Читать книгу Strażak - Joe Hill - Страница 15
4
ОглавлениеW środku lata, kiedy możliwy do rozwiązania kryzys stał na krawędzi wymykającej się spod kontroli katastrofy, głuchy chłopiec nie był jedynym pacjentem, który zniknął z Portsmouth Hospital. Wśród zakażonych był jeszcze ktoś, kto uszedł z życiem, zanim cały świat – nie w przenośni, ale dosłownie – poszedł z dymem.
Przez cały miesiąc wiatr z północy nawiewał kłęby dymu z płonącego Maine, które niczym posępna, brązowa mgła osiadały nad wybrzeżem New Hampshire. Maine płonęło od granicy z Kanadą aż do Skowhegan – sto sześćdziesiąt kilometrów świerku srebrnego i pachnącej sosny. Nie było ucieczki przed tym smrodem: gryzącym, słodkawym odorem płonących drzew iglastych.
Harper czuła go, kiedy kładła się spać, by co noc śnić o ogniskach na plaży i pieczeniu hot dogów ze swoim bratem Connorem. Czasami okazywało się, że na końcu kija zamiast kiełbasek nabite są ludzkie głowy. Od czasu do czasu budziła się z krzykiem. Bywało, że budziły ją krzyki innych. Pielęgniarki spały na zmianę w piwnicznym składziku i wszystkie śniły koszmary.
W szpitalu zakażonych podzielono na dwie grupy: „symptomatycznie normalnych” i „kopciuchów”. „Kopciuchy” dymiły od czasu do czasu, w każdej chwili gotowe stanąć w płomieniach. Smużki dymu unosiły się z ich włosów i nozdrzy, a z oczu płynęła woda. Ich skóra w miejscach zmian była tak gorąca, że potrafiła stopić lateksowe rękawiczki. Wypalała dziury w szpitalnych koszulach i osmalała szpitalne łóżka. Kopciuchy bywały też niebezpieczne. Ze zrozumiałych względów cały czas byli na skraju histerii. Pozostawało pytanie: czy panikowali, bo ich ciała kopciły, czy może kopcenie było efektem ubocznym tego, że ich umysły ogarnęła panika? Harper nie miała pewności. Wiedziała tylko, że trzeba się z nimi obchodzić jak z jajkiem. Gryźli i wrzeszczeli. Wpadali na genialne pomysły, że są nowymi Słońcami. Wierzyli, że są smokami, i wyskakiwali przez okna, żeby wzbić się w powietrze. Żyli w przekonaniu, że lekarze zatajają przed nimi informacje o istnieniu antidotum, i próbowali brać ich jako zakładników. Tworzyli armie i religie, wybierali konsulów, planowali powstania, podburzali do zdrady i praktykowali herezję.
Pozostali pacjenci naznaczeni smoczą łuską byli fizycznie i emocjonalnie zdrowi, przynajmniej do czasu, gdy stawali w płomieniach. Byli przerażeni, nie mieli dokąd pójść i chcieli wierzyć, że ktoś wynajdzie lek, zanim ich czas dobiegnie końca. Wielu z nich przybywało do Portsmouth, bo już wówczas chodziły słuchy, że władze innych lokalnych szpitali wywożą chorych do obozu w Concord, miejsca, które kilka tygodni wcześniej odmówiło wstępu inspektorom Czerwonego Krzyża i postawiło przed bramą czołg.
Szpitalne oddziały pękały w szwach, a zainfekowanych przybywało z każdym dniem. Stołówka na pierwszym piętrze została przekształcona na salę sypialną dla najzdrowszych wśród zakażonych. To właśnie tam Harper spotkała Renée Gilmonton, jedyną Murzynkę spośród dwustu pacjentów. Renée twierdziła, że w New Hampshire łatwiej o łosia niż o czarnoskórego. Mówiła, że przyzwyczaiła się do tego, że ludzie gapią się na nią, jakby paliły jej się włosy; patrzyli tak na nią od lat.
