Читать книгу Tak czy inaczej... - John Cleese - Страница 8

Rozdział 1

Оглавление

Mój pierwszy publiczny występ odbył się 13 września 1948 roku na schodach prywatnej Szkoły Podstawowej Świętego Piotra w Weston-super-Mare w hrabstwie Somerset w Anglii. Miałem osiem lat i dziesięć miesięcy. Moją publiczność stanowiła zgraja dziewięciolatków, którzy szydzili ze mnie i ryczeli: „Chee-eese! Chee-eese!”. Mimo strachu i upokorzenia dzielnie wchodziłem na piętro. Przede wszystkim jednak byłem zdumiony. Jak udało mi się wzbudzić w nich tyle zainteresowania? Co takiego zrobiłem, żeby wywołać podobną agresję? I… skąd, u diabła, wiedzieli, że moja rodzina nosiła kiedyś nazwisko Cheese?

Podczas gdy szkolna pielęgniarka „Rybie Oko” Findlater przeprowadzała rutynowe badania nowego ucznia, próbowałem zebrać myśli. Rodzice zawsze mnie przestrzegali, żebym trzymał się z dala od „złośliwych, nieokrzesanych chłopców”. Co w takim razie ci nieokrzesani złośliwcy robili w tak sympatycznej szkole jak u Świętego Piotra? I jak miałem ich unikać?

Kłopot ze mną polegał w dużej mierze na tym, że byłem nie tylko małym chłopcem, ale też bardzo wysokim małym chłopcem. Miałem metr sześćdziesiąt wzrostu, a przed ukończeniem dwunastu lat przekroczyłem metr osiemdziesiąt. Dlatego trudno mi było wtopić się w tło, jak często sobie życzyłem – zwłaszcza później, kiedy przerosłem wszystkich nauczycieli. Nie pomagał mi w tym jeden z nich, pan Bartlett, który zawsze nazywał mnie „znaczącym obywatelem”.

Prócz tego w wyniku nadmiernego wzrostu „przewyższałem swoją siłę”, a ze względu na fizyczną słabość poruszałem się w sposób nieskoordynowany i niezręczny; do tego stopnia, że kilka lat później mój nauczyciel WF-u, kapitan Lancaster, powiedział o mnie „metr osiemdziesiąt przeżutego sznurka”. Dorzućcie do tego fakt, że nie miałem żadnych wcześniejszych doświadczeń z dzikimi obyczajami gangów małych chłopców, a zrozumiecie, dlaczego na mojej twarzy malował się wyraz autentycznego tchórzostwa, gdy „Rybie Oko” otworzyła drzwi, namawiając mnie do drugiego publicznego występu.

– Nie przejmuj się, oni tylko tak się drażnią – powiedziała. Cóż to było za pocieszenie? To samo można by powiedzieć w Norymberdze. Ale przynajmniej ucichło skandowanie i zapadła pełna wyczekiwania cisza, w której na miękkich nogach zszedłem po schodach. A potem…

– Jesteś kawaler czy okrągłogłowy?

– Co?

Naparły na mnie twarze i każda z nich się dopytywała:

– Kawaler czy okrągłogłowy?

Gdybym zrozumiał pytanie, prawie na pewno bym zemdlał, taki ze mnie był delikatny kwiatuszek. (Może powinienem wyjaśnić tym, którzy otrzymali subtelniejsze wychowanie, że nie pytano mnie o opinię na temat wyższości jednego z dwóch zwalczających się stronnictw z czasów rewolucji angielskiej, ale o informację, czy zostałem obrzezany, czy nie). Mój pierwszy dzień w szkole podstawowej nie okazał się jednak całkowitą porażką. Zanim wróciłem do domu, poznałem znaczenie dwóch nowych słów – „żałosny” i „patałach” – choć musiałem znaleźć słownik taty, aby sprawdzić „cykora”.

Dlaczego byłem taki… nieudolny? Hm, zacznijmy od początku. Urodziłem się 27 października 1939 roku w Uphill, wioseczce na południe od Weston-super-Mare, oddzielonej od miasta jedynie drogą, która prowadziła od nadbrzeża Weston w głąb lądu. Moje pierwsze wspomnienie wiąże się jednak nie z Uphill, tylko z drzewem w położonej kilka kilometrów dalej wiosce Brent Knoll, w którego cieniu leżałem, spoglądając przez gałęzie na jasny błękit nieba. Przypominam sobie, jak promienie słońca padają na liście pod różnymi kątami, więc mój wzrok przesuwa się po soczystych barwnych plamach, przemykając wśród bujnego listowia, mieniącego się feerią tonów soczystej zieleni. (Pomyślałem sobie, że spróbuję umieścić w tym akapicie „soczysty”, „tony” i „listowie”, gdyż moi nauczyciele angielskiego zawsze uważali te słowa za oznakę talentu twórczego. Chyba jednak wyraz „soczysty” nie powinien się tu pojawić aż dwa razy).

Oczywiście nie jestem pewien, czy to moje pierwsze wspomnienie; jestem natomiast pewien, że tak kiedyś myślałem; zresztą lubię tak myśleć, ponieważ byłoby to logiczne: ja-niemowlę leżące w wózku i z zadowoleniem przyglądające się grze świateł i pięknych tonów soczystej zieleni bujnego listowia.

