Читать книгу Ostateczny argument. Trylogia Pierwsze Prawo. Księga 3 - Joe Abercrombie - Страница 7
Zatruta profesja
ОглавлениеSuperior Glokta stał w holu i czekał. Przechylił głowę na powykręcanej szyi w jedną stronę, potem w drugą, nasłuchując znajomych trzasków i czując, jak dobrze znane sznury bólu napinają się w powęźlonych mięśniach między łopatkami.
Po co to robię, skoro zawsze przy tym cierpię? Dlaczego musimy badać ból? Macać językiem ranki w ustach, rozdrapywać pęcherze, skubać strupy?
– No, dlaczego? – warknął.
Marmurowe popiersie u stóp schodów odpowiedziało mu milczącą pogardą.
A tej akurat mam już serdecznie dość.
Odsunął się, szurając nogami, wlokąc bezużyteczną stopę po płytkach posadzki. Stukot jego laski odbijał się echem od stiuków odległego sufitu.
W porównaniu z innymi arystokratami zasiadającymi w Otwartej Radzie lord Ingelstad, właściciel tej przesadnie wystawnej rezydencji, był człowiekiem niewielkiego formatu, głową podupadłego rodu, któremu los stopniowo przestawał sprzyjać, a majątek i wpływy z czasem skurczyły się niemal do zera.
Im bardziej się człowiek kurczy, tym bardziej rozdęte ma ambicje. Dlaczego ludzie nie zdają sobie z tego sprawy? W wielkich wnętrzach rzeczy małe wydają się jeszcze mniejsze.
Gdzieś w półmroku zegar rzygnął ospałym kurantem.
Już spóźniony. Im człowiek mniej znaczy, tym dłużej każe na siebie czekać. Ale ja potrafię być cierpliwy, kiedy trzeba. Jakkolwiek by na to patrzeć, nie czekają na mnie oszałamiające bankiety, ekstatyczne tłumy ani piękne kobiety. Już nie. Zadbali o to Gurkhulczycy w ciemnych lochach cesarskiego więzienia.
Przesunął językiem po pustych dziąsłach i przestąpił z nogi na nogę. Stęknął ciężko, gdy igły bólu wystrzeliły mu ze stopy w górę, do krzyża i pleców. Aż mu zatrzepotały powieki.
Potrafię być cierpliwy. To jedyna zaleta sytuacji, w której każdy krok jest męczarnią: człowiek szybko się uczy ostrożnie stawiać stopy.
Drzwi za jego plecami otworzyły się gwałtownie. Glokta odruchowo odwrócił głowę i z trudem powstrzymał grymas bólu, gdy trzasnęło mu w karku. W progu stał lord Ingelstad: wysoki, ojcowski typ o rumianej cerze. Uśmiechnął się przyjaźnie i gestem zaprosił superiora do pokoju.
Jest taki spokojny, jakbym był zwyczajnym gościem. W dodatku mile widzianym.
– Przepraszam, że kazałem panu czekać, superiorze. Odkąd przybyłem do Adui, przyjmuję tylu gości, że w głowie mi się kręci.
Oby tylko całkiem ci się nie odkręciła.
– Tylu gości! – powtórzył Ingelstad.
Gości z propozycjami, zapewne. Z ofertami w zamian za twój głos. Za pomoc w wyborze następnego króla. Spodziewam się jednak, że odrzucenie mojej oferty mogłoby się okazać dla ciebie zbyt bolesne.
– Napije się pan wina, superiorze?
– Nie, wasza lordowska mość, dziękuję. – Glokta przekuśtykał przez próg. – Nie zabawię długo. Ja również mam mnóstwo zajęć.
Wybory same się nie ustawią, rozumiesz.
– Ależ oczywiście, oczywiście. Proszę spocząć.
Ingelstad z zadowoleniem rozparł się na jednym z krzeseł, wskazując gościowi drugie. Glokta potrzebował czasu, żeby się usadowić: ostrożnie osunął się na siedzisko i przez chwilę się na nim mościł, aż znalazł taką pozycję, w której plecy nie bolały go bez przerwy.
– O czym chciał pan ze mną porozmawiać, superiorze?
– Reprezentuję arcylektora Sulta. Mam nadzieję, że nie poczuje się pan urażony moją bezpośredniością, gdy powiem, że Jego Eminencja chce dostać pański głos.
