Читать книгу Saga rodu Forsyte'ów. Koniec rozdziału t.2 - John Galsworthy - Страница 2

Оглавление

Tytuł oryginału

End of the Chapter

*

Flowering Wilderness

Projekt okładki

Marek J. Piwko

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Laura Ryndak

Wydanie IX, Chorzów 2014

Edycja I

Niniejsze wydanie oparte jest na edycji Państwowego Instytutu Wydawniczego z 1962 r.

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

office@videograf.pl

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dystrybucja@dictum.pl

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2014

ISBN 978-83-7835-257-0

I

W roku 1930, wkrótce po zatwierdzeniu budżetu, można było podziwiać w sąsiedztwie dworca Victoria Station ósmy cud świata: troje Anglików o zupełnie różnych typach oglądających równocześnie jeden z londyńskich pomników. Przyszli oddzielnie i stali niedaleko od siebie na południowo-wschodnim końcu niezadrzewionej przestrzeni, gdzie zanikające światło późnego wiosennego popołudnia nie świeciło w oczy. Jedną a tych trzech osób była młoda kobieta mniej więcej dwudziestosześcioletnia, drugą — młody człowiek mający około trzydziestu czterech lat, a trzecią — mężczyzna między pięćdziesiątym a sześćdziesiątym rokiem życia. Młoda kobieta, smukła i o wcale niegłupim wyglądzie, patrzyła w górę przekrzywiając głowę na bok; lekki uśmiech rozchylał jej wargi. Szczupły młody człowiek zacisnął paskiem granatowe palto, jakby się obawiał chłodnego wiosennego wiatru. Twarz miał żółtą od dawnej opalenizny; pogardliwy wyraz jego ust był w dziwnej sprzeczności z oczami, które wpatrywały się w pomnik ze szczerym przejęciem. Starszy mężczyzna, bardzo wysokiego wzrostu, ubrany w brązową marynarkę i brązowe trzewiki z kozłowej skóry, trzymał niedbale ręce w kieszeniach spodni; jego długa, nieco przywiędła, lecz przystojna twarz miała wyraz chytrego sceptycyzmu.

A pomnik — konny posąg marszałka Focha — stał wysoko wśród drzew, bardziej od nich nieruchomy.

Młody człowiek odezwał się nagle:

— On nas wyratował.

Taka bezceremonialność wywarła na tamtych dwojgu różne wrażenie; starszy mężczyzna podniósł lekko brwi i podszedł do pomnika, jakby chcąc przyjrzeć się bliżej nogom konia; młoda kobieta odwróciła się i spojrzała wprost na interlokutora. Nagle na twarzy jej odmalowało się zdziwienie.

— Czy pan Wilfryd Desert?

Młody człowiek ukłonił się.

— W takim razie — rzekła — jużeśmy się raz spotkali. Na ślubie Fleur Mont. Pan był drużbą, pamięta pan? Pierwszym drużbą, jakiego widziałam w życiu. Miałam wówczas szesnaście lat. Pan mnie sobie pewnie nie przypomina, jestem Dinny Cherrell; na chrzcie świętym dano mi imię Elżbiety. W ostatniej chwili zostałam pasowana na druhnę.

Usta młodego człowieka straciły pogardliwy wyraz.

— Pamiętam doskonale pani włosy.

— Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby kto zachował o mnie inne wspomnienie.

— Pani się myli. Doskonale pamiętam, że pomyślałem: ta panienka musiała pozować Botticellemu. Jak widzę, pozuje mu pani w dalszym ciągu.

„Jakież on ma piękne oczy! — myślała Dinny. — To pierwsze oczy, które zrobiły na mnie wrażenie”.

Oczy te znowu patrzyły na pomnik.

— On nas naprawdę wyratował — powiedział Desert.

— Pan musiał być na wojnie.

— Służyłem w lotnictwie i miałem tego powyżej uszu!

— Czy panu się ten pomnik podoba?

— Koń, owszem.

— Tak — szepnęła Dinny — to jest prawdziwy koń, a nie coś na kształt pląsającej beczki z zębami i rozdętymi nozdrzami.

— Całość wykonana solidnie, to pasuje do Focha.

Dinny zmarszczyła brwi.

— Mnie się podoba, że on stoi tak spokojnie wśród tych drzew.

— Jak się miewa Michał? O ile pamiętam, pani jest jego kuzynką.

— Michał ma się dobrze. Jest wciąż posłem do parlamentu; wybrali go z okręgu, w którym ma zapewnioną większość.

— A Fleur?

— Kwitnie. Czy pan wie, że w zeszłym roku urodziła jej się córka?

