Читать книгу Nieznajomi z parku - Joanna Łukowska - Страница 3
ОглавлениеDoktor Clay MacAlister znajdował się w stanie najwyższego wzburzenia, a mówiąc krótko, był po prostu wściekły. Przenosił wzrok ze swojego brata Stevena na jego żonę Marię i nie mógł uwierzyć własnym uszom.
– Czy wy już do reszty zwariowaliście?! Chyba tylko to tłumaczy cel waszej wizyty! – krzyczał. – Nie mam zielonego pojęcia o wychowywaniu dzieci, szczególnie zaś małych dziewczynek. Chyba coś wam się pomyliło; jestem psychiatrą, a nie psychologiem dziecięcym. Do tego jestem nieznośny, marudny i okropnie zajęty. Nic jej nie mogę ofiarować, no, może z wyjątkiem dachu nad głową – zadrwił.
– I właśnie o to nam chodzi – szybko podjęła temat jego bratowa. Zdawała się zupełnie niezrażona niechęcią doktora. – My będziemy teraz stale w podróży, bez żadnych konkretnych planów, przenosząc się z miejsca na miejsce. To nie jest odpowiednie życie dla dziecka. Ona potrzebuje jakiejś stałości, domu, przyjaciół, szkoły...
– No tak, ale...
– Clay, proszę cię. – Steven nie pozwolił mu dokończyć. – Jesteś naszą jedyną nadzieją. Będziemy was odwiedzać tak często, jak to tylko możliwe, a Julia to takie grzeczne i niekłopotliwe dziecko. Prawda, kochanie? – zwrócił się z uśmiechem do córki. – Obiecaj mi, proszę, że będziesz grzeczną dziewczynką.
– Tak, tato. Będę – odpowiedziała cicho.
– Hmm. Może... Sam nie wiem. – Wbrew sobie MacAlister nie chciał zbyt ostrą odmową sprawić przykrości tej małej. – A po co, do diabła, w ogóle musicie wyjeżdżać?!
Steven i Maria spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się.
– Musimy, ale też... po prostu chcemy – odpowiedziała nie bez pewnej ironii Maria. – Steven jest zmęczony i znudzony pracą w redakcji, a ja odgrywaniem roli przykładnej pani domu i – tu z przepraszającym uśmiechem spojrzała na córkę – matki. Chcemy złapać drugi oddech, odnaleźć natchnienie i pasję. Może to zabrzmi dziwnie, ale chcemy i musimy wyjechać dla wspólnego dobra: Julii i naszego.
MacAlister z nagłym zainteresowaniem zaczął przyglądać się wzorom na dywanie. „Dziwnie? A jakże! Może to zabrzmi dziwnie, ale chcemy i musimy” – zaczął przedrzeźniać w myślach słowa Marii. Dziwnie... Cóż za eufemizm! Nie mógł spojrzeć na żadne z nich, bo bał się, że zacznie kląć głośno i soczyście, a nie chciał tego robić przy tym już wystarczająco przestraszonym dziecku. Te ich zbolałe miny, napuszone słowa i twarze pełne nadziei! Liczyli na niego. No pewnie! A kto inny dałby się wrobić w coś takiego? Komu innemu ci rodzice od siedmiu boleści mogliby podrzucić swoją córkę niczym kukułcze jajo? „Boże! Po co oni w ogóle sprawili sobie dziecko, skoro już po czterech latach są nim znużeni? I dlaczego ja mam teraz przyjmować na siebie cudze obowiązki, cudzą odpowiedzialność? Z jakiej racji mam brać na swoje barki cudze brzemię rodzicielstwa, skoro sam nigdy nie chciałem być ojcem?”.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, podszedł do stojącej pod oknem Julii i położył jej ręce na ramionach. Stanął przy bratanicy, którą dopiero co poznał, jakby chciał jej bronić. Przed kim? Przed rodzicami, którzy postanowili ją opuścić nie wiedzieć w jakim celu i na jak długo? Czy przed samym sobą, skoro już właściwie podjął decyzję – słuszną czy niesłuszną, ale jedyną możliwą w tej sytuacji. Był starym kawalerem z wyboru i zamiłowania. Do szczęścia w zupełności wystarczały mu praca i szklaneczka whisky od czasu do czasu, i naprawdę do niczego nie były mu potrzebne drobne, ciche dziewczynki z dużymi, poważnymi oczami. Ale zdecydował się, choć wiedział, że tego pożałuje i że nie nadaje się na ojca, nawet zastępczego. To dziecko właściwie będzie musiało wychowywać się samo, schodząc mu z drogi i tolerując jego zmienne nastroje oraz złośliwe usposobienie.
– Możliwe, że jestem trochę samotny i możliwe, powtarzam: możliwe, że przyda mi się jakaś odmiana. – Doktor postanowił się poddać, jednak nie bez walki.
– Wspaniale! Wiedzieliśmy, że to doskonały pomysł! – podchwyciła Maria i nie pozwoliła mu już dojść do słowa.