Grubo ciosane rysy arystokraty wykrzywiły się w grymasie udawanego zdumienia.
Bardzo kiepsko udawanego, trzeba przyznać, pomyślał Glokta.
– Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem: mój głos... w jakiej sprawie?
Glokta otarł wilgoć pod łzawiącym okiem.
Naprawdę musimy się wdawać w ten pozbawiony godności taniec? Tobie brakuje krzepy, a mnie nóg.
– W sprawie tego, kto następny zasiądzie na tronie, lordzie Ingelstad.
– Ach tak.
Tak, durniu.
– Naturalnie. Superiorze Glokta, mam nadzieję, że nie rozczaruję ani pana osobiście, ani Jego Eminencji, człowieka, którego darzę wyłącznie najwyższym szacunkiem – (tu Ingelstad skłonił głowę w geście przesadnej pokory) – kiedy powiem, że nie mogę w tej kwestii ulegać żadnym wpływom. Sumienie mi na to nie pozwala. W moim odczuciu zarówno ja sam, jak i pozostali członkowie Otwartej Rady zostaliśmy obdarzeni świętym zaufaniem. Brzemię obowiązku nakazuje mi głosować na człowieka, który w mojej opinii będzie kandydatem absolutnie najlepszym spośród wielu wspaniałych ludzi ubiegających się o tę godność.
I Ingelstad rozpromienił się w uśmiechu, wielce z siebie zadowolony.
Piękna przemowa, jakiś wioskowy głupek może by nawet w nią uwierzył. Ile już takich słyszałem przez ostatnie kilka tygodni? Zgodnie z tradycją, teraz powinny rozpocząć się targi i dyskusja o tym, ile dokładnie warte jest święte zaufanie; ile srebra potrzeba, żeby uciszyć sumienie; ile złota, żeby przeważyć brzemię obowiązku. Tyle że ja dziś nie jestem w nastroju do targów.
Glokta uniósł brwi bardzo, bardzo wysoko.
– Gratuluję szlachetnej postawy, lordzie Ingelstad. Gdyby więcej ludzi miało taki charakter, żylibyśmy w lepszym świecie. Zaiste, wielkiej trzeba siły ducha... zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, jak wiele ma pan do stracenia. Prawdę powiedziawszy, wszystko. – Skrzywił się, przełożywszy laskę do jednej ręki, i z wysiłkiem zsunął się na skraj siedziska krzesła. – Widzę jednak, że jest pan człowiekiem niezłomnym, nie będę zatem dłużej zabierał panu czasu...
– Do czego pan pije, superiorze? – Na pulchnej twarzy arystokraty odmalował się wyraźny niepokój.
– Jak to do czego, lordzie Ingelstad? Do pańskich szemranych interesów.
Rumiane policzki straciły większość koloru.
– Musiało dojść do jakiejś pomyłki.
– Zapewniam pana, że o pomyłce nie może być mowy. – Z wewnętrznej kieszeni płaszcza Glokta wyjął podpisane zeznania. – Widzi pan, pańska osoba często przewija się w zeznaniach wysokiej rangi kupców bławatnych. Bardzo często. – Rozłożył szeleszczące papiery w taki sposób, żeby obaj mogli je odczytać. – W tym miejscu nazywa się pana... proszę zrozumieć, że nie odpowiadam za dobór słów... „współsprawcą”. Tutaj jest pan „głównym beneficjentem” nad wyraz podejrzanej operacji przemytniczej. A tu, jak pan zapewne widzi (ja zaś rumienię się, musząc to panu wytknąć), pańskie nazwisko występuje w bliskim sąsiedztwie słów „zdrada stanu”.
Ingelstad osunął się na krzesło i drżącą ręką odstawił kieliszek na stół; szczęknęło szkło, odrobina wina wylała się na wypolerowane drewno.
Oj, radziłbym to szybciutko wytrzeć. Inaczej zostanie paskudna plama, a niektóre plamy nigdy nie schodzą.
– Jego Eminencja, który uważa pana za przyjaciela, zdołał zatuszować fakt pojawienia się pańskiego nazwiska na wstępnym etapie śledztwa. Zrobił to dla dobra nas wszystkich. Współczuje panu, gdyż zdaje sobie sprawę, że próbował pan po prostu odwrócić niesprzyjający rodzinie los. Gdyby jednak miał go pan zawieść w kwestii tego głosowania, jego współczucie szybko się wyczerpie. Rozumie pan, co mam na myśli?