— Fleur? Hm. To mają dwoje dzieci, prawda?

— Tak. Mała nazywa się Katarzyna.

— Nie byłem w kraju od 1927 roku. Do licha! Dużo czasu upłynęło od tego wesela.

— Wygląda pan jak człowiek, który przebywał na słońcu — rzekła Dinny wpatrzona w ciemnożółtą twarz.

— Nie mógłbym żyć bez słońca.

— Michał mówił mi kiedyś, że pan mieszka na Wschodzie.

— Włóczę się tam. — Twarz ściemniała mu; wstrząsnął się lekko. — Wściekle zimna ta angielska wiosna.

— Czy pan wciąż pisuje poezje?

— A! Pani zna moją słabość?

— Czytałam, wszystkie wiersze pana. Najbardziej podoba mi się ostatni tom.

Desert uśmiechnął się.

— Pani mi pochlebia, a poeci to lubią. Kim może być ten wysoki pan? Twarz jego wydaje mi się znajoma.

Wysoki pan, który obchodził pomnik dokoła, wracał właśnie.

— On mi się też w jakiś sposób kojarzy ze ślubem Michała — szepnęła Dinny.

Wysoki pan zbliżył się do nich.

— Pęciny nie bardzo się rzeźbiarzowi udały — oświadczył.

Dinny uśmiechnęła się.

— Jak to dobrze, że nie mam pęcin! Zastanawialiśmy się właśnie, czy pana znamy. Był pan może kilka lat temu na weselu Michała Monta?

— Byłem. Z kim mam przyjemność?

— W takim razie spotkaliśmy się tam wszyscy troje. Jestem cioteczną siostrą Michała ze strony matki. Nazywam się Dinny Cherrell. Pan Desert był drużbą Michała.

Wysoki pan skinął głową.

— O! Nazywam się Jack Muskham. Ojciec Michała jest moim ciotecznym bratem. — Zwrócił się do Deserta: — Zdaje mi się, że wyrażał pan podziw dla marszałka Focha.

— Tak jest.

Posępny wyraz twarzy Deserta zadziwił Dinny.

— No tak — przyznał Muskham — to był prawdziwy żołnierz. Niewielu takich wydała ta wojna. Ale ja przyszedłem zobaczyć konia.

— Koń stanowi niewątpliwie najciekawszą część pomnika — szepnęła Dinny.

Wysoki pan uśmiechnął się drwiąco.

— Foch nigdy nie zawiódł naszego zaufania i za to musimy mu być wdzięczni.

Desert zwrócił się raptownie do Muskhama.

— Czy jakiś szczególniejszy powód skłonił pana do tej uwagi?

Muskham wzruszył ramionami, skłonił się Dinny i z wolna odszedł.

Kiedy się oddalił, zapadła cisza jakby nad głęboką wodą.

— Gdzie pan teraz idzie? — spytała wreszcie Dinny.

— Wszędzie, dokąd pani idzie.

— Ślicznie dziękuję. Idę do ciotki, która mieszka na Mount Street.

— Doskonale.

— Pan musi ją pamiętać, to matka Michała. Kochane stworzenie! Mistrzyni skrótów. Mówi tak, jakby skakała z kamienia na kamień. Trzeba dużego wysiłku, aby nadążyć za jej myślami.

Przeszli na drugą stronę ulicy do Grosvenor Place.

— Pewnie pan znajduje zmiany w Anglii za każdym powrotem do kraju. Przepraszani za takie zagajenie rozmowy.

— Owszem, widzę pewne zmiany.

— Czyżby pan, jak to mówią, „nie kochał ojczystego kraju”?

— Czuję do Anglii coś w rodzaju wstrętu.

— Czy pan należy przypadkiem do rzędu ludzi, którzy pragną, aby o nich myślano gorzej, niż na to zasługują?

— To niemożliwe. Niech pani spyta Michała.

— Michał nie potrafi obmawiać.

— Michał, jak aniołowie, żyje poza kręgiem rzeczywistości.

— O nie — zaprzeczyła Dinny — Michał tkwi w rzeczywistości i jest bardzo angielski.

— Ta sprzeczność stanowi źródło jego wewnętrznej rozterki.

— Dlaczego pan mówi źle o Anglii? To nic oryginalnego.

— Tylko z Anglikami mówię źle o Anglii.

— Bardzo chwalebnie. Ale dlaczego się pan z tą krytyką zwraca do mnie?

— Bo pani mi się wydaje wcieleniem tego, czym Anglia powinna być — zaśmiał się Desert.

— „Zaszczycona i piękna, lecz nie tłusta i nie czterdziestoletnia”.1

— Anglia wciąż uważa, że przoduje światu, i to mam jej do zarzucenia.

