Читать книгу Pierwsza z rodu: Znajda - Joanna Łukowska - Страница 5

Rozdział II Strategie

Оглавление

Osobnik, któremu zdjęto worek z głowy, chciwie rozglądał się wokół siebie. Mało szyi sobie nie zwichnął, tak głową kręcił. Mimo strachu, ciekaw był niezmiernie; wiele przeżył i widział, jednak wnętrza Boru jeszcze nigdy nie oglądał. Żadnego z przedstawicieli leśnych skrzatów też dotąd nie miał okazji poznać, a tu trafił w sam środek ich siedziby. I poczuł coś w rodzaju rozczarowania, a na pewno zaskoczenia. Spodziewał się, że nie odróżni skrzacich legowisk od kęp krzaków, zaś samych mieszkańców wypatrzy, o ile pozwolą się zauważyć. Powinni wtapiać się w tło lasu niczym zając w swą miedzę, mysz w miotłę, kuropatwa w zboże. Inaczej jak by przetrwali? Widać jakoś im się udało, choć Siedliszcze na pierwszy rzut oka przypominało, wyglądało, no, jak…

„To ci dopiero para – pomyślał zdegustowany Rosa. – Ludzki pomiot i chyba skrzat, ale wygolone toto do gołej skóry, a wystrojone i wymalowane niczym młoda samica w Święto Godów!” Czekał, aż dziwak się przedstawi, ale ten wciąż strzelał ślepiami na prawo i lewo.

„Śmietnik i tyle” – uznał obcy. Na swój sposób piękny – strojny w srebrną poświatę księżycowej pełni, ozdobiony czerwonymi piegami łuny, bijącej od niewielkich ognisk, łuczyw i lampek, owity fosforyzującymi pnączami – ale jednak śmietnik. Zasłonili mu oczy. Sądził więc, że dla dodatkowego zmylenia śladów prowadzą go długą, krętą drogą, na której wciąż się potykał. Teraz zwątpił. Ścieżki w Siedliszczu faktycznie wiły się jak wąż w konwulsjach, kończąc się nagle i zaczynając znienacka. Zwalone drzewa leżały, gdzie padły, wokół piętrzyły się kupy zeschłych liści, igliwia i gałęzi. Chaszczom pozwalano plenić się bez żadnej kontroli, toteż w jednych miejscach panował gąszcz, gdzie indziej świeciły placki łysej ziemi, której nawet szara trawa nie kryła. Pośrodku największej takiej łysiny, przypuszczalnie placu zebrań, wznosiło się potężne drzewo o czerwonych liściach, z czarnym okiem jamy skrytej wśród biało połyskujących, grubych korzeni. Pewnie znajdowała się tam nora jakiegoś ważnego skrzata, być może ich przywódcy. Reszta stada, z tego co mógł dojrzeć – a spostrzegawczy był wyjątkowo – wykazała się sporą pomysłowością tudzież praktycznością, tworząc legowiska, gdzie się dało i z czego się dało. W dziuplach i rozwidleniach pni; w hamakach, zwieszających się niczym dzbany z wyższych gałęzi; w jamach wykopanych wprost w ziemi; w wykrotach, przykrytych korą, plecionkami z trawy i… – tu obserwator zdziwił się niepomiernie – folią oraz eternitem; w skórzanych namiotach; w budkach skleconych ze szmat, gałęzi oraz części – tu znowu szeroko otworzył wielkie, przywykłe do ciemności oczy – samochodów. W ogóle wszędzie wokół poniewierały się dzieła ludzkich rąk, między którymi skrzaty poruszały się z wprawą i swoistym wdziękiem. Hm, może więc w tym chaosie kryła się metoda? Obcy nie był pewien i gapił się z rosnącym zmieszaniem na zardzewiałe puszki, omszałe butelki, zbutwiałe szmaty oraz elementy starodawnych urządzeń, służące celom dalekim od pierwotnego przeznaczenia. Jak choćby płaska żelazna misa, stojąca nieopodal. Płonęło w niej ognisko. Wystarczająco jasno, by nabrał absolutnej pewności co do jednego: skrzat, przed którego obliczem go postawiono, siedział na dachu plastikowego auta. Oryginalny tron wyglądał niczym zabawka w porównaniu z wielkimi metalowymi wozami, jakie zdarzało mu się widywać w miastach. Wciąż wywoływały lękliwy podziw wśród motłochu. Nawet gdy ciągnęły je zwykłe konie; paliwo było obecnie cenniejsze niż platyna, zaś zepsuty silnik umiał naprawić jeden na stu mistrzów z Cechu Mechaników.