Wiem jednak na pewno, że krótko przed tym epizodem Niemcy zbombardowali Weston-super-Mare. Powtarzam…

14 sierpnia 1940 roku niemieckie samoloty zbombardowały Weston-super-Mare. Można to sprawdzić: pisano o tym we wszystkich gazetach. Zwłaszcza w „Weston Mercury”. Większość mieszkańców miasta była przekonana, że ten nalot to pomyłka. Naród niemiecki słynął ze skuteczności, po co zatem miałby zrzucać w pełni sprawne bomby na Weston-super-Mare, skoro w Weston nie było do zniszczenia nic takiego, co mogłoby przedstawiać taką samą wartość jak bomba, która to niszczyła? Oznaczałoby to, że każda eksplozja przynosiła uszczerbek niemieckiej gospodarce.

Ale Niemcy wrócili, i to parę razy, co stanowiło zagadkę dla wszystkich. Niemniej wydaje mi się, że mieszkańcom Weston podobały się bombardowania; dawały im poczucie znaczenia, którego dotąd im w życiu brakowało. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego Hunowie tak się fatygowali? Czyżby na tym polegała teutońska joie de vivre? Może piloci Luftwaffe przez pomyłkę wzięli Weston za Festung-super-Mare? Słyszałem opinie, wygłaszane całkiem serio przez starszych mieszkańców miasta, jakoby stało się to na życzenie Williama Joyce’a, osławionego „Lorda Hau-Hau”, którego Brytyjczycy powiesili w 1946 roku jako zdrajcę za prowadzenie nazistowskich audycji propagandowych, odbieranych w czasie wojny na terenie Wielkiej Brytanii. Kiedy pytałem tych historyków amatorów, skąd u człowieka o irlandzkich korzeniach, urodzonego na Brooklynie, wzięła się taka wrogość wobec Weston, że w tej sprawie suszył głowę samemu Hitlerowi, dziwnie milkli. Skłaniam się raczej ku przypuszczeniom, że kryła się za tym uraza, którą nosił w sobie marszałek Rzeszy Göring z powodu jakiegoś niesmacznego incydentu na molo w Weston w latach dwudziestych, prawdopodobnie z udziałem Nöela Cowarda i Terence’a Rattigana.

Najbardziej sensowne było jednak wyjaśnienie mojego ojca: stwierdził, że Niemcy zbombardowali Weston, aby pokazać, że naprawdę mają poczucie humoru.

Bez względu na prawdziwą przyczynę ataku, dwa dni po pierwszym nalocie przeprowadziliśmy się do uroczej wioski Brent Knoll w Somerset. Tato przeżył już dość wybuchów w ciągu czterech lat spędzonych w okopach we Francji, a ponieważ w Weston nie robił nic, co miałoby kluczowe znaczenie dla wojennego wysiłku Brytyjczyków, nazajutrz po bombardowaniu przez cały dzień jeździł po wsiach w okolicy Weston, dopóki nie znalazł niewielkiego domku należącego do państwa Raffle, którzy zgodzili się przyjąć pod swój dach rodzinę Cleese’ów w charakterze sublokatorów. Bardzo mi się podoba, że się nie obijał. Wyjechaliśmy! I z typowym dla siebie rozsądkiem wybrał farmę, gdzie w czasach ścisłego racjonowania żywności zaginięcie jajka, kury czy nawet małej świnki nie wzbudziłoby większego zainteresowania.

Matka powiedziała mi kiedyś, że niektórzy mieszkańcy Weston prywatnie krytykowali tatę za tak szybki odwrót. Najwyraźniej uważali, że zachowałby się godniej, gdyby zaczekał z ucieczką jakiś tydzień. Ten pogląd wynika, moim zdaniem, z niezrozumienia istoty ucieczki, polegającej na tym, że należy brać nogi za pas w momencie, gdy taka myśl zaświta nam w głowie. Tylko obsesyjny kunktator mógłby krzyknąć: „Ratuj się, kto może, ale dopiero w środę po południu!”.

Wróćmy do drzewa. Wiele lat później odwiedziłem tę farmę i rzeczywiście, tak jak mi się wydawało, że pamiętam, pośrodku trawnika przed domem rósł wielki kasztanowiec, pod którym z pewnością mogłem leżeć w wózku. W roku 1940 dom stał w długim szeregu średnich domów wzdłuż drogi, a naprzeciw rozciągały się pola; od frontu nie wyglądał szczególnie wiejsko, wystarczyło jednak przejść podjazdem na tył budynku, aby zobaczyć farmę co się zowie: błoto, kury, zardzewiały sprzęt rolniczy oraz fretki i króliki w metalowych i drewnianych klatkach.

Z tym miejscem wiąże się moje drugie wspomnienie. (Na pewno późniejsze niż pierwsze, bo umiałem już stać). Otóż ugryzł mnie królik.

Właściwie mnie uszczypnął, ale ponieważ byłem taką wątłą, ciotowatą mimozą, zareagowałem, jakbym stracił kończynę. Najbardziej zdenerwowała mnie krzycząca niesprawiedliwość ataku. Powiedziałem: „Cześć, panie króliczku!” i uśmiechnąłem się do jego uroczego pyszczka i śmiesznych obwisłych uszu, a chwilę później skurwiel rzucił się na mnie z zębami. Wydawało się to zupełnie bezsensowne. Zachodziłem w głowę: czym sobie zasłużyłem na ten psychopatyczny wybuch agresji?

