Читать книгу Gwiazd naszych wina - John Green - Страница 8

2

Оглавление

Augustus prowadził katastrofalnie. Zarówno zatrzymywaniu, jak i ruszaniu towarzyszyło gwałtowne szarpnięcie. Pas toyoty SUV wrzynał się w moje ciało za każdym razem, gdy Augustus hamował, a moja głowa leciała w tył, gdy przyspieszał. Być może byłam zdenerwowana – w końcu jechałam z obcym chłopakiem do jego domu, boleśnie świadoma tego, że moje beznadziejne płuca utrudnią wszelkie próby obrony przed niechcianymi awansami – ale prowadził tak zaskakująco fatalnie, że właściwie nie myślałam o niczym innym.

Przejechaliśmy może półtora kilometra w szarpanym milczeniu, zanim się usprawiedliwił:

– Trzy razy oblałem egzamin na prawko.

– Nie mów!

Zaśmiał się, kiwając głową.

– No cóż, nie mam odpowiedniego wyczucia w protezie, a nie potrafię nauczyć się wciskać gaz lewą nogą. Lekarze twierdzą, że większość osób po amputacjach nie ma problemów z jeżdżeniem, ale… rozumiesz. Nie ja. W każdym razie wybrałem się na egzamin po raz czwarty i szło mi tak jak teraz. – Pół kilometra przed nami światło zmieniło się na czerwone. Augustus wdepnął hamulec, a ja zawisłam w trójkątnych objęciach pasa bezpieczeństwa. – Przepraszam. Przysięgam, że staram się być delikatny. No i pod koniec egzaminu byłem pewien, że znowu oblałem, a tymczasem instruktor powiedział: „Jazda z tobą jest nieprzyjemna, ale bezpieczna w sensie technicznym”.

– Nie wiem, czy się z nim zgadzam – odpowiedziałam. – Wyczuwam w tym Bonus Rakowy.

Bonusy Rakowe to drobne przyjemności należne dzieciom z nowotworami i nienależne tym zdrowym: piłki do kosza z autografami sportowych sław, bezkarne nieodrabianie zadań domowych, niezasłużone prawo jazdy i tak dalej.

– Ta – powiedział. Zapaliło się zielone. Napięłam się, a Augustus wcisnął gaz do dechy.

– Wiesz, że są samochody z ręcznym sterowaniem dla ludzi, którzy nie mogą używać nóg? – zasugerowałam.

– Ta – powtórzył. – Może kiedyś. – Westchnął w sposób, który wzbudził we mnie wątpliwości, czy wierzy w jakiekolwiek „kiedyś”. Wiedziałam, że kostniakomięsak jest w znacznym stopniu uleczalny, ale mimo to…

Istnieje wiele sposobów, żeby określić czyjeś przybliżone nadzieje na przeżycie, nie pytając wprost. Użyłam więc klasycznego:

– Chodzisz do szkoły?

Zazwyczaj rodzice w którymś momencie zabierają cię ze szkoły, najczęściej wtedy, kiedy spodziewają się, że niedługo kopniesz w kalendarz.

– Ta – potwierdził. – Do North Central. Ale straciłem rok i jestem w drugiej klasie. A ty?

Zastanawiałam się, czy nie skłamać. W końcu nikt nie lubi trupów. Ale w efekcie powiedziałam prawdę.

– Nie, rodzice wycofali mnie trzy lata temu.

– Trzy lata? – powtórzył ze zdumieniem.

Przedstawiłam Augustusowi w skrócie historię mojego Cudu: gdy miałam trzynaście lat, zdiagnozowano u mnie raka tarczycy czwartego stopnia. (Nie wspomniałam mu o tym, że postawiono diagnozę trzy miesiące po tym, jak dostałam pierwszą miesiączkę. Odebrałam to tak: Gratulacje! Stałaś się kobietą. A teraz możesz umrzeć). Powiedziano nam, że jest nieuleczalny.