Autko z Siedliszcza, choć zachowane niemal w całości, respektu nie wzbudzało. Co innego ten, który na nim siedział. Młody samiec, liczący sobie jakieś trzydzieści pięć obrotów, przewiercał go spojrzeniem na wylot, aż ciarki szły po krzyżu. Szrama nad okiem przecinała krzaczastą brew, unosząc ją lekko i nadając surowej twarzy cyniczny wyraz. Młody nie oznaczało wszak niedoświadczony, nie w czasach mroku, w których nawet dzieci potrafiły być niebezpieczne. I znowu obserwator zwątpił. Czyżby pomylił się w ocenie i nie w jamie pod wielkim drzewem mieszkał najważniejszy skrzat w Siedliszczu? Czyżby ten tutaj był faktycznym przywódcą? Albo, co gorsza, jego żądnym władzy następcą? Obcy myślał gorączkowo nad taktyką. Jak wyjść obronną ręką z całej sytuacji, jak obrócić ją na swoją korzyść? Żartem, wodolejstwem, pochlebstwem, wcale nieudawanym lękiem…?

Rosa miał dosyć czekania. Już nazbyt długo intruz igrał z jego cierpliwością.

– No…? – mruknął. Przecięta brew uniosła się jeszcze wyżej, nagląco, w sposób wykluczający dalszą zwłokę.

– Jestem ten, który słyszy skrzyp kłosów i głos kamieni. Jestem ten, który wąchał pył z niejednej drogi, z niejednego pieca chleb jadł i niejeden miejski bruk wycierał…! – zaczął pompatycznie więzień, bo trudno czuć się gościem, gdy sztylet z kości wbija się w plecy. – Za drobną opłatą śpiewam, tańczę, bawię gawiedź, stąd mój kolorowy strój, wesoła twarz i czapka z piórkiem. Za miskę strawy i kubek piwa plotę koniom grzywy i przynoszę szczęście miłym gospodarzom. Za pogardę i złe słowo szczam do mleka, a pierworodnej brzuch przyprawiam…

– Może krócej, knypku, i same fakty, bez przechwałek – przerwał mu Rosa. – Czego tu szukasz i co to za bachor?

– Szukam azylu, schronienia, bracie skrzacie. Zwą mnie Pośpiech, bo pośpiesznie znikam z miejsc, gdzie mnie nie chcą. Być może mierzi cię moje gładkie oblicze i nazbyt ludzki strój, ale pozwala ukryć się w tłumie. Niestety, czasami nadgorliwi wyznawcy czystości rasy dopatrzą się skrzacich rysów mimo przebrania karła. Wtedy rozpływam się wraz z mgłą. A tę biedną kruszynę znalazłem trzy zmierzchodoby temu, w szczerym polu, kilkadziesiąt staj od żelaznej drogi. Ponoć nieszczęście wielkie się tam stało, wszyscy zginęli, tak gadał woźnica, cośmy go spotkali wczoraj. Tragedia okropna. Zgrzyt, huk, pożoga! Nikt nie przeżył. Chyba… że ona, niebożątko. Choć jak dotarła od miejsca katastrofy tak daleko, zraniona i sama, nie mam pojęcia. Skrzydła by jej chyba wyrosnąć musiały. Więc może komuś się zgubiła, z wozu spadła, albo… – Pośpiech zakręcił się niespokojnie w miejscu, za co strażnik skarcił go szturchnięciem nożem pod żebro – aaa!…albo może ktoś ją porwał, może sam Czarnobóg w ludzkiej skórze z domu ją wykradł, ogniem naznaczył i potem w polu porzucił na zatracenie. Różni, bracia skrzaty, a wielce nikczemni osobnicy po ciemnych pustkowiach się włóczą. W każdym razie zabrałem bidulę i czym prędzej nogi za pas wzięliśmy, by drugiego spotkania z czartem nie prowokować. Poszła, nawet chętnie, bez gadania. Grzeczne dziecko. Na ból się nie skarżyła. Myślałem, wesprzemy się w wędrówce, raźniej będzie, łatwiej. Skoro woźnica ulitował się i za darmo podwiózł nas do Sporów, sądziłem, że inni takoż łaskawszym okiem spojrzą, a my skorzystamy. Szczodre Gody zaczynają się niebawem i Wielki Jarmark, na który ludziska z daleka ściągają. Łudziłem się, że chętniej rzucą grosik, widząc jej kalectwo… – polny skrzat uniósł delikatnie dłoń dziewczynki, obwiązaną brudną szmatą – bo pierońsko mocno się poparzyła. Opatrzyłem, jak umiałem. Niestety bąble zaczęły pękać i wydzielać niepokojącą woń. Moim zdaniem do zniesienia, ale i tak wygnali nas ze wsi, bojąc się zarazy. Bo wtedy Jarmark by się nie odbył. Pewnie tylko ze względu na małą nie poszczuto nas psami, kamieniami nie pożegnano. I znowu woźnica, widać jakiś prawdziwie dobry człek, szepnął, byśmy poszli drogą przez most i poczekali pod wielkim bukiem. Tośmy czekali, wtedy wy, bracia skrzaty, zjawiliście się! Niech dzięki będą Pani Lasu, która oby żyła wiecznie!