Istotniejsze pytanie brzmi jednak: dlaczego byłem takim mięczakiem? Narzuca się oczywista odpowiedź: ponieważ byłem jedynym dzieckiem starszych, nadopiekuńczych rodziców. Na dowód tego przedstawiam następne wspomnienie (numer 3). Mam już mniej więcej trzy lata i jestem w pubie Red Cow Inn, ośrodku życia i bijącym sercu Brent Knoll. Przypadkiem walę w coś ręką i zanim wybucham płaczem, pokazuję ojcu dłoń, wyjąc:

– Patrz, tatusiu! Uderzyłem się w kochany paluszek!

Ku mojemu zdumieniu wzbudziło to gromki śmiech. Co takiego? Mój paluszek nie jest kochany?! Przecież tato na pewno tak myśli. Kiedy trzeba, zawsze mówi:

– Och, uderzyłeś się w kochany/ą/e… (tu wstawić właściwą część ciała).

Waham się, czy krytykować ojca, bo cały swój rozsądek zawdzięczam jego czułej dobroci. Nie mam jednak wątpliwości, że mnie rozpieszczał, a przesadna troskliwość od tak wczesnych lat stała się jednym z powodów mojego mięczakostwa. Jako uczeń nigdy nie czułem się ani bardzo męski, ani silny, ani zawadiacki, ani pełen wigoru czy zdrowej agresji. W szkole stroniłem od podwórkowych „gangów”, bo nie rozumiałem, dlaczego ktoś mógłby się z własnej woli tak zachowywać. Uwielbiałem wszelkie gry w piłkę, ale zawsze przerażała mnie brutalność niektórych, na przykład rugby, nawet z bezpiecznej odległości, którą zachowywałem, udając, że gram. Kiedy miałem siedemnaście lat, mój wychowawca w Clifton College, Alec MacDonald, zmył mi głowę za to, że mam pietra przed szarżą. Nazywając moje wysiłki „tańcem kalekiej cioty”, kazał mi patrzeć i przystąpił do demonstracji prawidłowej szarży. Poprosił zawodnika z pierwszej piętnastki, Tony’ego Rogersa, żeby ruszył na niego. Zbliżył się do Rogersa, a potem wszedł ostro, w momencie gdy Rogers próbował zrobić unik. Skutek był taki, że czubek głowy pana MacDonalda gwałtownie zetknął się z biodrem Rogersa. Tego popołudnia pan MacDonald nie był zdolny do pracy dydaktycznej; co więcej, nie stawił się w szkole przez następne czterdzieści osiem godzin. Kiedy się w końcu pojawił, stchórzyłem i nie przypomniałem mu, że wyraźnie zaznaczył: „Jeżeli wejdziesz naprawdę ostro, nigdy nic ci się nie stanie”. Dlatego gdy widzę reprezentacje rugby przewalające się przez murawę Twickenham, patrzę na nie z podziwem, ale i z poczuciem, że nie jesteśmy sobie zbyt bliscy genetycznie. Nie urodziłem się, by zostać macho, i bez słowa skargi pogodziłem się ze swoją niemęskością. Poza tym odnoszę wrażenie, że tchórze bardzo rzadko wszczynają awantury – i być może właśnie dlatego w przeszłości ginęli z rąk awanturników1.

Nawiasem mówiąc, nie oznacza to bynajmniej, że moje dziecięce mięczakostwo pod jakimkolwiek względem zasługuje na pochwałę. Ale choć bezsprzecznie byłem zalęknionym chuchrem, miało to swoją zaletę: przynajmniej nie przejawiałem bezmyślnej agresji charakterystycznej dla niektórych młodych mężczyzn. Otóż lepiej być mięczakiem niż świrem – tak twierdzę i jestem dumny, że nigdy nie potrafiłem się zmusić do oglądania walk w klatkach, czyli tak zwanych mieszanych sztuk walki.

Jeśli za moje mimozowate poglądy na życie w jakiejś mierze odpowiadał rozpieszczający mnie ojciec, to równie dużą część winy należy przypisać moim skomplikowanym relacjom z matką. W tym kontekście przychodzi mi na myśl jeszcze jedno wspomnienie z dzieciństwa. Leżę w łóżku i zasypiam, gdy nagle niespodziewany hałas każe mi się odwrócić w stronę uchylonych drzwi mojego pokoju, za którymi widzę jakieś cienie. To sylwetki moich rodziców, którzy biją się ze sobą. Tato wchodził do mojej sypialni, a mama przypuściła na niego atak, bombardując go gradem ciosów, które ojciec próbuje odeprzeć. Nie słyszę żadnego dźwięku – domyślam się, że oboje starają się mnie nie obudzić. Z tym wspomnieniem nie wiąże się żadna emocja, choć jest bardzo wyraźne. Tylko cienie poruszające się przez kilka sekund, a potem… cisza. Pisząc to, mam nieco ściśnięte gardło. Opowiadam tu o przemocy w małej skali: nikt nie używa maczugi ani piły łańcuchowej, to po prostu bijatyka na pięści niższej klasy średniej, bez groźby spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, jak nazywa to prawo. Mimo to mojego ukochanego tatę, przyzwoitego i dobrego człowieka, atakuje nierozpoznawalna istota, którą powszechnie uważa się za moją matkę.


Matka (z lewej) i ja.

