Читать книгу Saga rodu Forsyte'ów. Nowoczesna komedia. t.3 - John Galsworthy - Страница 5

I

Оглавление

Jesienne słońce oświecało miasto Waszyngton, leżące w okręgu Kolumbia, i wszystko, co na cmentarzu Rock Crek nie było zielenią lub kamieniem — jaśniało blaskiem. Przed posągiem św. Gaudencji, oparty o marmurową barierę, siedział na swym płaszczu Soames Forsyte rozkoszując się samotnością i widokiem promieni słońca, przedzierających się przez cyprysy.

Był tu już poprzedniego popołudnia w towarzystwie córki i zięcia i upodobał sobie to miejsce. Niezależnie od tego, że pociągał go urok cmentarza, posąg ten obudził w nim zainteresowanie znawcy. Choć nie był to obiekt sprzedażny, stanowił niewątpliwie dzieło sztuki i wywoływał bardzo silne wrażenie. Soames nie przypominał sobie rzeźby, która by mu była tak bliska. Duża postać siedzącej kobiety z pozieleniałego już brązu, otulona w fałdy szerokiego płaszcza, miała moc odsłaniania mu głębi jego własnego serca. Wczoraj w obecności Fleur, Michała oraz innych przyglądających się razem z nim osób zauważył nie tyle nastrój posągu, ile jego doskonałość techniczną, teraz jednak, w samotności, mógł sobie pozwolić na zbytek pogrążenia się w czysto osobistych wrażeniach. Niektórzy nazywali tę statuę „Nirwaną”, inni — „Pomnikiem Adama”. On sam nie umiałby powiedzieć, co właściwie posąg przedstawia, ale w każdym razie była to najlepsza rzecz, jaką widział w Ameryce; obejrzenie jej sprawiło mu prawdziwą przyjemność, większą niż widok mas wodnych Niagary czy nowojorskich drapaczy chmur. Soames trzykrotnie już zmieniał pozycję na marmurowym półkolu i za każdym razem doznawał innych wrażeń. Z obecnego miejsca wydawało mu się, że kobieta ból swój pozostawiła już za sobą. Siedziała zastygła w szczególnej, głębszej niż śmierć sama, rezygnacji. Była w tym jakaś wiedza o śmierci. Przypomniał sobie własnego ojca, Jamesa, w kwadrans po śmierci — wyglądał, jakby… jakby mu wreszcie wszystko powiedziano!

Czerwony liść dębu spadł na klapę marynarki Soamesa, drugi na kolana. Nie strząsnął ich. Dobrze tak siedzieć bez ruchu przed tym posągiem. Trzeba by tak sadzać całą Amerykę raz na tydzień.

Wstał, zbliżył się do posągu i dotknął delikatnie fałdy z zielonego brązu, jak gdyby wątpiąc o możliwości trwania tego, co jest nicością.

— Mam siostrę, która mieszka w Dallas; jako młoda dziewczyna wyszła za mąż za kolejarza. Cóż! Teksas to wspaniały stan. Wiem, że moja siostra śmieje się na samą myśl, że klimat Teksasu mógłby być dla kogoś szkodliwy.

Soames cofnął rękę muskającą brąz i wrócił na swoje miejsce. Dwie wysokie i chude starsze kobiety wchodziły do sanktuarium, w którym siedział. Doszły do środka i stanęły w milczeniu. Jedna z nich powiedziała: „Niezłe!”, po czym obie wyszły drugą stroną. Lekki powiew wiatru poruszył kilka uschłych liści leżących u stóp posągu. Soames przesunął się na lewo. Stąd znów posąg przypominał pełną godności postać kobiecą! Wpatrzony, siedział nadal bez ruchu w pozie myśliciela, z brodą opartą na dłoni.