Rosa spochmurniał. Pani Lasu zapomniała o nich wieki temu, gdy słońce raczyło jeszcze wstawać co świt. Byli zdani na siebie, na własny osąd i rozsądek. Dlatego mierzył uważnym spojrzeniem zarówno wymalowanego cudaka, któremu róż spływał ze spoconej ze strachu twarzy, jak i smarkatą, która rozglądała się dokoła z ciekawością, ale bez lęku. Właśnie to wydało mu się najbardziej podejrzane.

– Ty! – zwrócił się do dziewczynki, celując w nią palcem. – Gadaj coś za jedna.

Nie zareagowała, jakby nie zrozumiała polecenia. Gapiła się na niego zielonymi ślepiami, uśmiechała się i ani drgnęła, gdy wyszczerzył groźnie zęby.

– Odpowiadaj, gówniaro, albo obić każę! – warknął.

Witka mało nie wyskoczyła z bezpiecznego ukrycia, by rzucić się na Rosę z pazurami. Nie pierwszy raz poharatałaby mu gębę, o nie, do dziś miał od niej bliznę nad okiem. „I dobrze mu tak, gliście, za moją krzywdę! – myślała, przyczajona za pniem, w pobliżu misy ognistej, lecz poza kręgiem rzucanego przez nią blasku. – Szkoda, że ślepia nie stracił, że cały nie sparszywiał, sukinkot jeden!” Młoda samica nie spodziewała się po Rosie niczego dobrego, ale żeby straszyć… dziecko?! Co mu biedne szczenię zawiniło? W czym zagrażało? Nerwowo przeczesywała długą kitę, nie wiedząc, co począć. Lisi spryt podpowiadał cierpliwość, instynkt samozachowawczy kazał zwalczyć popędliwość i chęć zemsty. Ale tym razem nie one pchały ją do przodu. Witkę ogarnęło zupełnie nowe uczucie, którego natury nie znała, nie umiała nazwać. Wiedziała tylko, że jest mocniejsze niż wszystko inne, silniejsze nawet od nienawiści, jaką darzyła młodego przywódcę. Szczerze i gorąco, acz z daleka. Reszcie stada nie odpuszczała, ale jemu wolała schodzić z drogi. Teraz zaś miała ochotę wpaść tam, w sam środek, zabrać dziewczynkę sprzed nosa Rosy i chronić ją choćby za cenę życia.

Zresztą, jakież to cudne bytowanie wiodła w Siedliszczu? Spleśniałej szyszki niewarte, puste jak łupina suchego orzecha! A jednak tkwiła tu, odepchnięta, ignorowana, bo… bo nie miała dokąd pójść. Z braku celu, z obawy przed nieznanym trzymała się stada, choć nie czuła się już jedną z nich. I nagle, niczym odpowiedź na niezadane pytanie, odzew na milczące modły, pojawiła się ta mała. Było w niej coś takiego… Zraniona dłoń aż się prosiła o porządny opatrunek, wiadomo, ale nie tylko o to chodziło. Znękane serce rudej samicy zabiło żywiej na widok nierówno przyciętych włosów koloru kasztana i tych niesamowitych patrzałek, lśniących niczym zielone klejnoty w chudej, nieładnej gębusi. Zaś do reszty rozbroiła ją i wzięła w niewolę owa dziwna, ponad skrzacie pojęcie, mieszkanka dziecięcej bezradności i ufności. Dziewczynkę też ktoś skrzywdził, a przecież wciąż potrafiła się uśmiechać… Łysy, kolorowy cudak i jego cudaczna gadka, z której Witka słowa nie uroniła, choć połowy nie zrozumiała – pasował tu jak pięść do nosa. Czuł się nietęgo, gadulstwo tego nie ukryło. Ale jego mała, milcząca towarzyszka… Wlazła między skrzaty jak gdyby nic. W mroczną twarz Boru patrzyła bez śladu obawy. Wredna gęba Rosy i jego pogróżki też nie zrobiły na dziewczynce wrażenia. Nie bała się go, a… powinna!

