Читать книгу Saga rodu Forsyte'ów. Koniec rozdziału t.3 - John Galsworthy - Страница 3

I

Оглавление

Klara, która przed siedemnastu miesiącami poślubiła sir Geralda Corvena, urzędnika w państwowej służbie kolonialnej, stała na pokładzie statku przybywającego ze Wschodu; ów statek wchodził właśnie do doków na Tamizie. Mimo ciepłego październikowego dnia i godziny dziesiątej rano Klara włożyła gruby wełniany płaszcz, gdyż podczas całej podróży panował upał. Cerę miała bladą, nawet trochę żółtawą, ale jasnobrązowe oczy patrzyły chciwie na ląd, a z lekka podkarminowane usta były rozwarte, tak że jej twarz zachowała zwykły wyraz żywości. Stała sama, gdy nagle posłyszała głos:

— A! jesteś tutaj! — Zza łodzi wysunął się młody człowiek i stanął obok Klary.

— Nieprawdopodobnie piękny dzień! — odezwała się nie odwracając głowy. — Na wsi powinno być ślicznie.

— Myślałem, że przynajmniej ten jeden wieczór zostaniesz w Londynie. Moglibyśmy zjeść razem obiad i pójść do teatru. Czy nie dałoby się tego zrobić?

— Zastanów się, chłopcze! Wyjdą przecież na moje spotkanie.

— Jakie to okropne, że wszystko się kończy!

— Czasem jest gorzej, kiedy coś się zaczyna.

Popatrzył na nią przeciągle i raptem rzekł:

— Klaro, chyba zdajesz sobie sprawę, że cię kocham.

Skinęła głową:

— Owszem.

— Ale ty mnie nie kochasz?

— Nie jestem do ciebie uprzedzona.

— Pragnąłbym, żebyś choć na chwilę mnie pokochała.

— Jestem szanującą się mężatką, mój Tony.

— Która wraca do Anglii, ponieważ…

— Ponieważ nie służy jej klimat Cejlonu.

Młody człowiek kopnął barierę.

— I to właśnie teraz, kiedy wszystko rozwijało się tak cudownie. Nic nie mówiłem, ale wiem, że twój… że Corven…

Klara podniosła brwi i Tony zamilkł, po czym oboje wpatrzyli się w coraz wyraźniejsze wybrzeże.

Dwoje młodych ludzi, którzy spędzili na statku blisko trzy tygodnie, nie zna się ani w połowie tak dobrze, jak im się zdaje. W tym pozbawionym treści życiu, w którym wszystko nieruchomieje prócz maszyn, wody sunącej wzdłuż boków okrętu i słońca zakreślającego łuk na niebie, codzienne spoufalenie, spowodowane bliskością sąsiadujących leżaków, nabiera dziwnego znaczenia i jakby sennego ciepła. Młodzi wiedzą, że się o nich mówi, ale nic sobie z tego nie robią. Nie mogą przecież opuścić statku i nie mają nic innego do roboty. Tańczą, i najlżejsze kołysanie się okrętu sprzyja zbliżeniu ich ciał. Po upływie mniej więcej dziesięciu dni układają sobie wspólne życie, przebywają ze sobą częściej niż małżonkowie, z tą tylko różnicą, że noce spędzają jeszcze osobno. A potem, zupełnie nagle, statek zatrzymuje się, przychodzi kres ich wspólnego życia i uświadamiają sobie — jeśli nie oboje, to przynajmniej jedno z nich — że zbyt długo odkładali podsumowanie swych uczuć; teraz jest już za późno. Ogarnia ich nagłe, niespokojne podniecenie, dość jednak przyjemne, gdyż skończyło się leniwe, monotonne życie na statku, i jak zwierzęta lądowe, które przebywały na morzu, starają się odzyskać równowagę.

Klara przerwała milczenie:

— Nie powiedziałeś mi nigdy, dlaczego cię nazywają Tony, kiedy ci na imię Jakub.

— Właśnie dlatego. Bądź poważna, Klaro! Niewiele mamy czasu, ten przeklęty statek zaraz zawinie do doków. Nie mogę po prostu znieść myśli, że nie będę cię widywał co dzień.