Ze względu na swoje skromne doświadczenia życiowe małe dzieci, jak się łatwo domyślić, zakładają, że wszystko, co dzieje się z nimi i wokół nich, jest normą. Pamiętam, jak moja mała córka Cynthia ze zdziwieniem odkryła, że ojcowie jej niektórych koleżanek nie pracują w telewizji. Dlatego trudno byłoby mi wówczas określić moje relacje z matką jako skomplikowane, ponieważ nie miałem pojęcia, co dla większość ludzi oznacza słowo „matczyny”. Tato opowiadał mi kiedyś, jak podczas pierwszej wojny światowej widział rannego żołnierza leżącego w okopie, który głośno wołał matkę. Po kiego licha miałby ją wołać? – zastanawiałem się. Gdy z biegiem lat zacząłem się dowiadywać od znajomych, że matka była ich najlepszym przyjacielem, osobą, z którą zwykle rozmawiali o swoim codziennym życiu i u której szukali emocjonalnego wsparcia, myślałem tylko: Ależ to musi być wspaniałe…

Nie myślcie, proszę, że z wyższością określam ją mianem „złej matki”. Pod wieloma względami była dobrą matką; czasem nawet bardzo dobrą. Wykazywała się wyjątkową starannością we wszystkich codziennych sprawach: przygotowywała smaczne posiłki, dbała, żebym był odpowiednio ubrany i obuty, żebym miał ciepło i sucho, żeby w domu panował nienaganny porządek, a poza tym gorliwie strzegła mnie przed niebezpieczeństwem. W stanie lekkiej hipnozy przypomniałem sobie kiedyś niemiecki nalot: niedaleko słychać było pomruk bombowców, a matka rzuciła się, żeby przykryć mnie swoim ciałem pod dużym stołem kuchennym. Jeśli nawet to wspomnienie jest nieprawdziwe, tak właśnie by się zachowała.

Z praktycznego punktu widzenia nie sposób jej było niczego zarzucić. Miała jednak obsesję na punkcie samej siebie i dręczył ją wieczny lęk, przez co życie z nią bywało naprawdę uciążliwe.

Zawsze uważałem, że kluczem do tej obsesji jest zdumiewający brak wiedzy ogólnej. Przy okazji jednej z jej wizyt w Londynie pod koniec lat osiemdziesiątych na lunch podano sałatkę, w której znalazły się przepiórcze jajka. Matka zapytała, co to za jajka, więc wyjaśniłem, że to jajka krecie, i kiedy mamy na nie ochotę, jedziemy bardzo wcześnie rano do parku Hampstead Heath, ponieważ krety składają je w nocy u wejścia do swoich kopczyków. Zbieramy te jajka i staramy się je zjeść jeszcze tego samego dnia, zanim zdążą się z nich wykluć młode. Mojej rodzinie opadły szczęki, ona natomiast słuchała z wielką uwagą, po czym stwierdziła, że są „wyśmienite”. Później tego samego dnia usłyszała wzmiankę o Marii królowej Szkotów. Imię zabrzmiało znajomo, więc spytała mnie, kto to jest. Postanowiłem zrobić na rodzinie jeszcze większe wrażenie, informując matkę, że Maria była mistrzynią darta pochodzącą z Glasgow i zginęła podczas nalotów Luftwaffe.

– Jaka szkoda – powiedziała.

Oczywiście chciałem spłatać złośliwego figla, ale także udowodnić swoim bliskim, że mój komentarz o matce, którego z początku nie przyjmowali do wiadomości, to najprawdziwsza prawda. Powiedziałem im, że matka nie ma żadnych wiadomości o niczym, co nie będzie dotyczyło jej życia w najbliższej przyszłości; w rezultacie nie posiada żadnej wiedzy ogólnej – a mówiąc „żadnej wiedzy”, nie miałem na myśli tego, że jej wiedza jest powierzchowna czy niezbyt rozległa. Naturalnie uważali, że przesadzam.

Przyczyną tego stanu rzeczy nie był brak inteligencji, lecz fakt, że żyła w ciągłym stanie najwyższego strachu, graniczącego z początkowym stadium paniki, pozwalającym skupić się jedynie na sprawach, które mogły jej bezpośrednio dotyczyć. Jest zatem zrozumiałe, że cierpiała na wszystkie typowe fobie, plus kilka szczególnych (na przykład lęk przed albinosami i ludźmi noszącymi przepaski na oczach). Ale na tym nie poprzestawała. Kiedyś żartowałem nawet, że cierpi na omnifobię – chorobliwie bała się wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić. To prawda, nigdy nie widziałem, by niepokój wzbudziły w niej bochenek chleba, sweter czy nawet krzesło, jednak każda rzecz trochę większa niż średnia, która potrafiła się trochę poruszać, stanowiła zagrożenie, a każdy w miarę głośny dźwięk przerażał ją ponad miarę. Pewnego razu spisałem listę rzeczy i zjawisk, których się bała, i to dość obszerną: bardzo głośne chrapanie; nisko przelatujący samolot; dzwony kościelne; wozy strażackie; pociągi; autobusy i ciężarówki; burza; krzyki; duże samochody; większość średnich samochodów; hałaśliwe małe samochody; alarmy antywłamaniowe; sztuczne ognie, zwłaszcza petardy; głośno włączone radia; szczekające psy; rżące konie; znajdujące się w pobliżu milczące konie; krowy w ogóle; megafony; owce; korki strzelające z butelek musującego wina; motocykle, nawet bardzo małe; pękające balony; odkurzacze (jeśli ich sama nie używała); upuszczane przedmioty; gongi; woliery dla papug; poduszki-pierdziuszki; dzwonki u drzwi; walenie młotka; bomby; klaksony; staroświeckie budziki; młoty pneumatyczne; suszarki do włosów (nawet te, których sama używała).