Przejścia między łóżkami polowymi, które zajmowały całą powierzchnię stołówki, tworzyły prawdziwy labirynt, z Renée Gilmonton w samym jego centrum. Była tam, zanim Harper pod koniec czerwca rozpoczęła pracę w szpitalu; była tam dłużej niż ktokolwiek inny napiętnowany smoczą łuską. Po czterdziestce, drobna, w okularach; w rządkach cienkich warkoczyków zaczesanych do tyłu miała pasemka siwizny. Renée nie przyszła sama: przyniosła z sobą miętę doniczkową o imieniu Daniel i zdjęcie swojego kota, Pana Truffaut. Kiedy nie miała z kim rozmawiać, mówiła do nich.
Rzadko jednak cierpiała na brak towarzystwa. Przed epidemią była profesjonalną uszczęśliwiaczką innych: organizowała cotygodniowe śniadania z naleśnikami dla dzieci z miejscowego sierocińca, uczyła angielskiego przestępców w więzieniu stanowym i prowadziła niezależną księgarnię, która, choć przynosiła same straty, była miejscem, gdzie odbywały się slamy poetyckie. Trudno pozbyć się starych nawyków. Niedługo po tym, jak trafiła do szpitala, zorganizowała dwa spotkania czytelnicze dla najmłodszych i założyła grupę miłośników książek dla starszych pacjentów. Miała tuzin delikatnie osmalonych kopii Mostu San Luis Rey, które przechodziły z rąk do rąk.
– Dlaczego Most San Luis Rey? – spytała Harper.
– Po części dlatego, że jest to książka o niewytłumaczalnych tragediach, które nas dotykają – odparła Renée. – No i jest krótka. Pomyślałam, że ludzie woleliby książkę, którą zdążą przeczytać. Nikt nie chce zaczynać Gry o tron, wiedząc, że w każdej chwili może spłonąć. To przerażająco niesprawiedliwe, jeśli umierasz w trakcie dobrej historii, zanim dowiesz się, jak się skończyła. To znaczy, poniekąd każdy z nas umiera w trakcie dobrej opowieści. Swojej własnej historii. Historii naszych dzieci. Albo wnuków. Śmierć jest okrutna dla miłośników książek.
Na stołówce Renée była znana jako Pani Azbest, ponieważ nie gorączkowała, nie kopciła, a kiedy ktoś zaczynał płonąć, gnała do niego i próbowała ugasić płomienie, podczas gdy większość ludzi biegła w przeciwną stronę. Próby opanowania płomieni były niezgodne z zaleceniami lekarzy i Renée nieraz dostawała za to burę. Istniały dowody na to, że sam stres związany z widokiem płonącej osoby potrafił wywołać samozapłon. W Portsmouth Hospital reakcje łańcuchowe były na porządku dziennym.
Harper robiła, co mogła, żeby się nie przywiązywać do ludzi. Tylko tak była w stanie nadal pracować i dzień po dniu wypełniać swoje obowiązki. Gdyby za bardzo przywiązała się do któregoś z pacjentów, jego śmierć złamałaby jej serce. Zniszczyłaby to, co w niej najlepsze: dobroć, poczucie misji i wiarę, że dobroć okazywana innym jest częścią czegoś ważnego.
Kombinezon ochronny Tyvek nie był jedyną zbroją, którą zakładała, wychodząc do pracy. Jej kolejną warstwą był niewidoczny dla oka spokój profesjonalisty. Czasami udawała, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, że bierze udział w immersyjnej symulacji, a osłona na twarz to ekran, na którym ogląda wirtualną rzeczywistość. Dobrym rozwiązaniem okazało się niezapamiętywanie imion i przenoszenie pacjentów z oddziału na oddział, dzięki czemu za każdym razem widziała inne twarze.
Mimo to pod koniec zmiany nadal zamykała się na pół godziny w kabinie damskiej toalety, żeby sobie popłakać. Ale nawet w takich chwilach nigdy nie była sama. Wiele pielęgniarek wpisało wypłakiwanie się w spokoju do swojego codziennego grafiku. O dwudziestej pierwszej damska toaleta w piwnicy szpitala zamieniała się w wypełnione smutkiem betonowe pudełko, kryptę, w której rozbrzmiewały pochlipywania i drżące, urywane oddechy.