Yyy, właśnie jego najbardziej! Był zdolny do wszystkiego. To pewne jak brak słońca na niebie. Jeżeli uzna ją za zagrożenie, nie okaże cienia litości ni skrupułów. Nie mogła mu na to pozwolić, nie tym razem. Wciąż trzymając się cienia, Witka zaczęła przesuwać się bliżej Mydła, wolno i bezszelestnie. W odpowiedniej chwili wyskoczy i zagarnie dziewczynkę. Chudziutka była, malutka, pół głowy niższa od swego wyszczekanego przewodnika, pewnikiem nie cięższa niż dorodna gęś; Witka dźwigała takie zdobycze bez trudu. Przerzuci małą przez ramię i umknie w Bór. Niech próbują ją tam złapać albo znaleźć, ofermy, co do własnego zadka nie trafią bez pierdnięcia! Gdzie się tej leniwej bandzie mierzyć z mistrzynią tropienia i zacierania śladów. Nie bez powodu już jako raczkujące szczenię wybrała lisa za Towarzysza. Reszta jej licznej rodzinki, pochodzącej od sławetnego Witalisa, wolała, by w drodze towarzyszyły im kuny, borsuki, nawet susły. Jej ojciec wybrał łasicę. Ostatnim, który zbratał się z lisem był Rudy, niesławny złodziejaszek Wiernego Druha. Może dlatego jego potomkowie nie kwapili się, by iść w jego ślady. Ona jednak…

Czuły nos Witki wychwycił znajomy zapach. Za późno. Zbyt się skupiła na scenie rozgrywającej się przed nią i zapomniała o pilnowaniu tyłów. Pycha bywa zgubna, przechwałki osłabiają czujność.

– Czego tu? Szpiegujesz dla synalka? To niżej upadłaś niż ja! – syknęła, nie obracając się, by ani na chwilę nie stracić z oczu dziewczynki.

– Nie rób głupot – szepnęła Śnieżka. Podeszła bliżej. Stała na wyciągnięcie ręki, wyraźnie oświetlona łuną bijącą z ogniska. Siwa, wysuszona, przedwcześnie postarzała, wytrawiona niczym rzemień palącą ją od środka zgryzotą. Też słuchała i też patrzyła przed siebie, niemal przyklejona wzrokiem do twarzy Rosy. Jedną miłość miała w życiu, jedyną, największą i boleśnie nieodwzajemnioną. Niechętnie przeniosła spojrzenie na dziewczynkę. Nie podobała się jej, choćby dlatego że zaniepokoiła Rosę. Dziwny był ów nienaturalny, biorąc pod uwagę okoliczności, spokój smarkuli. Jednak nie musiał oznaczyć niczego podejrzanego. Zwyczajnie, durne szczenię, nieświadome grozy sytuacji. Tak czy siak, sowi instynkt doradzał rozwagę. Ale najpierw trzeba poskromić Witkę, nim znowu z czymś wyskoczy i bardziej rozdrażni młodego przywódcę. – Nie kombinuj, nie wychylaj się. Mało masz kłopotów?

– Przez kogo je mam? Przez twojego wypierdka! Więc nie mądruj się, tylko go powstrzymaj. Bo jak zrobi coś dziewczynce, nie ręczę za siebie. Niech tylko ją tknie, a przysięgam, że nie zaśnie spokojnie, bo mu gały wydrapię, ledwie powieki przymknie! Już dawno powinnam to zrobić.