Krótko mówiąc, matka postrzegała wszechświat jako ogromną, bezkresną pułapkę.

W rezultacie nigdy nie mogła się naprawdę zrelaksować, może z wyjątkiem chwil, gdy siadała na kanapie i robiła na drutach, podczas gdy tato i ja oglądaliśmy telewizję. Ale nawet wówczas nie była bezczynna, robiąc na drutach w szalonym tempie, jak gdyby ścigała się z czasem. Wiele lat temu zauważyłem, że kiedy ludzi (nie wyłączając mnie) dręczy niepokój, zwykle zaczynają się zajmować jakimiś mało istotnymi czynnościami, które pozwalają im nie myśleć o przyczynie obaw i tym samym zmniejszyć napięcie i poziom odczuwanego niepokoju. Jeżeli ktoś pozostaje w zupełnym bezruchu, doświadcza strachu w najwyższej intensywności, dlatego krząta się i biega, jak gdyby z niewiadomego powodu brakowało mu czasu. Ale chociaż matka wynajdywała sobie niezliczone i niedorzeczne zajęcia, nic nie łagodziło jej udręki: przemożnego poczucia, że nie dopuszcza do nieopisanych katastrof dzięki temu, że nieustannie się ich spodziewa, a jeśli na chwilę straci czujność, natychmiast zwalą się na nią wszystkie naraz. Kiedyś zaproponowałem tacie, żebyśmy kupili matce wielki kołowrotek dla chomików, aby łatwiej było jej zachować aktywność przez cały dzień, zamiast stale wymyślać zbędne czynności, na przykład polerowanie puszek z groszkiem, ustawianie filiżanek, obrębianie chusteczek, wygotowywanie drutów do robótek czy pielenie dywanu.

Jej metoda polegała na spisywaniu swoich wszystkich obaw na kartce, aby o żadnej nie zapomnieć i w ten sposób nie sprowokować nieszczęścia. Po śmierci taty, gdy odwiedzałem ją w Weston, witała mnie filiżanką kawy i długą listą lęków, którą sporządziła w ciągu poprzednich tygodni, a wtedy siadaliśmy i dość obszernie omawialiśmy po kolei każdy z tych lęków: czego dotyczył, dlaczego miał dla niej znaczenie, jakie było prawdopodobieństwo zdarzenia, którego się obawiała, co mogła zrobić, aby mu zapobiec, co mogliśmy zrobić, gdyby rzeczywiście do niego doszło, czy wiedzielibyśmy, co zrobić, gdyby nie doszło… i kiedy przerobiliśmy jakieś sześć punktów, parzyła mi następną kawę i kontynuowaliśmy pracę do wieczora. Jeżeli nie zdążyliśmy przedyskutować wszystkich, resztę zostawialiśmy do śniadania. Upłynęło kilkadziesiąt lat, zanim sobie uświadomiłem, że to nie drobiazgowa analiza łagodziła jej obawy, tylko stały kontakt z drugą osobą, który stopniowo ją uspokajał.

Dlaczego matka aż tak się bała, po prostu nie wiem, ale w efekcie stała się trudna. Prawdę mówiąc, „trudna” to niezupełnie adekwatne określenie. Była tylko jedna rzecz, na której jej zależało. Jedna jedyna rzecz. Postawić na swoim. A jeśli nie osiągnęła swojego celu, ten fakt wyprowadzał ją z równowagi. Dość łatwo było ją wyprowadzić z równowagi: trzeba przyznać, że miała do tego prawdziwy dar. Kiedy coś wyprowadziło ją z równowagi – a lista rzeczy, które nie działały jej na nerwy, była bardzo, bardzo krótka – dostawała napadu złości, albo kilku napadów, o tak niewiarygodnym natężeniu aktywności i hałasu, że tato na pewno nieraz tęsknił za względnym spokojem okopów we Francji.

Matka nigdy jednak nie uważała się za tyrana: jej podstępna metoda polegała na rządzeniu za pomocą słabości. Jeśli tato wolałby spać przy otwartym oknie, matka musiała mieć je zamknięte, bo po prostu nie mogła znieść innej możliwości. Niestety, nie było wyboru, więc negocjacje nie wchodziły w grę, chociaż tato wyznał mi kiedyś, że zanim się pobrali, była znacznie bardziej ustępliwa.

Dopiero po latach zacząłem dostrzegać, jak bardzo tato obawiał się tych wybuchów. Chociaż od czasu do czasu mówił, że „lepiej nie bujać łajbą, w której płynie kobitka”, jego sztuczna wesołość i beztroska miały zamaskować strach, bo kiedy matka traciła panowanie nad sobą, traciła je naprawdę: wściekłość wypełniała ją po brzegi, nie zostawiając miejsca na resztę jej osobowości, która musiała się usunąć, dopóki sytuacja trochę się nie uspokoiła. Niewykluczone, że wyrażenie „wyjść z siebie” powstało w Weston-super-Mare.

Matka potrafiła być całkiem czarująca, pogodna i zabawna, ale wtedy, gdy mieliśmy gości. Po ich wyjściu jej towarzyskość zaczynała zanikać. Oznaczało to, że w domu Cleese’ów prawie zawsze panowało napięcie, bo kiedy nawet matka nie była zła, to tylko dlatego, że jeszcze nie była zła. Tato i ja wiedzieliśmy, że lada drobiazg rozpęta burzę, obowiązywały więc zachowania uspokajające i pojednawcze, ponieważ wydawało się, że burzę może rozpętać prawie wszystko.