Choć cały jego wygląd i silna opalenizna wyraźnie świadczyły o doskonałym stanie zdrowia, Soames przywykł jednak uważać się za zmęczonego długą podróżą, która, objąwszy szerokim kołem świat, dobiec miała kresu pojutrze, w chwili kiedy wsiądą na pokład „Adelphica”. Ta trzydniowa wycieczka do Waszyngtonu stanowiła ostatni już etap i znosił go bardzo dobrze. Miasto okazało się przyjemne, miało sporo pięknych gmachów i wiele drzew o bogatej gamie kolorów; ruch nie był tak nerwowy jak w Nowym Jorku i dużo domów nadawało się, jak uważał, do zamieszkania. Oczywiście wszędzie pełno Amerykanów, ale to było nieuniknione. Czuł się także szczęśliwy z powodu Fleur. Zapomniała zupełnie o tej nieprzyjemnej historii z panną Ferrar, była, jak się zdaje, w doskonałych stosunkach z Michałem i myślała znów o domu i o dziecku. Soames doznawał istotnie jakiegoś uczucia pełni i spokoju, uczucia, że cnota stała się sama sobie nagrodą, a przede wszystkim myślał o tym, że wkrótce już będzie oddychał wonią angielskiej trawy i znów ujrzy rzekę płynącą obok łąki, na której pasą się jego krowy. Nawet Anetka ucieszy się zapewne z jego powrotu — w Nowym Jorku kupił dla niej naprawdę ładną bransoletkę ze szmaragdów. W tym powszechnym zadowoleniu posąg „Nirwany” stanowił końcowy akord.

— To tutaj, Anno.

Angielski akcent i dwoje młodych ludzi na drugim końcu — zapewne przyszli tu, żeby sobie pogawędzić! Zamierzał już wstać, kiedy usłyszał głos młodej kobiety; mówiła akcentem amerykańskim, to prawda, ale miękko i tonem dziwnie intymnym.

— To strasznie wielkie, John. W obliczu tego czuję się niczym.

Z towarzyszącego słowom ruchu ręki Soames zrozumiał, że dotyczyły uczuć, które posąg i w nim budził.

— Wieczysty spokój. To mnie napełnia smutkiem, John.

W chwili kiedy ramię młodego człowieka wsunęło się pod jej ramię, ukazała się jego twarz. Z błyskawiczną szybkością Soames zasłonił się znów dłonią. „John?” Chciała z pewnością powiedzieć „Jon”. Młody Jon Forsyte — nie ulega żadnej wątpliwości! A ta dziewczyna to jego żona, siostra — jak słyszał — owego młodego Amerykanina Francisa Wilmota! Cóż za pech! Pamiętał doskonale twarz młodzieńca, choć widział go tylko w galerii obrazów na Cork Street i potem w ciastkarni, no i raz jeszcze owego posępnego popołudnia, kiedy udał się do Robin Hill prosić swą pierwszą rozwiedzioną żonę, aby pozwoliła swemu synowi ożenić się z jego córką! Nigdy niczyja odmowa nie sprawiła mu większej przyjemności! Nigdy logika rzeczy nie znalazła lepszego potwierdzenia. A jednak przykrość powiadomienia Fleur o tej odmowie pozostała w jego pamięci, podobna wiecznie tlącemu zarzewiu, czerwonemu i palącemu, mimo że przysypały je popioły. Soames, osłonięty szerokoskrzydłym kapeluszem i dłonią, upewnił się w swoich przypuszczeniach.

Młodzieniec stał z gołą głową, jak gdyby pełen czci wobec posągu. Wyglądał na Forsyte’a mimo zbytniej obfitości włosów. Podobno poeta! Twarz miał niebrzydką — kryło się w niej to, co nazywają urokiem. Oczy głęboko osadzone, podobnie jak u dziadka, starego Jolyona, i tej samej barwy — ciemnoszare. Jasne włosy bez wątpienia odziedziczył po matce. Ale podbródek miał forsytowski. Soames spojrzał teraz na młodą kobietę. Słuszny wzrost, śniadawa bladość cery, włosy kasztanowate, oczy ciemne. Szyja ładnie osadzona, cała postać pełna wdzięku. Trzyma się bardzo prosto. Tak, powabna sylwetka! Ale jak ten smarkacz mógł się nią zainteresować po Fleur? Jak na Amerykankę miała co prawda wiele naturalności, przypominała jakby nimfę i było w niej coś bardzo intymnego i tajemniczego.

Nic w Ameryce nie uderzyło Soamesa tak mocno, jak brak intymności. Jeśli ktoś jej pragnął, musiał wyłączyć telefon i wejść do wanny, w przeciwnym razie dzwonek telefonu rozlegał się właśnie wtedy, kiedy szło się spać, i zapytywano, czy to mieszkanie państwa Newbergów. Domy stały tuż obok siebie, nie odgrodzone nawet od ulic. W hotelach wszystkie pokoje łączyły się ze sobą, a w hallu natkniesz się z pewnością na całe mnóstwo długich ław. Również i obiad odarto z wszelkiej intymności. Nawet jeśli się jadło na mieście, menu było zawsze takie samo: sałatka z homarów, ryby, indyk, szparagi, sałata i lody. Doskonałe potrawy, ani słowa, i bardzo pożywne, ale pozbawione bodaj krzty intymności.