– Naprawdę sądzisz, że on sypia spokojnie…? Troszczy się o stado. Widzę, jak się gryzie. Czasem wcale nie śpi, bo koszmary nie dają. Ty zapewne też w nich jesteś… – Śnieżka westchnęła. – Postąpił, jak postąpił, ale naszych Praw nie złamał… Gdybyś tylko była bardziej… – urwała. Tłumacząc syna, zapuściła się w niebezpieczne rejony. Witka zwróciła się w jej stronę. Skulona w pozie ataku, stuliła uszy, obnażyła zęby… – Ani się waż, bo nie pomogę dzieciakowi! – huknęła szybko Śnieżka. O dziwo, tym niecodziennym szantażem skutecznie usadziła wściekłą młódkę, gotową rzucić się jej do gardła. Witka prychnęła niezadowolona, ale wyprostowała się nieznacznie i wróciła do obserwacji grupki zebranej wokół Mydła.

Smarkula wciąż milczała, choć zlazł z dachu i wziął się pod boki. Lewa brew drgała lekko. Zły znak, na widok którego każde ze szczeniąt z Siedliszcza posikałoby się ze strachu. Dziewczynka tylko stała i uśmiechała się radośnie. Rosa górował nad nią wzrostem. Był wysokim, potężnym skrzatem, przy tym zwinnym i szybkim. Jego silne, szerokie ramiona w mgnieniu oka duszę by z bachora wydusiły, co dopiero głos. Jednak na razie nie wprowadzał gróźb użycia siły w czyn; żadna sztuka potrząsać takim chuchrem. Wolał samą swoją posturą i samczym autorytetem skłonić małą do zeznań. Prestiż większy. Więc stali, mierząc się spojrzeniami. Zielone było zaciekawione. Czarne – wrogie.

Uff – odetchnęła Śnieżka – o mały pazur”. Mogły kontynuować rozmowę jak wcześniej, nie patrząc na siebie. Pełną emocji i wzajemnych pretensji, zarazem cichą, niewiele różniącą się od szelestu liści, nocnych pisków i pohukiwań, czy szmeru strumyka. Pośpiech znowu by zwątpił. Leśne skrzaty, gdy chciały, umiały wtapiać się w tło Boru. Zwłaszcza te dwie skrzatki: lisia siostra i siwa potomkini sowich Myślołowców. Nie pierwszy raz starsza broniła się przed agresją młodszej.

Za swoją niską pozycję niezdatnej, na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, rozgoryczona Witka winiła całe stado, łącznie z własną rodziną, mszcząc się podstępnie i złośliwie. Potrafiła ugryźć znienacka albo chlasnąć odchyloną gałęzią, gdy mało czujny skrzat podszedł za blisko. Nie wahała się rzucać czym popadnie, choćby kamieniem, jeżeli nie spodobała jej się czyjaś mina albo uwaga. Więc pilnowali się pobratymcy, unikając Witki, co tym bardziej ją prowokowało. Ostracyzm boli dotkliwiej niż otwarta drwina. Śnieżka dobrze to wiedziała. Syn niezbyt się z nią liczył, z rzadka słuchał, ale nawet wtedy, czy… słyszał? Ostrzegała przecież, że z rudzielcem będą same problemy. Imię i Towarzysza wybrała sobie, ledwo nauczyła się mówić, a ponieważ najbliższa Ceremonia Nadania przypadała, gdy miała sześć obrotów, starszyzna nie pozwoliła jej do niej przystąpić. Tradycja – sięgająca czasów jeszcze sprzed Zaciemnienia – nakazywała, by kandydat miał ukończone co najmniej siedem obrotów. Witka obraziła się i odpuściła sobie następną uroczystość. Skoro nie mogła być najmłodszym skrzatem oficjalnie przyjętym do stada, została najstarszym, biorąc udział w Ceremonii Nadania Imienia jako dorosła dwudziestoletnia samica. Krnąbrna suczka! A zaraz potem przyjęła swatów. Chyba dla kaprysu! Albo na złość Rosie. Tyle na nią czekał i co…? Przydługie dziecięctwo sprawiło, że zachowywała się irracjonalnie. W jednej chwili słuchała bajek i bawiła się ze skrzaciętami, w następnej gnała na Porębę bić drwali. Jako jedyna samica w gronie wzburzonej młodzieży! Żadna szczytna idea jej nie przyświecała, żadna tam troska o Starodrzew, po prostu lubiła rozrabiać. Wciąż igrała z niebezpieczeństwem, w Siedliszczu też. Nie zdawała sobie sprawy, głupia młódka, jak bardzo kusiła licho. Nie powinna drażnić Rosy… Potem należało z pokorą przyjąć swój los. Nie chciała! Uparta, mściwa lisica, która zapadła w sny i pamięć jej syna jak cierń. Ale i ją dopadło coś, czego się nie spodziewała. Coś, co można wykorzystać, by okiełznać ją raz a porządnie.