Bo mnie się wydaje, że wyraziłem się nadzwyczaj jasno.
– Rozumiem – wyskrzeczał Ingelstad.
– Jak się teraz miewa pańskie brzemię obowiązku? Mniej ciąży?
Arystokrata przełknął z wysiłkiem ślinę. Wszelki ślad rumieńców odpłynął mu z twarzy.
– Oczywiście, z radością wspomogę Jego Eminencję w każdy możliwy sposób, ale... Chodzi o to...
Co znowu? Jakaś rozpaczliwa propozycja? Desperacka łapówka? A może odwoła się do mojego sumienia?
– Odwiedził mnie wczoraj przedstawiciel najwyższego sędziego Marovii, niejaki Harlen Morrow. Złożył mi bardzo podobną propozycję... popartą bardzo podobnymi groźbami.
Glokta spochmurniał.
No proszę: Marovia i jego mały robal. Zawsze krok przed nami albo krok za nami. Zawsze blisko.
Do głosu Ingelstada wkradła się histeryczna buta:
– I co ja mam zrobić? Nie mogę przecież poprzeć obu! Wyjadę z Adui, superiorze, wyjadę i nie wrócę! Powstrzymam... powstrzymam się od głosu...
– Nawet o tym nie myśl, skurwielu! – wysyczał Glokta. – Zagłosujesz tak, jak ci każę, i do diabła z Marovią!
Potrzebuje mocniejszej zachęty? To odrażające, ale jak mus, to mus. Czyż nie upaprałem już rąk po łokcie? Przekopanie się przez jeden czy dwa rynsztoki więcej niewiele zmieni.
– Wczoraj w parku przyglądałem się pańskim córkom – powiedział, zniżając głos do gładkiego pomruku. Twarz arystokraty pobladła jak ściana. – Trzy niewiniątka, które lada chwila wejdą w kobiecość. Ubrane zgodnie z najnowszą modą, jedna śliczniejsza od drugiej. Ile lat może mieć ta najmłodsza... piętnaście?
– Trzynaście – wychrypiał Ingelstad.
– Ach tak... – Glokta odsłonił dziąsła w bezzębnym uśmiechu. – Wcześnie rozkwitła. Nigdy przedtem nie były w Adui, prawda?
– Nie, nie były – zgodził się z nim lord.
– Tak myślałem. Podniecenie i zachwyt, jakie wzbudziła w nich wycieczka po ogrodach Agriontu, były takie urocze... Jestem pewien, że zwróciły uwagę wszystkich kawalerów w mieście. – Uśmiech Glokty bladł z wolna. – Lordzie Ingelstad, widok trzech tak delikatnych istot wywiezionych znienacka do jednej z najsurowszych placówek karnych w Anglandzie złamałby mi serce. W takich miejscach uroda, dobre urodzenie i łagodny charakter przyciągają uwagę zupełnie innych, znacznie mniej sympatycznych osób. – Glokta zadrżał w starannie wyreżyserowanym dreszczu zgrozy, nachylił się ku Ingelstadowi i mówił dalej szeptem: – Nawet psu nie życzyłbym takiego losu. A wszystko to przez ojca, który miał środki zaradcze na wyciągnięcie ręki.
– Ale przecież moje córki nie są w żaden sposób zamieszane w...
– Wybieramy nowego króla! Wszyscy jesteśmy w to zamieszani!
Ostro, być może, ale surowe czasy wymagają surowych działań.
Glokta z trudem dźwignął się z krzesła. Zaciśnięta na lasce dłoń zadrżała z wysiłku.
– Powiem Jego Eminencji, że może liczyć na pański głos.
Ingelstad zapadł się w sobie, oklapł nagle i nieodwołalnie.
Jak przebity bukłak.
– Ale najwyższy sędzia... – wyszeptał. – Nie zna pan litości?
Glokcie nie pozostało nic innego, jak wzruszyć ramionami.
– Kiedyś znałem. Jako dziecko miałem wręcz idiotycznie miękkie serduszko, słowo daję, płakałem na widok muchy złapanej w pajęczą sieć. – Skierował się ku drzwiom, grymasem bólu kwitując okrutny spazm przeszywający zranioną nogę. – Ustawiczne cierpienie skutecznie mnie z tego wyleczyło.