— A czy tak nie jest?

— Owszem — odparł niespodziewanie Desert. — Ale to nie powód, aby o sobie tak sądziła.

Dinny pomyślała:

Przewrotny jesteś, bracie Wilfrydzie,

Ostrym językiem wciąż kłujesz.

Nieładnie wygląda, gdy stajesz na głowie,

Czemu więc tak postępujesz?2

Ujęła tę myśl w prostsze słowa:

— Jeżeli Anglia ciągle przoduje światu, jeżeli nie powinna o tym wiedzieć, a jednak tak czyni, to wykazuje w każdym razie pewną dozę intuicji. Czy pan intuicyjnie poczuł antypatię do pana Muskhama? — Spojrzała na Wilfryda i pomyślała: „Zdaje się, że wdepnęłam!”

— Antypatię? Cóż znowu! Po prostu jest to typ zakamieniałego koniarza, który mnie zawsze śmiertelnie nudzi.

„Nie podaje prawdziwego powodu — pomyślała Dinny patrząc na Deserta. — Co za dziwna twarz! Nieszczęśliwa, odbija głęboką, wewnętrzną rozterkę, jakby anioł toczył z szatanem nieustanną walkę o tego człowieka”. Ale drżała pod jego spojrzeniem tak samo jak wówczas, kiedy mając szesnaście lat stała przy nim z rozpuszczonymi włosami na weselu Fleur.

— Czy pan naprawdę lubi wędrówki po Wschodzie?

— Ciąży na mnie przekleństwo jak na Żydzie Wiecznym Tułaczu.

„Będzie musiał mi wyznać kiedyś, dlaczego tak jest — pomyślała Dinny. — Tylko że pewno go już nigdy nie zobaczę”. Lekki dreszcz przemknął jej po plecach.

— Może pan zna mego stryja Adriana? Był na Wschodzie w czasie wojny. Teraz ma pod swoją opieką stare kości w muzeum. W każdym razie pan na pewno zna Dianę Ferse. Pobrali się zeszłego roku.

— Nie znam nikogo z wybitnych londyńskich osobistości.

— Więc Michał jest jedynym naszym punktem stycznym.

— Nie uznaję kontaktów za pośrednictwem osób trzecich. Gdzie pani mieszka?

Dinny uśmiechnęła się:

— Uważam, że tu będzie wskazany krótki zarys biograficzny: od niepamiętnych czasów rodzina moja zamieszkuje Condaford Grange w Oxfordshire. Ojciec mój jest emerytowanym generałem, a ja jedną z dwóch córek. Mój jedyny brat, wojskowy, niedawno się ożenił i przyjeżdża teraz z Sudanu na urlop.

— Ach tak! — mruknął Desert, a twarz jego nabrała znowu ponurego wyrazu.

— Mam lat dwadzieścia sześć, jestem niezamężna i jak dotąd bezdzietna. Moją pasją jest wtrącanie się do cudzych spraw. Nie mam pojęcia, skąd mi się to bierze. Kiedy przyjeżdżam do Londynu, mieszkam u lady Mont, na Mount Street. Wychowana skromnie, mam zamiłowanie do zbytku i żadnych środków na zaspokajanie moich zachcianek. O ile mi się zdaje, mam poczucie humoru. A teraz kolej na pana.

Desert uśmiechnął się i potrząsnął głową.

— Czy mam pana wyręczyć? — spytała Dinny. — Jest pan drugim z kolei synem lorda Mullyona; za długo pan przebywał na wojnie; pisze pan poezje; ma pan koczownicze instynkty i jest pan swoim własnym wrogiem; tylko to ostatnie spostrzeżenie jest oryginalne. Otóż i Mount Street. Może pan wstąpi i odwiedzi ciotkę Emilię?

— Dziękuję, nie wstąpię. Czy zechciałaby pani zjeść ze mną jutro śniadanie, a potem pójść na popołudniowe przedstawienie?

— Chętnie. Gdzie się spotkamy?

— U Dumourieux, o pół do drugiej.

Zamienili uścisk dłoni i rozeszli się. Ale Dinny drżała z wewnętrznego podniecenia, kiedy wchodziła do domu ciotki, i stała cicho przed drzwiami salonu uśmiechając się do swoich wrażeń.

Przypisy

1 Żartobliwa parafraza z St. Roman’s Well Waltera Scotta.

2 Parafraza wierszyka z opowiastki Lewisa Carrolla Alicja w Krainie Czarów.

Saga rodu Forsyte'ów. Koniec rozdziału t.2

Подняться наверх