Zerknęła na warującą Witkę. Denerwowała się – skubała swoją gęstą kitę i przygryzła wargę. Przecież nie o siebie się bała. Nie potrzebowała stada, by przeżyć w Borze, mogła odejść. Rob Derwisz, jej szalony mąż, tak zrobił, wybrał życie banity. I niechby trzymał się tej decyzji, bo jak wracał, to wyłącznie mącił. Niechby lepiej nosa z ostępów nie wychylał! Niestety, wraz z odejściem Witki, stado straciłoby niechętną, ale najsprawniejszą łowczynię i tropicielkę, przy okazji także zdolną zielarkę. Sama Wiedząca mogłaby ją wziąć na uczennicę, gdyby taki niestosowny pomysł przyszedł jej do starczej głowy. Więc dobrze, bardzo dobrze, że Witka, skrzywdzona w swym mniemaniu okrutnie, wciąż pozostawała w Siedliszczu. Widać nienawiść to za słaby pretekst, by z własnej woli skazywać się na samotność. Tymczasem niespodziewanie znalazł się powód, by została z ochotą. Chudy, brzydki i raczej nierozgarnięty, liczący jakieś cztery stopy wzrostu, ale uwiąże młodą samicę skuteczniej niż wątpliwa lojalność i stadna natura skrzatów.

– Chyba ci zależy na tej znajdzie, co, Witka? Jedna Pani Lasu wie czemu. Ale skoro na kimś wreszcie ci zależy, może lepiej zrozumiesz moje racje…

– W dupie mam twoje racje! – parsknęła ruda samica. – Rosę z jego niby wielką troską o stado jeszcze głębiej! Jak taki wrażliwy, niech zainteresuje się ręką małej. Stąd czuję, że cudak nie kłamał, zalatuje przykro. To nie zakażenie, dziwnie jakoś wonieje, ale tak czy siak trzeba opatrzyć. Obiecałaś pomóc. Wstaw się za nią, dotrzymaj słowa. Wtedy będziemy kwita, przestaniesz się oglądać przez ramię, czy gdzieś się nie czaję. Daruję ci syna padalca. Jemu nie daruję nigdy, ale kaprawe ślepia zachowa.

– To idę – mruknęła Śnieżka. – Ty tu czekaj. Dopiero jak dam ci znak, pokażesz się. Rozumiesz? Dopiero wtedy.

– Co mam nie kumać, jak kumam. Idźże, ino chyżo, ja tu sobie grzecznie poczekam. Nic innego, kuźwa, nie robię, tylko czekam. Teraz przynajmniej wiem na co.

Taktyka Rosy nie poskutkowała. Miał wrażenie, że ostrze jego wzroku odbija się od zielonych tęczówek jak od lśniącej tarczy. Nic w nich nie widział – prócz własnego odbicia. Może dziewczynka nie miała nic do ukrycia, a może…? Nawet do Boru dochodziły słuchy o Pustych. O ludziach przerobionych na chodzące kukły przez wiedźmę z Zamku Snów, na lunatyków pogrążonych w niekończącym się koszmarze braku woli, uczuć, wspomnień… Niby żywe istoty, a jednak martwe.

Więc czemu czasem im zazdrościł? Pamięć – za spokój, za wygodną uczuciową pustkę…? Czy to wysoka cena?

– Ros. – Matka dotknęła nieśmiało ramienia syna.

– Nie nazywaj mnie tak. – Wzruszył barkiem, strącając jej dłoń.

Tylko jedna osoba w całym Borze mogła zwracać się do niego w ten sposób, ale nie chciała. Już nie. Rosss… Cichy, łagodny syk wypełzł z przeszłości i owinął go, spętał… Znowu, jak dwa obroty temu. Przestraszył się wtedy tej niewoli i zrobił, co zrobił. Nie! Nie, Ros!!! – powrócił pełen protestu krzyk, jak świst wierzbowej rózgi. Wówczas nie posłuchał, ale i tak go dosięgnął. Chlasnął czas na pół, na pełne obietnicy przedtem i dręczące potem. Jednak ten drugi głos, wabiący, delikatny jak tchnienie wiatru, biczował go znacznie boleśniej. Ciął duszę na kawałki, gdy tylko zamykał oczy.

