Читать книгу Przebiegła i ruda - John D. MacDonald - Страница 8
2
ОглавлениеDom stał na prywatnej wyspie. Prowadziła do niego droga biegnąca po grobli odchodzącej od jednej z głównych tras pomiędzy Miami a Miami Beach. Ogrodnik zamaszyście otworzył przed nami bogato zdobioną bramę. Wjechaliśmy na teren posesji po żwirowej alejce wijącej się wśród bujnej, pieczołowicie pielęgnowanej dżungli, okrążyliśmy biało-różową podmurówkę i zaparkowaliśmy pod niewielką wiatą obok ogrodu.
To musiało być tylne wejście. Dana Holtzer zaprowadziła mnie do mrocznego holu na półpiętrze. Usiadłem na babilońskim tronie w cieniu zawieszonej wyżej zbroi. Panowała martwa cisza. Żadnych odgłosów. Nic. Holtzer wróciła – bez kapelusza, bez torebki – i skinęła na mnie z powagą siostry przełożonej. Ruszyłem za nią korytarzem, całym w dywanach i boazerii. Zastukała w warowne drzwi, popchnęła je i usunęła się na bok, robiąc mi przejście.
– Za chwilę będzie – powiedziała.
Zamknęła drzwi i zostawiła mnie samego w czymś, co robiło wrażenie apartamentu gościnnego. Był to długi, bardzo wysoki pokój. Na podłodze ciemnowiśniowy dywan; na ścianach boazeria. Siedem zakończonych łukami, wysokich witrażowych okien na jednej ścianie. Głębokie parapety. Ciemne hiszpańskie meble. Środek pokoju niżej niż narożniki. W jednym z nich stało łóżko z baldachimem. Naprzeciwko, przed niewielkim kamiennym kominkiem, meble tworzyły kącik do mniej formalnych spotkań towarzyskich. Część na niższym poziomie miała charakter dość oficjalny. Tam gdzie stało łoże, było dwoje drzwi. Jedne, otwarte, prowadziły do garderoby, gdzie zauważyłem komplet eleganckich walizek. Drugie drzwi były zamknięte, a zza nich dochodził ledwie słyszalny szum cieknącej wody.
Chociaż zasłony były rozsunięte, w pokoju panował półmrok. Podszedłem do jednego z okien i wyjrzałem na dół. Spomiędzy liści tropikalnych drzew z trudem dostrzegłem fragmenty trawnika. Dalej, po lewej stronie, mignął mi bielą róg basenu.
Nagle drzwi łazienki się otworzyły i wyszła z nich Lysa Dean. Była drobna, jak się spodziewałem, bo przecież musiała być dużo mniejsza niż postać spoglądająca na mnie z wielkiego ekranu, w pełnym kolorze i zbliżeniu, z szarozielonymi oczami wielkości volkswagena garbusa. Miała na sobie delikatne złote sandałki na płaskich obcasach, wzorzyste zielonkawe spodnie z cienkiego materiału, oblepiające jej nogi tak bardzo, jak to tylko możliwe, prawie jak farba albo tatuaż. Do tego włożyła dziwną włochatą bluzę z dekoltem i rękawami trzy czwarte. Wyglądało to tak, jakby narysowany przez Skeeter Quimby oraz parę setek jego krewnych oddali blade skórki ze swoich brzuszków na tę kreację. Na szczupłej szyi luźno zawiązała szalik z zielonego jedwabiu, idealnie pasujący do jedynej sztuki biżuterii, którą nosiła – szmaragdu wielkiego jak kostka cukru – na małym palcu lewej dłoni. Rozegrała swoje wejście po mistrzowsku – minęła część sypialną i zeszła trzy schodki w dół.
Szybko zbliżyła się do mnie z wyciągniętą ręką i ciepłym uśmiechem, niczym kobieta z zachwytem witająca powracającego kochanka.
– Jak to dobrze, że pan przyszedł! – powiedziała łagodnym, zbliżonym do szeptu głosem. Kiedy ująłem jej dłoń, obróciła się lekko, jakby szukała promieni słońca, najokrutniejszego oświetlenia, na jakie może pozwolić sobie kobieta. Jej dłoń była mała, sucha i ciepła. Ufne małe zwierzątko tak intymne jak jej głos.
One stosują szczególne zawodowe triki. Mnóstwo ekspresji w pracy ust, brwi i gestów.