W ciągu godziny w jego holu wylądowały trzy niewielkie walizki, sprany miś, lalka i jedna mała dziewczynka. Kiedy Steven i Maria odjeżdżali, machając radośnie na pożegnanie, świeżo upieczony stryj spojrzał z powagą i pewnym zmieszaniem na szczupłą twarzyczkę bratanicy.
– Od tej pory to jest twój dom – powiedział i wskazał ręką za siebie.
– Dobrze – odparła, patrząc mu prosto w oczy.
Michael C. Blackwell czuł się trochę niepewnie; niezupełnie dlatego, że po tygodniu spędzonym w nowej szkole nie wiedział o niej wiele więcej niż na początku swojego pobytu tutaj. To nie martwiło go prawie wcale, gdyż doskonale zdawał sobie sprawę, że nie minie miesiąc, a dotrą razem z bratem do każdego miejsca w tej szkole, do którego można dotrzeć, i poznają każdego, kogo warto poznać. To nie nowa szkoła była źródłem prawdziwego niepokoju Mike’a. W całym swoim dziewięcioletnim życiu nigdy nie czuł się taki samotny, jak przez ten pierwszy tydzień w szkole imienia wielebnego Williama Hancocka. Prawdę mówiąc, nigdy nie czuł się samotny, bo zawsze i wszędzie towarzyszył mu brat bliźniak. Niestety pod koniec wakacji Benjamin J. Blackwell złamał nogę, mało szczęśliwie spadając z drzewa, którego jedyną zaletą była tajemnicza dziupla znajdująca się dwa i pół metra nad ziemią. Oprócz tego miało ono same wady: prosty gruby pień, który trudno było objąć, żadnych gałęzi, których można by się złapać, zupełny brak opadłych liści, które uczyniłyby bardziej miękkim lądowanie na wystających korzeniach; a do tego wszystkiego w pobliżu owego feralnego drzewa znajdował się usłużny brat, który nie dość, że namówił „starszego” bliźniaka na szukanie skarbu piratów w dębie rosnącym w samym środku rodowej posiadłości Blackwellów, to jeszcze z dużym samozaparciem go do owej pechowej dziupli podsadzał.
Dlatego oprócz samotności dręczyło Mike’a poczucie winy. Ben cierpiał bardziej od niego – też był sam, ale na dokładkę miał jeszcze nogę w gipsie. Postanawiając zemścić się za siebie i za brata na wszystkich dębach w okolicy, wycinał właśnie swoje inicjały na sędziwym drzewie, kiedy usłyszał przybliżające się głosy. Szybko schował się za pień i przywarł do niego. Nie był tchórzem i nie unikał bójek, choć preferował raczej negocjacje, ale tej nadchodzącej piątki po prostu się bał, zwłaszcza że nie było przy nim Bena. Nadchodzący chłopcy mieli od trzynastu do szesnastu lat i pochodzili z bardzo bogatych rodzin. Co prawda szkoła Hancocka była tylko dla bogaczy, ale ci...? Chyba już jako niemowlęta wiedzieli, że mają pieniądze, duże pieniądze, i uważali, że to daje im specjalne prawa oraz władzę nad tymi, którzy mają ich nieco mniej. Należeli do tych, których nie tyle warto, co trzeba poznać – aby potem skutecznie unikać.
– Ten Prayton mnie wkurza – wysyczał Ruben Giligan (Ruben syczał, a nie mówił, co na dłuższą metę było bardzo denerwujące). – Co on sobie wyobraża? Że niby kim jest? – Wściekał się, przez co syczał jeszcze bardziej. – Nie możemy pozwolić, żeby ignorował nas taki szczeniak jak on.
– Przymknij się – skwitował jego słowa zwalisty Greg Kolinsky. – Gdyby nam się narzucał albo trząsł przed nami portkami, nie byłby nawet w połowie tak interesujący, jak jest teraz. Z takimi twardzielami to jest dopiero zabawa! – wycedził ze złośliwym uśmieszkiem, wolno uderzając prawą pięścią w otwartą lewą dłoń i kręcąc nią na boki, jakby rozgniatał robaka.
– Nie wiem, czemu robicie wokół niego tyle szumu – modulowanym głosem powiedział William Balimore IV. – Wiem, że jego rodzina zajmuje wysoką pozycję, ale ten Prayton zachowuje się jak nieokrzesany prostak, jeszcze gorzej niż Kolinsky, choć wydaje się to prawie niemożliwe. – Spojrzał na Grega i skrzywił się z niesmakiem, równocześnie uskakując w bok, by uniknąć zamaszystej sójki.