Teraz były otwarte i rozgoryczone. Z wielu powodów. Matka też miała w tym swój udział. Nie dała mu rodzeństwa, choć aż piątkę potomstwa powiła; chorowitego, słabowitego, które nawet trzech obrotów nie przetrwało. Nim zdążył poznać braci i siostry, obrócili się w popiół na Kurhanie Przodków. Wiatr rozwiał ich prochy po Borze, stali się pożywką dla nowego życia, własnego nawet nie posmakowawszy. Ocalał tylko on, najsilniejszy, choć najmłodszy. Hołubiony, wytęskniony, karmiony baśniami i matczynymi nadziejami – przetrwał. Jednak nie czuł do Śnieżki ni wdzięczności, ni szacunku; jedynie litość, zaprawioną wyrzutem, że skazała go na samotny los jedynka. Była jego matką, ale przypuszczalnie także ciotką i kuzynką. Szyszki przeciw orzechom, że jej pierwszy miot też był owocem lędźwi Boba – teścia i ojca zarazem. Podwójnie przez to przeklęty! Swego czasu Bob, dominujący samiec ufny w siłę swojego nasienia, nie odpuszczał żadnej samicy, nawet z najbliższej rodziny. Zapładnianie traktował jak rodzaj posłannictwa. Stąd Prawo Pierwszej Nocy. Czy Śnieżka próbowała się przeciwstawić, jak choćby ta harda Witka? Nie. Pokornie przyjęła swaty od przyrodniego brata, a potem pozwalała napełniać swe łono życiem skazanym na zagładę jeszcze przed narodzeniem. Jemu udało się jakimś cudem. Niemniej Rosa, potomek Bobera, Stróża Bobrowych Żeremi, powoli zaczynał domyślać się, co zżerało jego ród od środka. Stąd zgoda na ofertę swatów z odległej Kniei Wilków. Tamtejsza samica, choćby szpetna jak borołak, była obca. Siedliszcze potrzebowało świeżej krwi, nowych silnych genów. Witka też by się nadała. Z sobie wiadomych powodów Bob nie tykał samic z rodziny swego kamrata Rudego. Ale akurat, jak na złość, przekorna lisica miała w kształtnej rzyci dobro stada. Bardziej dbała o swoją piękną rudą kitę niż o przetrwanie skrzatów z Boru!

– Rosa, proszę… – Śnieżka nie ustępowała.

– Czego? – burknął, a gdy gwałtownie zamrugała powiekami, poczuł irytację. Na nią i na siebie. Postarał się złagodzić ton. – O co chodzi, matko?

– Małą trzeba opatrzyć, jej ręka musowo zalatuje. Bez względu na to, co twierdzi cudak, nie wiadomo, jak było. Znalazł ją albo porwał, pogonili ich ze Sporów albo nie. A jeżeli dobry człeczyna to w istocie szpieg wójta? Może sprowadzić nam na łeb kłopoty. Niby teraz nie chcą dzieciaka, ale potem się o niego upomną. Ludzie są równie mściwi co niekonsekwentni, zaś szpicli wśród nich więcej niż pszczelaków w barci. Lepiej nie ryzykować. Wyleczmy ją. Potem zdecydujesz, co z nią zrobić. Wygnać znajdę zawsze zdążysz, byle… żywą.