Harper polubiła Renée. Nie mogła nic na to poradzić. Może dlatego, że Renée robiła wszystko, na co ona nie mogła sobie pozwolić. Zapamiętywała imiona pacjentów i całymi dniami przywiązywała się do ludzi. Pozwalała zakażonym dzieciakom siadać sobie na kolanach i czytała im książki. No i martwiła się o pielęgniarki co najmniej tak samo, jak one martwiły się o nią.
– Nie zrobisz nic dobrego, jeśli pewnego dnia umrzesz z wyczerpania – powiedziała kiedyś do Harper.
Nawet jeśli nie umrę i tak nie zrobię nic dobrego, pomyślała Harp. Tak czy inaczej, nie robię dla nikogo niczego dobrego. Ale nie powiedziała tego na głos. Wolała zachować to dla siebie, a poza tym byłoby nie w porządku przelewać smutek i frustrację na kogoś, kto może nie dożyć następnego dnia.
Tyle że Renée zawsze dożywała następnego dnia. I kolejnego. I jeszcze jednego.
Nie próbowała ukrywać smoczej łuski pod rękawiczkami, szalikami ani bluzkami z długimi rękawami. Choroba utworzyła na jej szyi naszyjnik – urocze esy-floresy upstrzone drobinkami złota – i ozdobiła jej ręce bransoletami, które sięgały aż do łokci. Renée malowała paznokcie czarnym lakierem z drobinkami złotego brokatu, żeby pasowały do całości.
– Mogło być znacznie gorzej – powtarzała. – Mogliśmy zachorować na coś, co objawiałoby się ropiejącymi wrzodami albo upławami z miejsc intymnych. Mogła nas dopaść jedna z tych chorób, od których gnije ciało i odpada kawałkami. Nie ma niczego seksownego w świńskiej grypie. Idę o zakład, że to najbardziej seksowny patogen w dziejach ludzkości. Myślę, że dzięki niemu wyglądam jak tygrysica! Gruba, tandetnie ubrana tygrysica. Jak Kobieta-Kot w naprawdę kiepskiej formie.
– Kobieta-Kot nie miała chyba prążków – zauważyła Harper. Siedziała z Renée na łóżku polowym. – Kto się opiekuje tym przystojniakiem? – Wskazała głową zdjęcie Pana Truffaut.
– Ulica – odparła Renée. – Wypuściłam go, zanim przyszłam do szpitala.
– Przykro mi.
– Pożary wykurzyły myszy na ulice. Jestem pewna, że Pan Truffaut nieźle się na nich obłowi. Myślisz, że przeżyją, kiedy nas już nie będzie? Koty? Czy zabierzemy je z sobą?
– Koty przeżyją, podobnie jak my – zapewniła ją Harper, siląc się na optymizm. – Jesteśmy mądrzy. Coś wymyślimy.
Renée uśmiechnęła się tęsknie. Z jej oczu można było wyczytać rozbawienie i współczucie. Tęczówki w kolorze ziaren kawy upstrzone były drobinkami złota. Harper nie wiedziała, czy to przez smoczą łuskę, czy też ta kobieta zawsze miała takie oczy.
– Kto powiedział, że jesteśmy mądrzy? – spytała Murzynka z wesołością, która miała ukryć pogardę. – Nie potrafiliśmy nawet zapanować nad ogniem. Myśleliśmy, że tak jest, gdy tak naprawdę to ogień zapanował nad nami.
Jakby na potwierdzenie jej słów w drugim końcu stołówki rozległ się krzyk nastoletniej dziewczyny. Harper odwróciła się i zobaczyła sanitariuszy, którzy biegli ku niej z kocami gaśniczymi. Przewrócili ją na podłogę i próbowali ugasić pożar, ale spod koców buchnęły płomienie.
Renée ze smutkiem obserwowała rozwój wydarzeń.
– A dopiero zaczęła Klan niedźwiedzia jaskiniowego.