Klara spojrzała na niego przelotnie i znowu zwróciła wzrok ku wybrzeżu. „Jaki on czysty” — pomyślała. Młody człowiek istotnie miał czystą, owalną, brązową twarz, na której malował się wyraz zdecydowania nie pozbawiony jednak wesołości; myśląc o czymś mrużył ciemnoszare oczy; włosy miał ciemne, postać szczupłą i ruchliwą.

Ujął w rękę guzik od jej płaszcza:

— Nie powiedziałaś mi ani słowa o sobie, ale wiem, że nie jesteś szczęśliwa.

— Nie lubię ludzi, którzy mówią o swym prywatnym życiu.

— Posłuchaj — wcisnął jej bilet do ręki. — W tym klubie zawsze wiedzą, gdzie mnie można znaleźć.

Przeczytała:

Jakub Bernard Croom

„Coffee House” klub

St. James’s Street

— Klub „Coffee House” wyszedł chyba z mody.

— Może być, ale zawsze to „klasa”. Ojciec zapisał mnie na członka zaraz po moim urodzeniu.

— Mąż mojej ciotki należy do tego klubu, nazywa się sir Lawrence Mont; jest wysoki, giętki i szczupły; poznasz go po monoklu w szylkretowej oprawie.

— Będę się za nim rozglądał.

— Co masz zamiar robić w Anglii?

— Polować na posadę. Podobno jest to zadanie nad ludzkie siły.

— Jakiej posady szukasz?

— Wszystko mi jedno; nie chciałbym tylko być nauczycielem albo zajmować się komisową sprzedażą.

— Czy można teraz dostać inne zajęcie?

— Chyba nie. Smutna to perspektywa. Pragnąłbym zarządzać jakimś majątkiem albo mieć do czynienia z końmi.

— Majątki i konie są na wymarciu.

— Znam dość dobrze paru właścicieli stajen wyścigowych. Ale skończy się pewnie na tym, że zostanę szoferem. Gdzie zamieszkasz?

— U moich rodziców; w każdym razie z początku. Gdybyś po upływie tygodnia miał jeszcze ochotę mnie widzieć, znajdziesz mnie w Condaford Grange, hrabstwo Oxford.

— Dlaczego ja musiałem ciebie spotkać! — wykrzyknął młody człowiek i zasępił się nagle.

— Dziękuję!

— O! wiesz dobrze, o co mi chodzi. Mój Boże! już rzucają kotwicę! Otóż i motorówka. Klaro!

— Mój panie?

— Czy to wszystko nic dla ciebie nie znaczyło?

Klara popatrzyła na niego badawczo, a potem rzekła:

— Znaczyło. Ale nie wiem, czy będzie znaczyć coś więcej. Jeśli nie, to dziękuję ci, że dopomogłeś mi przetrwać ciężkie trzy tygodnie.

Młody człowiek milczał; tak milczą ci, których uczucia gwałtownie domagają się ujścia.

Początek i koniec wszystkich ludzkich poczynań odznacza się zwykle bezładem, czy chodzi o budowę domu, napisanie powieści, czy też o rozbiórkę mostu, ale nade wszystko bezładne jest zakończenie podróży. Klara wysiadła z motorówki wśród zwykłego zgiełku i tłoku i mając wciąż przy boku młodego Crooma, znalazła się w objęciach siostry.

— Dinny, jakaś ty dobra! Nie odstraszył cię ten rozgardiasz. Moja siostra Dinny Cherrell, Tony Croom. Teraz już mi się nic nie stanie, Tony. Idź zająć się własnymi sprawami.

— Mam samochód Fleur — powiedziała Dinny. — Gdzie twoje kufry?

— Wysłałam je wprost do Condaford.

— W takim razie możemy jechać.

Młody człowiek odprowadził siostry do samochodu i pożegnał je z wesołą miną, która nikogo nie zwiodła. Samochód wyśliznął się z doku.

Klara i Dinny przyglądały się sobie serdecznym i badawczym wzrokiem, a splecione ich ręce spoczywały na pledzie.

— Ach, najmilsza — rzekła wreszcie Dinny — jaka to rozkosz widzieć cię znowu! Czy to będzie pomyłka z mojej strony, jeśli odczytam między wierszami?

— Nie. Nie wrócę już do niego, Dinny.

— Nigdy?

— Nigdy!

— O Boże! Moje biedactwo!

— Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale to się stało nie do zniesienia. — Klara zamilkła, a potem dodała nagle, odrzucając w tył głowę:

— Absolutnie nie do zniesienia!