To nie zbieg okoliczności, że dużą część życia spędziłem na różnych formach terapii, a ogromna większość problemów, z którymi się borykałem, dotyczyła relacji z kobietami. Moje związki były przez wiele lat zdominowane przez głęboko zakorzeniony zwyczaj obchodzenia się z matką jak z jajkiem. Dopóki ten odruch nie zaczął zanikać, kobiety uznawały mnie za strasznego nudziarza. Wyjątkowy koktajl z uprzedzającej grzeczności, nieustannej troski i strachu przed wywołaniem kontrowersji, jaki im serwowałem, uczynił ze mnie istotę całkowicie pozbawioną seksapilu. Bardzo, bardzo mili mężczyźni nie są fajni. Napisałem kiedyś skecz, wykorzystując własne wspomnienia z wczesnej młodości (do programu Jak wkurzać ludzi z 1968 roku), w którym próbowałem pokazać, jak irytujące mogą być starania, by kogoś nie zdenerwować:

John Cleese: Obawiam się, że jestem dzisiaj dla ciebie kiepskim towarzystwem.

Connie Booth: Nie, to wszystko przeze mnie. Jestem spięta.

J.C.: Nie, nie, nie, jesteś cudowna, naprawdę super! To przeze mnie.

C.B.: Dajmy już temu spokój.

J.C.: Jestem kiepskim towarzystwem.

C.B.: Skądże znowu.

J.C.: Jestem. Zawracam ci głowę.

C.B.: Ależ nie.

J.C.: Zawracam ci głowę. To moja wina, ostatnim razem mówiłaś mi, że za bardzo zawracam ci głowę.

C.B.: Proszę!

J.C.: Słuchaj, za bardzo zawracam ci głowę?

C.B.: Troszeczkę.

Choć między nami było niewiele prawdziwej komunikacji emocjonalnej, matka i ja miewaliśmy chwile bliskości, prawie zawsze wtedy, gdy śmialiśmy się razem. Miała całkiem cięty dowcip – i kiedy przybyło mi lat, ze zdziwieniem odkryłem, że bawi ją także dość czarny, a nawet zupełnie makabryczny humor. Pamiętam, jak pewnego razu skrupulatnie wyliczała wszystkie powody, dla których nie chce dłużej żyć. Słuchając tego, jak zwykle miałem ponure poczucie bezsilności, że nie mogę jej pomóc. Nagle, zaskakując sam siebie, powiedziałem:

– Mamo, mam pomysł.

– Tak? Jaki?

– Znam pewnego niepozornego jegomościa, który mieszka w Fulham, i gdybyś w przyszłym tygodniu nadal była w tym nastroju, mogę z nim pogadać, jeżeli zechcesz, ale tylko jeżeli zechcesz, a wtedy przyjedzie do Weston i cię zabije.

Cisza.

Boże, przeholowałem, pomyślałem wtedy. I nagle parsknęła śmiechem. Chyba nigdy nie kochałem jej bardziej niż w tamtej chwili.

· · ·

Tak czy inaczej… znaleźliśmy się w domu Raffle’ów, dość dobrze schronieni przed niemieckimi bombami, przyglądając się z bliska życiu farmera, który doił krowy, tuczył świnie i dokonywał egzekucji kur. Farma była bardzo mała, a dziwiło nas tylko to, że pan i pani Raffle nie mówią po angielsku. Nie chodzi mi o to, że mówili w innym języku; nie mówili w niczym, co można byłoby uznać za język. Najwyraźniej jednak rozumieli wydawane przez siebie dźwięki i choć domyślaliśmy się, że za sobą nie przepadają, ich skromne słownictwo wykluczało poważniejsze różnice zdań. Nie wiem, jak tato wynegocjował z panem Raffle’em wysokość czynszu. Prawdopodobnie użył kamyków, chociaż możliwe, że w roli tłumacza wystąpił synek Raffle’ów, który w przedszkolu liznął trochę angielskiego.

Pan Raffle miał dwa owczarki, więc byliśmy nieco zaskoczeni, kiedy odkryliśmy, że nie hoduje owiec. Tato przypuszczał, że nasz gospodarz trzyma psy, aby ludzie myśleli, że ma owce; matka przypuszczała, że to mogły być krowiarki. Lubiłem je – były bardziej przyjazne od królików, mimo że poświęcały sporo czasu na gapienie się na królicze klatki. Jeżeli natomiast chodzi o króliki, nigdy nie zrozumiałem, po co Raffle’owie je hodują, skoro mieli fretki, które mogły polować na nie w lasach. Mogę się tylko domyślać, że kiedy zostały złapane, lubili mieć pod ręką parę świeżych sztuk, na wypadek gdyby naszła ich chęć na coś do przegryzienia. To by wyjaśniało, dlaczego kłapouchy napastnik zatopił we mnie kły: nie zamierzał tanio sprzedać skóry.

Niestety, właśnie gdy zaczynałem nazywać wszystkie zwierzęta i poznawać wioskę Brent Knoll, rodzina Cleese’ów przeprowadziła się do Devon, do małego domku w Totnes. Potem, bez żadnego widocznego powodu, wróciliśmy do Raffle’ów, po czym znów wyjechaliśmy do Devon (do Horrabridge, gdzie widziałem tak ogromnego pająka, że słyszałem jego tupanie), później przeprowadziliśmy się z powrotem do Brent Knoll, a następnie, zaraz po zakończeniu wojny, do Burnham-on-Sea, gdzie w ciągu trzech lat mieszkaliśmy w trzech różnych domach, by w 1948 roku wrócić do Weston-super-Mare, żebym mógł pójść do szkoły Świętego Piotra. W sumie w ciągu pierwszych ośmiu lat mojego życia przeprowadziliśmy się osiem razy.