– W gruncie rzeczy trudno mu się dziwić – stwierdził Simon de Vini z ledwie zauważalnym francuskim akcentem. Za to nie można było nie zauważyć jego wysokiej, patykowatej sylwetki i długich włosów gładko zaczesanych do tyłu. – Jego ojciec zmarł zaledwie miesiąc temu i niełatwo mu o tym zapomnieć, tym bardziej że na każdym kroku mu się przypomina, jak wiele go czeka pracy, ile wysiłku będzie go kosztować okazanie się godnym swego ojca, i tak dalej, tym podobne gadki.
– Bzdury! – prychnął nordycki w każdym calu, poczynając od jasnych włosów, niebieskich oczu i dumnego profilu, a kończąc na sztywnej, wręcz wojskowej postawie i czubkach wypolerowanych na wysoki połysk butów, Herman von Stick. – Mój wuj twierdzi, że kiedyś prowadzić interesy ze starym Praytonem to było wyzwanie i przyjemność. Ale od kiedy poznał, a potem co gorsza ożenił się z tą... tą Hiszpanką...
– Pamelą Diaz – usłużnie podsunął mu William, obeznany jak nikt w temacie Who is Who. Jego okulary w drucianej oprawce, które akurat zdjął z długiego nosa i z namaszczeniem zaczął przecierać irchą, przywodziły na myśl monokl dziewiętnastowiecznego angielskiego arystokraty.
– No właśnie. Nie dość, że Hiszpanka, to jeszcze trzydzieści lat od niego młodsza... – Wyczuwało się wyraźny niesmak w twardym głosie Hermana. – Wuj mówił, że z zażenowaniem przyglądał się, jak mężczyzna pokroju Johna Praytona, stary wyga biznesu, który w interesach był jak żołnierskie buty: twardy i nie do zdarcia, zamieniał się powoli w żałosnego starca, którego jedynym zajęciem stało się zabawianie i pilnowanie swojej młodej żony.
– Przecież o to mi chodziło – wtrącił Simon. – Każdy mógłby się wściec, gdyby kazano mu naśladować kogoś, kto okazał się zwykłym mięczakiem. Kenneth nie jest idiotą, na pewno doskonale wiedział, co się dzieje w jego własnym domu. W końcu wylądował tutaj w kilka dni po pogrzebie, a...
– ...a jego matka po kilkudniowej żałobie i pozbyciu się nastoletniego syna, który z pewnością nie ujmował jej lat, wyjechała z kochankiem do Las Vegas, żeby przepuszczać to, co dostała po kochanym mężu – wyręczył Simona pogardliwym sykiem Ruben.
– Zero dyskrecji, zero strategii, zero klasy; przepuści wszystko w szybkim tempie i z wielkim hukiem, a adwokaci młodego Praytona nie dopuszczą jej na kilometr do majątku syna, za jego zresztą zgodą i błogosławieństwem – podsumował William.
Mike był zaszokowany tym, co usłyszał. Skąd oni brali te wszystkie przerażające informacje? Naprawdę zaczynał wierzyć, że grupa Jeffersona wie i może wszystko. Doskonale wiedział, o kim mówili. Trudno byłoby nie zauważyć Kennetha Praytona – mrukliwego, ponurego chłopca, który każdą rozmowę kończył wzruszeniem ramion, a na bardziej dociekliwe pytania odpowiadał upartym milczeniem. Nigdy się nie uśmiechał. Był agresywny i nieprzystępny, zbuntowany i... samotny. Samotny? Tak. Nagle Mike, czy to pod wpływem jakiejś niezwykłej intuicji, czy też własnej, świeżo doświadczonej samotności zrozumiał, iż młody Prayton jest najbardziej samotną osobą, jaką kiedykolwiek poznał w swoim życiu.
Jego rozmyślania przerwał głos najstarszego i najwyższego chłopca, Samuela Jeffersona. Mike wstrzymał oddech i zastygł w bezruchu – Sam był przecież przywódcą całej grupy.
– Teraz już chyba wiecie, czemu tak nas interesuje Prayton – stwierdził beznamiętnie Sam. – Przeszedł twardą szkołę i się nie załamał. Aż dziw bierze, bo to w końcu taki smarkacz. Jedenaście lat, kto by pomyślał... – Zmarszczył brwi, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. – Za parę lat mógłby się stać naprawdę groźny. Dlatego musimy go trochę okiełznać, a wtedy będzie dla nas cennym nabytkiem.
– A jak nie? – mruknął nieco złowieszczo Kolinsky.
– To pożałuje, że się w ogóle urodził. Łamaliśmy nie takich jak on – z absolutną pewnością zakończył rozmowę Jefferson, chłopiec, o którego ojcu mówiono, że jest bogaty jak Krezus i bezlitosny jak przywódca Hunów, Attyla.
Mike poczekał, aż trochę odejdą, i pobiegł w przeciwną stronę. Chciał ostrzec Praytona, choć wiedział, że i tak nie na wiele się to zda. Wcześniej czy później dojdzie do konfrontacji Kennetha z tą piątką i mógł mieć tylko nadzieję, że Prayton okaże się silniejszy, niż ktokolwiek przypuszczał.