czym wsiąkały w poduszkę. Poduszka też była obca, pachniała dziwnie, drażniąco. Później dowiedziałam się, że to lawenda. Ciotka trzymała woreczki z zasuszonymi kwiatami w szafie z bielizną pościelową. Nie lubiłam tego zapachu. Do tej pory uwielbiam patrzeć na lawendę, ale gdy czuję jej zapach, dopadają mnie mdłości.

Długo nie mogłam zasnąć. Wpatrywałam się w ciemność, a moim ciałem od czasu do czasu wstrząsał szloch. Do tego rozbolał mnie żołądek, bo zdenerwowana rychłym rozstaniem z ojcem nie przełknęłam nawet kanapki.

A kiedy rano otworzyłam oczy, zdezorientowana rozglądałam się naokoło, nie wiedząc, gdzie jestem. Deszcz ustał, pokój rozświetlały wesołe promienie słońca, kładąc się refleksami na tapecie w różyczki, a na mnie nagle spłynęło olśnienie. Przypomniałam sobie wydarzenia minionego popołudnia: spotkanie z ciotką, napięcie przy stole, przy którym spożywaliśmy kolację, a także smutne pożegnanie z ojcem. Uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie wyruszył już na lotnisko i rzuciłam się w kierunku okna, jakbym tym desperackim gestem mogła go powstrzymać przed podróżą za ocean. Po moich policzkach ponownie potoczyły się łzy.

Nie miałam jednak czasu na rozpacz. W pokoju pojawiła się ciotka. Bez słowa podeszła do łóżka i strzepnęła kołdrę. Rozciągnęła ją równiutko, przykrywając poduszkę.

– Usłyszałam, że już nie śpisz. Przygotuj się i przyjdź do kuchni. Śniadanie będzie gotowe za piętnaście minut.

Nie wyłowiłam w jej głosie żadnej cieplejszej nuty, okruszynki współczucia dla dziecka, które właśnie rozstało się z jedyną bliską sobie osobą. Nagle poczułam do tej obcej kobiety niechęć. I zapragnęłam dać temu wyraz. W najprostszy sposób, jaki znałam.

Potrząsnęłam głową.

– Nie chcę iść do kuchni. Nie będę jadła.

Ciotka uniosła jedną brew tak wysoko, że ta zniknęła pod ciemnym pasmem włosów opadającym na czoło.

– Oczywiście, że przyjdziesz. A do jedzenia zmuszać cię nie zamierzam. Za duża jesteś na to, żeby cię karmić.

Rozzłościła mnie. Wydęłam usta, tupnęłam stopą. Ale jedyne, co osiągnęłam, to przeraźliwy ból przeszywający palec, którym nieopatrznie uderzyłam w nogę łóżka. O Boże, jak to bolało! Z moich oczu trysnęły łzy, z gardła dobyło się wycie. Poczucie niesprawiedliwości związane z wyjazdem ojca połączone z pulsowaniem w dużym palcu były jak erupcja rozpaczy. Ciotka przyglądała mi się beznamiętnie. W końcu wzruszyła ramionami.

– Umiesz się ubrać, prawda? W takim razie za pięć minut widzimy się w kuchni.

I wyszła.

Zostałam sama. Łkając, zerwałam z siebie koszulę i rzuciłam ją na podłogę. Moje bagaże nadal stały przy drzwiach, z niedomkniętej torby wystawały włóczkowe włosy szmacianej lalki. Wyszarpnęłam ją i cisnęłam przez całą długość pokoju. Wylądowała przy drzwiach masywnej szafy z wysokim lustrem i zastygła w dziwacznej pozie, z jedną nogą groteskowo wskazującą sufit. Naciągnęłam na siebie pierwszą z brzegu sukienkę. Miała krótkie rękawy i dużą falbankę przy dekolcie, łaskotała mnie po szyi. Nie zaprzątałam sobie głowy czesaniem czy myciem twarzy, nie rzuciłam nawet spojrzenia w lustro, po prostu wyszłam z pokoju i podążyłam za smakowitym zapachem smażonych jajek.

Ciotka krzątała się przy stole. Ustawiła na nim talerz z bułkami, maselniczkę, dwa porcelanowe talerzyki z namalowanym wianuszkiem polnych kwiatków. Przez ścierkę złapała gorącą rączkę patelni i pochyliła ją nad talerzami. Strzępki ściętych jajek opadały na naczynia z cichym plaśnięciem. Nie podniosła na mnie wzroku, ale wyczuła moją obecność, bo powiedziała:

– Będziesz miała obowiązki. Ścielenie łóżka, utrzymywanie porządku w swoim pokoju, drobne zakupy.

– Nigdy nie chodziłam po zakupy – zaprotestowałam.

– Piekarnia jest trzy kroki stąd. – Wykonała ledwo dostrzegalny ruch głową. – Poradzisz sobie.

Usiadła za stołem i sięgnęła po widelec. Zerknęła przy tym na mnie przelotnie i jej twarz wykrzywił grymas.

– Zanim następnym razem usiądziesz do stołu, zrób coś z tymi włosami. I umyj twarz. Jesteś dziewczynką, nie możesz wyglądać jak byle oberwaniec!

Jakże nienawidziłam jej w tamtej chwili! Za te nieprzyjazne słowa! Za aromat smażonych jajek, których nie chciałam tknąć, a równocześnie tak pragnęłam, każdą strużką śliny obficie oblepiającą język. Za to, że nie chciałam być w tym dziwnie pachnącym domu, ale innego wyjścia nie miałam. Za to uczucie wstydu, które wykręciło moimi wnętrznościami, gdy sobie uświadomiłam, jak wyglądam w jej oczach.

Wzięłam do ręki widelec i zaczęłam napychać usta jajecznicą. Jakbym nie jadła od tygodni. Obserwowała mnie spod zmarszczonych brwi. Nic nie mówiła, ale dostrzegłam w jej oczach niesmak.

– Skończyłaś? – zapytała, gdy przełknęłam ostatni kawałek bułki. Powoli skinęłam głową. – Dzisiaj posprzątam po śniadaniu sama. Ty idź do łazienki, umyj twarz i uczesz się porządnie. Potem zejdziemy do księgarni.

Skinęłam głową i wstałam. Wychodząc z kuchni, rzuciłam za siebie spojrzenie i zobaczyłam, jak opiera łokcie o blat stołu i chowa twarz w dłoniach. Dziś wiem, że tak wygląda człowiek, który ma za sobą bezsenną noc.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Poranki na Miodowej 1

Подняться наверх