– Właśnie, właśnie, otóż to, bracie skrzacie! – wtrącił się Pośpiech, z trudem znoszący milczenie. Nadto tu nie tylko o rękę czy całą mizerną osobę znajdy się rozchodziło. – Słusznie prawi twa szanowna matka, Roso, oby Pani Lasu w silnych, zdrowych wnukach jej tę mądrość wynagrodziła. Rozumiem także jej przezorną ostrożność wobec obcych, ale nie kłamię. Obym tak trupem padł, jeżeli łżę! Znalazłem dziewczynkę w polu, a ze Sporów pogonili nas aż przykro. Bez kawałka chleba, bez chwili na wytchnienie, ach! – rozczulił się nad sobą Pośpiech, bo i tutaj nie czuł się komfortowo. Otaczający ich zewsząd Bór przyprawiał go o klaustrofobię, a podejrzliwość leśnych skrzatów dodatkowo tremowała. Jednak na tymczasowy azyl Siedliszcze świetnie się nadawało. Kiszki mu marsza grały i gdyby nie zdenerwowanie zasnąłby na stojąco. W końcu od za przedwczoraj był na nogach i wtedy też ostatni raz coś jadł: żałośnie małe jabłko. – Nie ugościli nas miło ludzie, oj nie! Z drugiej wszak strony, mogło być dużo gorzej. Jak wspomniałem, kamieniami nas nie obrzucili, kijami nie obili. Pewnie ze względu na bidulkę, też już o tym nadmieniałem. Więc może lepiej ją zatrzymać? Na wszelki wypadek. I mnie przy okazji. Niech skrzat skrzatowi nie będzie… człowiekiem! Za kęs strawy oraz kupkę liści do spania odwdzięczę się pieśnią, tańcem i opowieściami z dalekiego świata. Choć jakaś mała, wolna norka lepiej by się zdała i raczej całą miskę niż kęs, bo mi żołądek do krzyża przyrósł. Rozważ tę propozycję, bracie skrzacie, mądry w swej młodości przywódco…

– Stul… dziób… – wycedził Rosa, nie racząc nawet spojrzeć na Pośpiecha. Jego długiej, ozdobnej perory też słuchał piąte przez dziesiąte. Myślał.

Po raz pierwszy od dawna Śnieżka zasłużyła na uznanie syna. Słabowita na ciele, zwykle drażniąco uległa, z ustami pełnymi nużących bajd i frazesów, a jednak go zaskoczyła. Dobrze radziła. Widać jej siwa głowa kryła niekiepski umysł, z którego czasami umiała skorzystać. Być może właśnie po niej odziedziczył umiejętność przewidywania najgorszego, by zabezpieczać się na wszelki wypadek. Sam powinien wziąć pod uwagę, że podłość ludzka nie zna barier. Skoncentrował się na szczeniarze, zapominając o reszcie jej wrednego gatunku. Pusta? Ta smarkula?! Raczej durna z natury, nie wskutek magii. Po jakie licho Maurze taka srajdka, która jeszcze nic nie umiała? Na skrzaty też Wielebna patrzyła z wysoka, o ile w ogóle zarejestrowała ich obecność w Borze. Co innego ludzie ze Sporów… Zwłaszcza wójt Maczek ze swoją zawsze chętną do pogromu bandą – tym byle pretekst by wystarczył. Więc pochopne pozbycie się znajdy mogło okazać się niewybaczalnym błędem, a tych Rosa starał się unikać.

– Masz rację, zajmijcie się nią, ziół uwarzcie – zarządził. – Która tam najlepsza…?

– No, przecież wiesz… – Śnieżka spłoszona spuściła wzrok.

Pewnie, że wiedział. Nie tylko w leczeniu Witka była najlepsza.

– Zgodzi się pomóc czy trzeba lisicę zmusić? – Uniósł brew.

– Nie! Przymuszona mogłaby narobić więcej szkody niż pożytku. Na szczęście, Pani Lasu musiała jej dotknąć. Właśnie z nią rozmawiałam i zdaje się lubić znajdę. W końcu straciła własne młode, a drugiego… raczej mieć… nie będzie… – Stara skrzatka z trudem o tym mówiła, choć całe stado znało wyrok losu, czyniący z Witki niezdatną.

– Nie będzie – potwierdził stanowczo Rosa. – Ale niech się przyda w inny sposób. Jak ją już podleczy, porozmawiam sobie ze smarkatą. Wtedy się postanowi… – Uśmiechnął się nieprzyjemnie do dziewczynki. Odpowiedziała tym samym, jakby go przedrzeźniała. Wciąż zdawała się nie rozumieć, gdzie trafiła i czyje losy właśnie się ważą. Za mała była, albo za głupia. Śnieżkę ogarnął cień współczucia.

– To chyba nic nie da. Ta rozmowa. Ona… – zawahała się ponowie siwa skrzatka – ona nie jest zwyczajna, taka jak inne dzieci, przypomina mi moją starszą siostrę, która topiła się w rzece. Uratowali ją, ale zbyt późno, bo już nigdy nie była taka jak przedtem. Straciła też instynkt. Kiedyś wyszła z Boru i nie wróciła. Podobno dała się złapać ludziom, wolę nie myśleć, co z nią zrobili… – Śnieżka aż się wzdrygnęła.

Pierwsza z rodu: Znajda

Подняться наверх