— Czy wyjechałaś z jego zgodą?

Klara potrząsnęła przecząco głową.

— Uciekłam. Jego nie było. Zadepeszowałam i napisałam z Suezu.

Znowu zapanowało milczenie. Dinny uścisnęła rękę Klary i powiedziała:

— Zawsze się tego obawiałam.

— A najgorsze, że nie mam ani pensa. Czy myślisz, że mogłabym zdobyć trochę pieniędzy robiąc kapelusze?

— „Czysto brytyjskie” kapelusze, bo ja wiem.

— A może założyć hodowlę bulterierów. Jak uważasz?

— Na razie nic nie uważam. Trzeba się będzie rozpytać.

— Co słychać w Condaford?

— Trzymamy się. Jean pojechała do Huberta, ale dziecko zostało, skończyło właśnie rok. Cuthbert Conway Cherrell. Prawdopodobnie będziemy go nazywali „Cuffs”. Rozkoszny bobas.

— Dzięki Bogu, że ja uniknęłam takiej komplikacji! Niektóre rzeczy mają swoje dobre strony. — Twarz, Klary nabrała ostrości wizerunku na monecie.

— Czy otrzymałaś od niego jakąś wiadomość?

— Nie, ale na pewno odezwie się, kiedy sobie uświadomi, że się nie cofnę.

— Czy chodzi o jakąś kobietę?

Klara wzruszyła ramionami.

Ręka Dinny spoczęła znowu na jej ręce.

— Nie mam ochoty wytaczać swoich żalów, Dinny.

— Czy przypuszczasz, że z tego powodu przyjedzie do kraju?

— Nie wiem. Jeśli przyjedzie, nie chcę go widzieć.

— Kochanie, cóż to za okropna rzecz żyć w takim zawieszeniu.

— Ach, nie zawracajmy sobie tym głowy. A co się z tobą działo? — obrzuciła siostrę krytycznym wzrokiem. — Wyglądasz jeszcze bardziej po botticellowsku.

— Zrobiłam się sknerą, a poza tym hoduję pszczoły.

— Czy to się opłaca?

— Jeszcze nie. Ale na tonie miodu można zarobić około siedemdziesięciu funtów.

— Ile miodu mieliście w tym roku?

— Około dwu cetnarów.

— Czy są jeszcze konie w Condaford?

— Jak dotąd udało się nam uratować konie. Obmyśliłam plan założenia piekarni w Condaford. Koszta produkcji pszenicy dwukrotnie przekraczają cenę sprzedaży. Mam zamiar mleć ziarno na miejscu, wypiekać chleb i dostarczać pieczywo na całą okolicę. Za kilka funtów można by uruchomić stary młyn, a budynek na piekarnię mamy. Trzeba by w to włożyć ze trzysta funtów. Już prawie zdecydowaliśmy się wyciąć tyle lasu, ile na to potrzeba.

— Miejscowi kupcy będą się wściekali.

— Na pewno.

— Czy to się naprawdę opłaci?

— Możemy uprawiać pod pszenicę trzydzieści akrów, licząc na zebranie tony pszenicy z akra — vide „Whitaker” — dodamy do tego drugie tyle kanadyjskiej pszenicy, aby otrzymać dobre i lekkie pieczywo, i to nam da powyżej ośmiuset pięćdziesięciu funtów dochodu minus, powiedzmy, pięćset funtów na koszta przemiału i wypieku. Musielibyśmy wypiec dziennie sto sześćdziesiąt dwufuntowych bochenków i sprzedać rocznie pięćdziesiąt sześć tysięcy bochenków. Musielibyśmy zapewnić sobie dostawę chleba do osiemdziesięciu domów, ale mniej więcej tyle domów jest we wsi. Pieklibyśmy najlepszy i najbielszy chleb.

— Trzysta pięćdziesiąt funtów rocznego dochodu — rzekła Klara. — Jakoś nie wydaje mi się to prawdopodobne.

— Ani mnie — zgodziła się Dinny. — Nie opieram się na doświadczeniu, bo go nie mam, ale podejrzewam, że każde obliczenie dotyczące dochodów należy zmniejszyć o połowę. Lecz nawet połowa przechyliłaby szalę na naszą stronę, a moglibyśmy stopniowo rozszerzyć przedsiębiorstwo. Z czasem zaoralibyśmy sporo łąk.