* * *
To było kameralne spotkanie dobrych znajomych.
Chociaż w takim towarzystwie trudno mówić o serdeczności, pomyślał Glokta.
Superior Goyle – siedzący po drugiej stronie olbrzymiego okrągłego stołu w olbrzymim okrągłym gabinecie – miał kaprawe oczka osadzone w kościstej twarzy. Patrzył na Gloktę spode łba.
Spode łba, ale nie bez czułości, śmiem twierdzić.
Uwagę Jego Eminencji arcylektora, przełożonego Inkwizycji Jego Królewskiej Mości, przykuwało coś zupełnie innego: trzysta dwadzieścia arkuszy papieru, poprzyczepianych do zakrzywionych ścian i zajmujących tym sposobem niemal połowę obwodu komnaty.
Po jednym na każdego szlachetnego członka naszej wspaniałej Otwartej Rady.
Wpadający przez ogromne okna wiatr szeleścił nimi delikatnie.
Trzepoczące papierki, trzepoczące głosiki.
Na każdej karcie widniało czyjeś nazwisko.
Lord taki, lord owaki, lord jakiś tam skądś tam. Wielcy i mali. Ludzie, z których zdaniem nikt się nie liczył, dopóki książę Raynault nie sturlał się z łóżka wprost do grobu.
Wiele stronic było opatrzonych umieszczoną w rogu plamą kolorowego laku; na niektórych widniały dwie, czasem nawet trzy takie plamy.
Potwierdzenia lojalności. Jak zagłosują? Niebieskie – lord Brock, czerwone – lord Isher, czarne Marovia, białe Sult i tak dalej. Oczywiście, wszystko jeszcze może się zmienić, zależy, jak powieje wiatr.
U dołu stronic znajdowały się sporządzone drobnym pismem adnotacje. Z miejsca, w którym siedział, Glokta nie był w stanie ich odczytać, ale znał ich treść.
Jego żona to dawna dziwka. Lubi młodych chłopców. Za dużo pije. W napadzie szału zabił służącą. Nie jest w stanie spłacić długów z hazardu. Sekrety. Plotki. Kłamstwa. Narzędzia naszego szlachetnego rzemiosła. Trzysta dwadzieścia nazwisk i tyle samo obrzydliwych historyjek, z których każdą można wyciągnąć i wykorzystać. Polityka rzeczywiście jest powołaniem ludzi prawych. Dlaczego więc się nią zajmuję? Dlaczego?
Arcylektor miał ważniejsze sprawy na głowie.
– Brock w dalszym ciągu na prowadzeniu – mruknął skwaszony, wpatrując się w poruszane wiatrem kartki. Splótł dłonie za plecami. – Ma około pięćdziesięciu głosów, mniej lub bardziej pewnych.
Tak pewnych, jak to tylko możliwe w tych niepewnych czasach.
– Isher ze swoją plus minus czterdziestką zwolenników depcze mu po piętach – ciągnął arcylektor. – Podobno Skald ostatnio sporo zyskał. To niesłychanie bezwzględny człowiek. Trzyma w garści całą delegację Stariklandu, czyli jakieś trzydzieści głosów. Tyle samo ma Barezin. W tej chwili są to czterej główni rywale.
Ale kto to może wiedzieć, co będzie dalej? Może król pożyje jeszcze rok i zanim przyjdzie do głosowania, powyrzynamy się nawzajem.
Glokta z trudem powstrzymał się od uśmiechu na tę myśl. Piętrzące się w Rotundzie Lordów zwały bogato odzianych trupów, zwłoki najważniejszych arystokratów Unii i wszystkich dwunastu członków Zamkniętej Rady.
Każdy dźgnięty w plecy przez sąsiada. Paskudna prawda o władzy...
– Rozmawiałeś z Heugenem? – zapytał ostro Sult.
Goyle zarzucił łysiejącą głową i posłał Glokcie szyderczy uśmieszek. Kipiał ze złości.
– Lord Heugen wciąż żyje złudzeniem, że ma szansę zostać naszym następnym królem, mimo że nie może liczyć na więcej niż dziesięć, dwanaście głosów. Ledwie znalazł czas na wysłuchanie naszej oferty, taki był zajęty desperackim poszukiwaniem nowych zwolenników. Może za tydzień, dwa przejrzy na oczy i przychyli się do naszej propozycji, ale to nic pewnego; prędzej postanowi związać swoje nadzieje z Isherem. O ile mi wiadomo, zawsze było im po drodze.