Tamci dwoje rozmawiali z sobą. Przypomniał sobie także głos tego młodzieńca.

— To największe dzieło rąk ludzkich w Ameryce, Anno. W kraju nie mamy nic równie dobrego. To budzi we mnie nowe pragnienia, musimy pojechać do Egiptu.

— Twojej matce bardzo się ten projekt podoba, Jonie. I mnie też.

— Chodź, przyjrzyj się temu z drugiej strony.

Soames wstał gwałtownie, choć go nie poznano, i zaniepokojony wyszedł ze swojej niszy. Dziwaczne, a może nawet niebezpieczne spotkanie! Podróżował całe sześć miesięcy, żeby przywrócić Fleur pogodę ducha, i teraz, kiedy się już uspokoiła, nie chciałby za nic w świecie ujrzeć, jak traci znów równowagę na widok chłopca, który był jej pierwszą miłością. Zbyt dobrze pamiętał, jak jego samego wyprowadzał zawsze z równowagi widok Ireny. Tak… A przecież Irena jest tu także niemal na pewno. Cóż, Waszyngton to duże miasto. Nie ma zbyt wielkiego niebezpieczeństwa! Po południu zamierzają udać się do Mount Vernon, a nazajutrz rano, bardzo wcześnie, wyjechać. Przy bramie cmentarnej oczekiwała na Soamesa taksówka. Jeden z pozostałych samochodów musi należeć do tych dwojga. Z ukosa rzucił okiem na szereg aut. Czyżby obudził się w nim jakiś lęk, jakaś nadzieja, że w jednym z nich ujrzy tę kobietę, którą niegdyś, przed wiekami, widział oczekującą dzień po dniu i noc po nocy na to, czego on nie mógł jej pono dać. Nie! Tylko szoferzy wykrzykujący po swojemu: „Yeahs” lub „Yeps”. Amerykanie nie potrafią widać powiedzieć po prostu „Yes”. Wsiadając do taksówki Soames powiedział:

— Hotel Pótomac.

— Hotel Potómac?

— Jeśli pan woli.

Szofer pokazał zęby w uśmiechu i zamknął drzwiczki. Dom weteranów! Powiadają, że dużo weteranów już pomarło. Niemało ich jednak wróciło z ostatniej wojny. Przy tym cóż właściwie znaczy dla Amerykanów przestrzeń i pieniądze? Mają ich tyle, że nie wiedzą, co z tym począć. Zresztą, cóż go to obchodzi, zwłaszcza teraz, kiedy odjeżdża. Nic go to nie obchodzi. Istotnie zaprosił sporo Amerykanów, by przyjechawszy do Anglii odwiedzili go i obejrzeli jego obrazy. Byli to ludzie bardzo uprzejmi, niezmiernie gościnni. Soames widział tu mnóstwo pięknych obrazów, w tym trochę chińskich, i mnóstwo wysokich gmachów, a cała atmosfera była bardzo podniecająca. On sam nie chciałby spędzić całego życia w Ameryce, ale wszystko tu odznaczało się wielką żywotnością i — na krótko — mogło działać pobudzająco. „Nie mogę wyobrazić sobie jej mieszkającej tutaj na stałe! — pomyślał nagle. — Nie znałem nikogo, kto by bardziej od niej potrzebował intymności”. Samochody płynęły obok niego całym strumieniem albo stały zaparkowane w długich szeregach. Ameryka — to samochody i dzienniki! I zaniepokoiła go nagła myśl: tutaj wszystko zamieszcza się w dziennikach; a jeśli i jego nazwisko znalazło się na liście przyjezdnych?