— Dobry pomysł — powiedziała Klara. — Tylko czy go wieś poprze?

— Zdaje mi się, że tak, przynajmniej tak mówią.

— Trzeba by kogoś wziąć do prowadzenia przedsiębiorstwa.

— Hm, tak. Musiałby to być ktoś, kto by się nie uląkł żadnej pracy. Miałby oczywiście widoki na przyszłość, o ile piekarnia by się rozwinęła.

— Kto wie — rzekła Klara marszcząc brwi.

— Kim jest ten młody człowiek? — spytała nagle Dinny.

— Tony Croom? Ach, pracował na plantacji herbaty, ale ją zamknęli. — Spojrzała prosto w twarz siostry.

— Miły?

— Owszem, daje się lubić. Nawiasem mówiąc, szuka posady.

— Dzieli ten los z trzema milionami innych ludzi.

— Nie wyłączając mnie.

— Powróciłaś do niezbyt wesołej Anglii, kochanie.

— Zdaje mi się, że gdy byłam na Morzu Czerwonym zrezygnowaliśmy z parytetu złota czy coś w tym rodzaju. Ale co to jest właściwie ten parytet złota?

— To coś, co chciałoby się mieć, gdy się tego nie ma, a pragnie się z tego zrezygnować, gdy się to ma.

— Już rozumiem.

— Cała bieda tkwi podobno w tym, że nasz eksport, zyski handlowe i procenty od kapitałów umieszczonych za granicą nie pokrywają kosztów naszego importu, żyjemy więc nad stan. Michał utrzymuje, że łatwo to było przewidzieć, ale my mówiliśmy: jakoś to będzie! Tymczasem jest źle. Wynika stąd potrzeba rządu narodowego i wyborów.

— Ale czy oni będą mogli coś zaradzić, o ile pozostaną przy władzy?

— Michał twierdzi, że tak, lecz on jest znanym optymistą. Wuj Lawrence powiada, iż mogą powstrzymać panikę, zahamować odpływ pieniędzy z kraju, utrzymać kurs funta i położyć koniec paskarstwu, ale że na to potrzeba szeroko pomyślanej i gruntownej reformy zakrojonej najmniej na dwadzieścia lat, a przez ten czas wszyscy jeszcze bardziej zbiedniejemy. Niestety żaden rząd, podług wuja, nie może wpłynąć na to, abyśmy woleli pracować i zbierać pieniądze na opłacenie tych okropnych podatków niż bawić się, a także, abyśmy przekładali przyszłość nad teraźniejszość. Mówi też, że mocno mylimy się przypuszczając, iż ludzie będą tak samo pracowali dla uratowania kraju, jak pracowali podczas wojny; nie jesteśmy już jednym narodem walczącym przeciwko zewnętrznemu nieprzyjacielowi, jesteśmy dwoma narodami walczącymi z wrogiem wewnętrznym, a te dwa narody mają wprost przeciwne zapatrywania na to, skąd powinien przyjść ratunek.

— Czy wuj przypuszcza, że socjaliści mają na to jakieś lekarstwo?

— Nie, wuj utrzymuje, że socjaliści zapominają, iż nikt nie da im żywności, jeśli nie potrafią jej wyprodukować ani za nią zapłacić. Według wuja komunizm czy socjalizm dopuszczający wolny handel mają szanse rozwoju jedynie w kraju, który może sam siebie wyżywić. Widzisz, jak to wszystko wykułam! Wszyscy używają też często słowa nemezis.

— No, no! Dokąd my jedziemy, Dinny?

— Myślałam, że będzie ci przyjemnie zjeść drugie śniadanie u Fleur. Do Condaford możemy pojechać o trzeciej pięćdziesiąt.

Zapadło milczenie; każda z sióstr myślała z troską o drugiej, a żadna nie była szczęśliwa. Klara odczuwała u starszej siostry subtelną zmianę, rzekłbyś, pękła w niej jakaś sprężyna i została tylko pobieżnie naprawiona. Dinny zaś myślała:

„Biedne dziecko! Teraz już obie dostałyśmy cięgi. Co ona zrobi? W czym mogłabym jej pomóc?”.

Saga rodu Forsyte'ów. Koniec rozdziału t.3

Подняться наверх