Byłem za mały, by uczestniczyć w rozmowie na ten temat, mogę więc tylko przypuszczać, dlaczego przeprowadzaliśmy się tak często. Ciągłe przenosiny nie sprawiały większych kłopotów z praktycznego punktu widzenia, ponieważ tato nigdy nie musiał zmieniać pracy. Jako agent (albo pośrednik) ubezpieczeniowy Guardian Assurance miał przydzielony rejon w West Country, po którym jeździł, sprzedając głównie polisy na życie, ale także liczne ubezpieczenia upraw od klęsk losowych. Ponieważ miał opinię porządnego gościa, wielu chętnych na polisy na życie trafiało do niego dzięki osobistej rekomendacji dyrektorów banków i radców prawnych w Somerset: wiedzieli, że jest kompetentny i uczciwy i nie będzie próbował wcisnąć klientom więcej, niż potrzebują. Oznaczało to, że zawsze sprzedawał najwięcej polis na życie ze wszystkich agentów Guardiana, i przychodziło mu to bez wielkich trudów: nigdy nie wyjeżdżał z domu przed wpół do dziesiątej i nie wracał po szesnastej trzydzieści. Jego tajemnica polegała na tym, że dzięki swoim kontaktom nie musiał szukać klientów na własną rękę, a o ile mieszkał w środku Somerset, nie miało znaczenia, gdzie dokładnie, bo odległości były naprawdę niewielkie.

Skoro ciągłych przeprowadzek nie tłumaczyły wymogi związane z pracą taty, mogło chodzić o kłopoty finansowe. Jego zarobki agenta ubezpieczeniowego sięgnęły trzydziestu funtów tygodniowo na początku lat pięćdziesiątych. Zważywszy na to, że górnicy i większość piłkarzy mieli dochody na poziomie dziesięciu funtów tygodniowo, nie była to zła pensja i z pewnością nigdy nie miałem wrażenia, że czegoś nam brakuje. Poza tym rodzina Cleese’ów nigdy nie zastanawiała się nad kupnem „drogich rzeczy”. W ogóle nie braliśmy tego pod uwagę. Na przykład dosłownie nigdy nie przyszło mi do głowy, że moglibyśmy wyjechać na wakacje za granicę; albo że moglibyśmy kupić zupełnie nowy samochód; albo że w Boże Narodzenie moglibyśmy jeść na kolację coś innego niż kurczaka.

Niemniej jednak takie dziwaczne myśli pojawiły się chyba w głowie mojego ojca, który był dobrym, szczodrym człowiekiem i z radością zapewniłby nam bardziej wystawny styl życia, podobny do tego, jakim cieszył się podczas pracy w Indiach, Hongkongu i Chinach na początku lat dwudziestych. Półtora tysiąca funtów rocznie nie wystarczało jednak na wiele, a choć doskonale ukrywał swoje kłopoty finansowe, zacząłem dostrzegać, że od czasu do czasu bardzo się stara oszczędzić na różnych zakupach. Matka też to zauważyła i spoglądaliśmy po sobie, kiedy wychwalał „zaskakująco tanie” eleganckie marynarki sportowe z Jugosławii albo pierwszorzędne libijskie buty czy najwyższej jakości szynkę albańską, doskonale zdając sobie sprawę, że wybrany przez niego towar wkrótce się zdefasonuje, przestanie się nadawać do noszenia albo zacznie naprawdę dziwnie smakować. Można zatem przypuszczać z dużą dozą prawdopodobieństwa, iż częste przeprowadzki były w większości motywowane złudzeniem, że pomogą nam obniżyć koszty utrzymania.


Ojciec (z prawej) z małym dzieckiem.

Ale mogły mieć także niezamierzony efekt uboczny. Jak pokazują badania, ciągłe przeprowadzki w dzieciństwie mają często związek z kreatywnością. Wydaje się, że bodziec twórczy wywołuje potrzeba pogodzenia ze sobą sprzecznych wizji świata. Jeżeli zmieniasz dom, rozpoczynasz trochę inne życie, więc porównujesz je z poprzednim, zwracając uwagę na rozbieżności i podobieństwa, zauważasz, co bardziej ci się podoba, a czego ci brakuje, i w trakcie tego procesu twój umysł staje się bardziej elastyczny, łącząc wrażenia i myśli w nowy i świeży sposób. Kreatywność może się również rozwinąć w wyniku innej sytuacji: jeżeli ważni ludzie w twoim życiu, zwłaszcza rodzice, mają różne poglądy na świat, zaczynasz się starać zrozumieć, co ich łączy, a co dzieli, próbując pojąć sprzeczne przekonania obojga. Z drugiej strony, jeśli twoi rodzice tworzą harmonijny związek, dorastasz w jednym miejscu, gdzie ludzie mają takie samo spojrzenie na świat jak wszyscy wokół nich, jest raczej mało prawdopodobne, że zostaniesz nowatorskim twórcą, a nawet że będziesz miał na to ochotę. Wątpię, czy istnieje specjalny wydział kreatywności na Uniwersytecie Stanowym w Iowa.