Przybywszy do hotelu Soames udał się przede wszystkim do kiosku w hallu, gdzie można było nabyć gazety, pastę do zębów i niebezpieczne dla uzębienia słodycze — a nie zdziwiłby się, gdyby i zęby sztuczne. Lista przyjezdnych? Oto jest. „Hotel Potomac”: Państwo Cyrusowie K. Mc Gunn, Panny Errick, Pan H. Yellam Root, Pan Semmes Forsyth; Państwo Munt”. Wydrukowano czarno na białym, tak, ale na szczęście poprzekręcano nazwiska! Forsyth! Munt! Nigdy nie potrafią wydrukować niczego, jak należy! „Semmes!” Można się spodziewać, że nikt nie domyśli się, o kogo to chodzi. I przeszedłszy do biura recepcji zaczął przeglądać książkę hotelową. Tak! Napisał nazwiska zupełnie wyraźnie. Po czym odwróciwszy kartę, przeczytał: „Państwo Jolyonowie Forsyte’owie”. Tu! w tym hotelu — oni! Przyjechali na dzień przed nimi. A u góry strony, pod trochę wcześniejszą datą: „Pani Irena Forsyte”. Umysł Soamesa zaczął pracować z nieprawdopodobną szybkością. Musi natychmiast jakoś temu zaradzić. Gdzie jest Fleur i Michał? Wczoraj oglądali z nim razem Galerię Freer — piękna doprawdy kolekcja, nie widział nigdy nic ładniejszego — i pomnik Lincolna, i tę wielką wieżę, na którą on nie chciał wejść. Dziś rano powiedzieli, że obejrzą Galerię Corcoran, gdzie odbywa się wystawa malarzy stulecia. Wiedział, co to znaczy. W swoim czasie widział angielskie wystawy tego rodzaju. Wszyscy modni w swoim czasie malarze, a w rezultacie — widok wprost niewypowiedzianie żałosny. Zwrócił się do urzędnika hotelowego pytając:

— Czy jest tu restauracja, gdzie by można zjeść dobry lunch?

— Oczywiście. U Fillera mają doskonałą kuchnię.

— Dobrze. Gdyby wróciła do hotelu moja córka i zięć, proszę im łaskawie powiedzieć, żeby się spotkali ze mną o pierwszej u Fillera.

Następnie wróciwszy do kiosku kupił bilety do opery, chcąc, by ten wieczór spędzili poza domem; w dziesięć minut później szedł w kierunku Galerii Corcoran. Od Fillera pojadą wprost do Mount Vernon, przed teatrem zjedzą obiad w jakimś innym hotelu, nazajutrz zaś — wyjadą pierwszym pociągiem. W ten sposób uniknie się ryzyka. Gdyby tylko udało mu się złapać ich w galerii!

Dotarłszy na miejsce kupił machinalnie katalog i poszedł na górę. Sale wystawowe wychodziły wszystkie na korytarz i Soames rozpoczął poszukiwania od ostatniej. A otóż i oni, stoją przed obrazem przedstawiającym zachód słońca. Będąc już ich pewny, lecz niezbyt pewien samego siebie — Fleur jest taka bystra — rzucił okiem na obrazy. Nowoczesne płótna, naśladownictwo tych francuskich dziwactw, które sześć miesięcy temu pokazywał mu w Londynie Dumetrius. Przy tym, jego zdaniem, hurtowy towar, można by sądzić, że wszystko to wyszło spod jednego pędzla. Zauważył, że Fleur ze śmiechem dotknęła ramienia Michała. Jak ładnie wygląda! Po stokroć szkoda, gdyby cały ten kram wytrącił ją ponownie z równowagi. Soames podszedł do nich od tyłu. Co? To zachodzące słońce ma być twarzą mężczyzny? No, w dzisiejszych czasach nigdy nic nie wiadomo!

— Wpadło mi na myśl — powiedział — żeby tu wstąpić. Zjemy lunch u Fillera, powiedziano mi, że karmią tam lepiej niż w hotelu, a stamtąd możemy jechać wprost do Mount Vernon. Wziąłem też na wieczór bilety do opery.

I świadomy badawczego wzroku Fleur spojrzał na obraz. Nie czuł się zbyt pewnie.

— Czy dawniejsze obrazy są lepsze? — zapytał.

— Wie pan… Fleur zastanawiała się właśnie, jak można w obecnych czasach zajmować się jeszcze malarstwem?

— Jak to rozumiecie?

— Gdyby pan zobaczył całą wystawę, powiedziałby pan to samo. Sto lat tego dobrego!

— Najlepsze obrazy nie dostają się nigdy na takie wystawy — odparł Soames. — Bierze się na nie to, co się da. Amerykanie mieli kilku dobrych malarzy: Ryder, Innes, Whistler, Sargent.

— Oczywiście — zgodziła się Fleur. — Ale czy ty chcesz rzeczywiście, tatuśku, obejrzeć to wszystko? Jestem strasznie głodna.

— Nie — odparł Soames. — Po tym posągu św. Gaudencji nie mam na to wcale ochoty. Chodźmy na lunch.

Saga rodu Forsyte'ów. Nowoczesna komedia. t.3

Подняться наверх