Harper rozglądała się za Renée za każdym razem, gdy obowiązki przywiodły ją do stołówki. Szukała jej, żeby porozmawiać o książkach. Potrzebowała tego: zwykłej, bezcelowej porannej rozmowy, pogaduszek o czymś innym niż świat, który stanął w ogniu. Uczyniła z tych rozmów część swojego dnia, choć od początku wiedziała, że popełnia błąd; miała świadomość, że gdy Murzynka umrze, ona również straci cząstkę siebie. Ale kiedy otrząśnie się po stracie, stanie się silniejszym człowiekiem. Tyle że wcale nie chciała być silniejsza. Chciała pozostać tą samą Harper Grayson, którą wzruszał widok starszych ludzi trzymających się za ręce.
Wiedziała, że pewnego dnia Renée odejdzie, i w końcu ten dzień nadszedł. Harper weszła do stołówki, pchając przed sobą wózek pełen czystej pościeli, i zauważyła, że z łóżka Renée zniknęło prześcieradło, a rzeczy kobiety zostały zabrane. Widok nagiego materaca był dla niej niczym cios w brzuch. Porzuciła wózek, odwróciła się i wybiegła przez podwójne drzwi, minęła strażników, i gnała dalej korytarzem. Wiedziała, że rozpłacze się, zanim dotrze do toalet w piwnicach szpitala. Stanęła twarzą do ściany, przyłożyła dłoń do zimnego kamienia i dała upust rozpaczy. Ramiona jej drżały, a ona szlochała i szlochała, i szlochała.
Jeden ze strażników – przypadek chciał, że był to Albert Holmes – dotknął jej ramienia.
– Proszę pani? Boże drogi. Proszę pani? Co się stało?
Z początku nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Z trudem łapała powietrze, a jej ciałem wstrząsały niekontrolowane dreszcze. W końcu się uspokoiła. Przeraziła go swoim zachowaniem. Albert był barczystym, piegowatym dzieciakiem, który niespełna dwa lata temu grał w szkolnej drużynie futbolowej. Widok zapłakanej kobiety był ponad jego siły.
– Gilmonton – wydusiła w końcu.
– Nie wiedziała pani? – spytał Al słabym, zdziwionym głosem.
Harper pokręciła głową.
– Odeszła – wyjaśnił chłopak. – Rano, jak gdyby nigdy nic, przeszła obok strażników i opuściła szpital.
Harper dyszała, bolało ją w piersi, łzy więzły w gardle. Pomyślała, że może teraz, kiedy trochę się uspokoiła, dobiegnie do łazienki, zamknie się w kabinie i…
– Co? Co powiedziałeś?
– Uciekła! – odparł Al. – Wymknęła się ze szpitala! Z tą swoją rośliną pod pachą.
– Renée Gilmonton opuściła szpital? – spytała z niedowierzaniem Harper. – I zabrała miętę? Ktoś ją wypuścił?
Al patrzył na nią zdumionym wzrokiem.
– Powinna pani zobaczyć nagrania z monitoringu. Świeciła! Jak latarnia morska! Musi pani to zobaczyć. To niesamowite. Naprawdę nie-sa-mo-wi-te. Chłopaki, którzy akurat wtedy byli na służbie, uciekli. Myśleli, że zaraz eksploduje. Jak ludzka bomba atomowa. Ona sama bała się, że zaraz wybuchnie, i dlatego wybiegła na zewnątrz. Wybiegła i już nie wróciła. Nikt nie wie, co się z nią stało. Nawet nie włożyła butów!
Harper miała ochotę sięgnąć pod osłonę i otrzeć z twarzy łzy, ale nie mogła. Żeby zetrzeć cokolwiek z twarzy, potrzebowałaby blisko pół godziny. Nie mogła zdjąć kombinezonu, dopóki nie wzięła pięciominutowego prysznica ze środkiem dezynfekującym. Zamrugała gwałtownie, żeby odzyskać ostrość widzenia.
– To nie ma sensu. Ludzie dotknięci smoczą łuską nie świecą.