– I dobrze – wycedził Sult przez zęby. – Co z Ingelstadem?
Glokta poruszył się na krześle.
– Bez ogródek przedstawiłem mu ultimatum Waszej Eminencji.
– Zatem możemy na niego liczyć?
Jak by to powiedzieć...
– Nie mamy co do tego całkowitej pewności. Najwyższy sędzia Marovia zagroził mu w niemal identyczny sposób jak my, Eminencjo, poprzez jednego ze swoich ludzi, Harlena Morrowa.
– Morrow? Przecież to podnóżek Hoffa!
– Wygląda na to, że ostatnio awansował w hierarchii.
Albo spadł niżej, zależy, jak na to spojrzeć.
– Można się nim zająć. – Goyle zrobił wyjątkowo niesympatyczną minę. – Z łatwością...
– Nie! – uciął Sult. – Co z tobą, Goyle? Ledwie pojawi się jakiś problem, ty od razu chcesz go zabić! Na razie musimy zachować ostrożność, pokazać się jako ludzie rozważni, otwarci na negocjacje. – Podszedł do okna. Słońce zalśniło fioletowo w kamieniu pierścienia będącego oznaką arcylektorskiego urzędu. – A tymczasem bieżące zarządzanie krajem leży. Nikt nie zbiera podatków, nie karze przestępców... Ten łotr, którego zwą Garbarzem, ten demagog i zdrajca przemawia publicznie na wiejskich jarmarkach, otwarcie nawołując do buntu! Codziennie nowi wieśniacy porzucają swoje gospodarstwa i stają się zwykłymi bandytami; kradną i wyrządzają niewysłowione szkody. Szerzy się zamęt, a nam brakuje sił i środków, żeby go zdusić. W Adui zostały zaledwie dwa pułki gwardii królewskiej, co ledwie wystarcza dla utrzymania porządku w mieście. Tylko patrzeć, jak któryś z naszych szlachetnych lordów znudzi się czekaniem i przed czasem sięgnie po koronę! Wcale bym się nie zdziwił.
– Czy armia niedługo wróci z Północy? – zainteresował się Goyle.
– Wątpię. Ten prostak, marszałek Burr, przesiedział trzy miesiące pod Dunbrekiem, dając Bethodowi aż nadto czasu na przegrupowanie sił po drugiej stronie Białej Strugi. Nikt nie wie, kiedy wreszcie zakończy swoją misję. O ile w ogóle ją zakończy.
Miesiące poświęcone na zniszczenie naszej własnej twierdzy. Prawie żal, że tyle wysiłku włożyliśmy w jej wybudowanie.
– Dwadzieścia pięć głosów. – Arcylektor obserwował z marsem na czole szeleszczące papiery. – Dwadzieścia pięć... A Marovia ile ma? Osiemnaście, tak? Przecież to żaden postęp! Na każdy głos, który udaje się nam pozyskać, tracimy jakiś inny!
Goyle pochyli się na krześle.
– Wasza Eminencjo, może to dobry moment, żeby ponownie złożyć wizytę naszemu przyjacielowi z uniwersytetu...
Arcylektor zasyczał wściekle i Goyle natychmiast się zamknął. Glokta wyglądał przez okno, udając, że nie usłyszał niczego niezwykłego. Sześć popadających w ruinę wieżyc uniwersytetu dominowało w panoramie miasta.
A jakąż to pomoc można tam znaleźć? Wśród kurzu i zgnilizny, na co mogą się przydać ci zramolali durnie, adepci?
Sult nie dał mu się długo nad tym zastanawiać.
– Sam porozmawiam z Heugenem – orzekł i dźgnął palcem jeden z arkuszy na ścianie. – Goyle? Napisz list do lorda gubernatora Meeda i spróbuj uzyskać jego poparcie. Ty, Glokta, spotkaj się z lordem Wetterlantem. Jeszcze się nie zdeklarował. A teraz zmiatajcie stąd obaj. – Odwrócił się tyłem do zapełnionych sekretami stronic i utkwił w Glokcie spojrzenie niebieskich oczu. – Wynocha! I przynieście... mi... głosy!
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.