Tak więc pod względem potencjału kreatywnego miałem podwójne szczęście: ciągłe przeprowadzki i dysharmonia między rodzicami. Do tych dwu korzyści dorzućmy jeszcze powszechnie znany fakt, że wielu spośród największych geniuszy świata, zarówno sztuki, jak i nauki, to ofiary poważnych przypadków zespołu braku więzi z matką, a będę musiał dojść do wniosku, że gdyby moja była troszkę bardziej niestabilna emocjonalnie, mógłbym się stać GIGANTEM. Mógłbym mieć talent muzyczny i talent do sztuk plastycznych, mógłbym zostać znakomitym tancerzem, wynalazcą i poczytnym poetą, zamiast tylko dobrym, w bardzo wąskich granicach, autorem i aktorem komediowym. Cóż.

Mimo że przez pierwsze lata życia miotałem się po West Country, zostało mi z nich tylko kilka oderwanych wspomnień, nie licząc farmy Raffle’ów i pająka z Horrabridge. Pamiętam na przykład, że gdy byłem na spacerze z tatą, usłyszałem basowy pomruk, uniosłem wzrok i zobaczyłem, że niebo zaroiło się wielkimi samolotami lecącymi w stronę kontynentu. Tato wyjaśnił, że to jeden z naszych dziennych nalotów. Wygrywaliśmy wojnę, więc nie musieliśmy już latać pod osłoną nocy. Raz tato i ja rozmawialiśmy z sympatycznym amerykańskim lotnikiem, który pozwolił mi wsiąść do swojego jeepa, gdzie zadrapałem się w swoją kochaną kostkę. Innym razem tato zawiózł nas na wzgórza za Weston, żebyśmy mogli obejrzeć niemiecki samolot, który spadł na pole. Był mniejszy, niż się spodziewałem. Zgromadziło się sporo gapiów, ale zachowywali się bardzo cicho.

Najlepsze były niedziele, kiedy tato zabierał mnie na stację kolejową w Brent Knoll. Tam wpuszczano nas do nastawni, a zwrotniczy pozwalał mi ciągnąć długie dźwignie, które przestawiały zwrotnice. Potem schodziliśmy na peron, gdzie stał wielki wiklinowy kosz pełen gołębi wyścigowych, i naczelnik stacji pozwalał mi otworzyć pokrywę kosza, a gołębie wylatywały, wzbijając się zwartym szykiem wysoko w niebo, gdzie zakreślały trzy koła – zawsze trzy – po czym wyruszały na północ w stronę swoich domów w Widnes, Warrington i Wigan. To było najbardziej radosne i najpiękniejsze przeżycie.

Jedynym skutkiem wojny, który bezpośrednio dotknął mojej rodziny, była wiadomość, że zniszczeniu uległy nasze meble. W dniu, w którym po raz pierwszy przeprowadziliśmy się do domu Raffle’ów, rodzice przetransportowali je na przechowanie do magazynu należącego do Lalonde’s, znanych licytatorów z Weston, a teraz usmażyła je bomba zapalająca. Oczywiście nie były to bardzo luksusowe meble i w pewnym sensie fryce wyświadczyli nam przysługę, mogliśmy się teraz bowiem przeprowadzać, zmieniając przeróżne umeblowane kwatery, nieobciążeni nadmiernym dobytkiem.

Uświadamiam sobie, że wiele moich pierwszych wspomnień ma związek z wojną, ale tylko dlatego, że takie chwile wyraźnie odróżniają się od moich zwykłych, codziennych doświadczeń. Na wsi w Somerset i Devon upływały miesiące, a ja nawet przez moment nie zdawałem sobie sprawy z trwającego konfliktu. Prawdę mówiąc, dopiero teraz wiem, jak się cieszę, że dorastałem w małych wioskach West Country, w otoczeniu bujnego listowia i feerii szmaragdowych barw. Kojarzę to wszystko z czymś w rodzaju łagodnego zadowolenia, swobodnej, spokojnej uważności, którą rzadko udaje mi się odtworzyć w mieście. Czytając przed wielu laty to, co psycholog Abraham Maslow miał do powiedzenia na temat „przeżyć szczytowych”, doszedłem do wniosku, że takie chwile prawie zawsze zdarzają się podczas odpoczynku, a w moim przypadku nigdy nie są związane z pracą. Wordsworth pisał o swoich ulubionych kwiatach:

Bo często dziś, gdy na wznak leżę

W błogim sam na sam z własną myślą,

Znów gwiazdozbiory kwiatów świeże

Ku oczom duszy blask swój wyślą

I serca znów cień trosk nie plami,

Gdy tańczy, tańczy z chryzantemami2.

Kiedy przywołuję na myśl chwile pełnego ponadczasowego szczęścia, to okazuje się, że zaznałem go w następujących sytuacjach: siedząc na leżaku w ogrodzie przy moim domu w Holland Park i oglądając dwa koty burmskie odgrywające kabaret; patrząc na Widok Delft Vermeera w Hadze i pozwalając, by mnie poruszył; bawiąc się z małym kangurkiem w Sydney; słuchając Johna Williamsa grającego na gitarze; płynąc środkowym Renem i sącząc mozelskie wino; jedząc z żoną rybę z frytkami w Geales dwa dni temu; albo leżąc w słońcu na trawie i przywołując „ku oczom duszy” obraz Dicka Cheneya torturowanego metodą podtapiania. I żadna z nich nie ma nic wspólnego z pracą ani w ogóle żadnym wysiłkiem. Niech ktoś to wytłumaczy Terry’emu Gilliamowi.

Tak czy inaczej...

Подняться наверх