– Ona świeciła – powiedział z naciskiem Al. – Tuż przed śniadaniem czytała dzieciakom i nagle dziewczynka, która siedziała jej na kolanach, zerwała się jak oparzona, bo pani Gilmonton zaczęła robić się coraz bardziej gorąca. Chwilę później ludzie zaczęli krzyczeć i rozbiegli się na wszystkie strony. Wyglądała jak pieprzona choinka bożonarodzeniowa. Przepraszam za wyrażenie. Na nagraniu jej oczy wyglądają jak śmiercionośne promienie! Przebiegła obok czterech strażników i wybiegła z części szpitala objętej kwarantanną. Wyglądała tak, że nikt nawet nie próbował jej zatrzymywać. Ludzie schodzili jej z drogi. Gdybym tam był, jak nic narobiłbym w gacie.
Pięć minut później Harper wraz z czterema innymi pielęgniarkami oglądała w recepcji na końcu korytarza nagranie z monitoringu. Wszyscy w szpitalu je widzieli. Przed końcem dnia Harper obejrzała je co najmniej dwadzieścia razy.
Oko kamery skierowane było na wyłożony białymi płytkami, szeroki korytarz przed wejściem do stołówki. Drzwi strzegli ochroniarze w kombinezonach Tyvek i kaskach ochronnych z osłonami na twarz. Jeden z nich opierał się o ścianę, przerzucając leniwie kartki notatnika. Drugi siedział na plastikowym krześle, podrzucając policyjną pałkę.
Nagle drzwi otworzyły się z takim impetem, że ich skrzydła odbiły się od ścian i korytarz zalał blask, jakby ktoś skierował na niego światła reflektorów. W pierwszej chwili był tak intensywny, że czarno-biały obraz zniknął, zastąpiony szarawą poświatą. Zaraz potem czujniki światła kamery wyregulowały się odrobinę. Renée przypominała świetlistego ducha, rozedrganą jasność o klepsydrowatym kształcie kobiecego ciała. Rozjarzone, pokryte smoczą łuską wzory na jej ciele sprawiały, że Harper nie była w stanie zobaczyć twarzy. Oczy Murzynki rzeczywiście przywodziły na myśl promienie niebieskawobiałego światła i wyglądały jak śmiercionośne lasery z filmów science fiction z lat pięćdziesiątych. Pod pachą trzymała doniczkę z miętą.
Siedzący na krześle ochroniarz odsunął się. Pałka policyjna uderzyła go w ramię i spadł z krzesła. Drugi strażnik wyrzucił notatnik w powietrze, jakby ten zmienił się nagle w jadowitego węża. Ziemia usunęła mu się spod nóg i całym ciężarem klapnął na podłogę.
Renée popatrzyła na nich obu, uniosła rękę, jakby chciała ich uspokoić, i ruszyła pospiesznie w stronę wyjścia.
– Powiedziała im: „Nie przejmujcie się mną, chłopcy. Wychodzę, żeby wybuchnąć na zewnątrz, tak by nikomu nie zrobić krzywdy” – poinformował Harper Albert Holmes.
Na doktorze Ryallu, szpitalnym patologu, nie zrobiło to wrażenia. Twierdził, że czytał o przypadkach, kiedy pacjenci w końcowym stadium choroby nie od razu ulegali samozapłonowi. Zapewniał każdego, kto go słuchał, że szczątki Renée Gilmonton zostaną znalezione kilkaset metrów od szpitala, jednak sanitariusze, którzy przeczesywali wysokie trawy na polu za szpitalnym parkingiem w poszukiwaniu zwęglonych kości, niczego nie znaleźli. Nie było też śladów, które wskazywałyby, dokąd udała się Renée: żadnych przypalonych zarośli ani gałązek. Zupełnie jakby wyparowała, a nie wybuchła, zabierając z sobą doniczkę z miętą.
W sierpniu szpital mieli odwiedzić przedstawiciele urzędu epidemiologicznego CDC w celu przeprowadzenia kontroli procedur związanych z kwarantanną. Doktor Ryall uparł się, że pokaże im nagranie z przypadkiem pacjentki Gilmonton. Był przekonany, że podzielą jego pogląd.
Jednak przedstawiciele CDC nigdy nie zobaczyli materiału, ponieważ z nadejściem sierpnia Portsmouth Hospital zmienił się w kopcące pogorzelisko, a doktor Ryall nie żył, podobnie jak Albert Holmes, siostra Lean i przeszło pięciuset pacjentów.