Przeszłam operację o nazwie „radykalna limfadenektomia szyjna”, która jest mniej więcej tak przyjemna jak jej nazwa. Potem były naświetlania. Następnie wypróbowali chemioterapię na guzach, które pojawiły się w płucach. Guzy zmalały, a potem urosły. Wówczas miałam już czternaście lat. Płuca zaczęły wypełniać się płynem. Wyglądałam dość koszmarnie – dłonie i stopy miałam spuchnięte jak balony, skórę popękaną, usta ciągle sine. Istnieje taki lek, dzięki któremu człowiek nie czuje się tak okropnie przerażony tym, że nie może oddychać, i mnóstwo tego wlewano w moje żyły przez wkłucie centralne, a prócz niego jeszcze kilka innych specyfików. Mimo to jest jednak coś nieprzyjemnego w tonięciu, zwłaszcza gdy odbywa się ono stopniowo przez kilka miesięcy. W końcu wylądowałam na ­OIOM-ie z zapaleniem płuc, a mama uklękła przy moim łóżku i zapytała: „Jesteś gotowa, skarbie?”. Odpowiedziałam, że jestem. Tato tylko powtarzał, że mnie kocha, głosem nie tyle łamiącym się, ile złamanym. Mówiłam mu, że też go kocham. Wszyscy trzymaliśmy się za ręce, a ja nie mogłam złapać oddechu. Moje płuca walczyły desperacko, rzęziły, wypychały mnie z łóżka w poszukiwaniu pozycji, która zapewni im choć trochę powietrza, a ja byłam zażenowana ich desperacją, zdegustowana, że po prostu nie odpuszczą. Pamiętam, jak mama mówiła, że jest dobrze, że ze mną jest dobrze, że będzie dobrze, a ojciec tak bardzo starał się nie płakać, że kiedy w końcu zanosił się szlochem, co zdarzało się regularnie, brzmiał on jak prawdziwe trzęsienie ziemi. I pamiętam, że nie chciałam być przytomna.

Wszyscy sądzili, że to już koniec, ale moja pani onkolog, doktor Maria, zdołała jakoś wyciągnąć ze mnie trochę płynu i wkrótce antybiotyki, które dostawałam na zapalenie płuc, zaczęły działać.

Doszłam do siebie i po niedługim czasie zostałam włączona do grupy testującej leki eksperymentalne, tak słynne w Republice Rakonii dla Niepracujących. Lekarstwo nazywało się Phalanxifor, a jego molekuły były obmyślone tak, by łączyły się z komórkami rakowymi i spowalniały ich wzrost. Nie działało na mniej więcej siedemdziesiąt procent chorych. Ale na mnie zadziałało. Guzy zmalały.

I takie pozostały. Wiwat, Phalanxifor! Przez ostatnie półtora roku moje przerzuty prawie się nie powiększyły, dzięki czemu mam płuca, które co prawda słabo sprawdzają się w swojej roli, ale możliwe, że dzięki butli z tlenem i dziennej dawce Phalanxiforu będą dawały radę jeszcze przez jakiś nieokreślony czas.

Mówiąc szczerze, mój Wielki Cud kupił mi jedynie odrobinę czasu. (Nie znałam jeszcze wielkości tej odrobiny). Ale opowiadając o nim Augustusowi, odmalowałam obraz w samych różowych barwach, podkreślając cudowność tego Cudu.

– W takim razie teraz musisz wrócić do liceum – uznał.

– Niestety nie mogę – odrzekłam – ponieważ zdałam już zaocznie maturę. Uczę się teraz w MCC. – To był nasz lokalny college.

– Dziewczyna z college’u! – powiedział, kiwając głową. – To wyjaśnia tę aurę wyrafinowania. – Uśmiechnął się do mnie kpiąco. Żartobliwie pacnęłam go w ramię. Wyczułam pod skórą mięsień, napięty i imponujący.

Z piskiem opon skręciliśmy na osiedle otoczone dwuipółmetrowym tynkowanym murem. Jego dom był pierwszy po lewej. Dwupiętrowy, w stylu kolonialnym. Gwałtownie zaparkowaliśmy na podjeździe.

Weszłam za Augustusem do środka. Na drewnianej tabliczce na drzwiach wygrawerowano kursywą słowa: „Tam dom twój, gdzie serce twoje”. Okazało się, że całe mieszkanie przybrane jest podobnymi mądrościami. Nad wieszakiem wisiała sentencja: „Dobrych przyjaciół trudno znaleźć, a jeszcze trudniej zapomnieć”. Natomiast haftowana poducha w umeblowanym antykami salonie obiecywała: „W ciężkich chwilach rodzi się prawdziwa miłość”. Augustus zauważył, że ją czytam.

– Rodzice nazywają je motywatorami – wyjaśnił. – Są wszędzie.

Mama i tata mówili na niego Gus. Przygotowywali właśnie enchillady w kuchni (witraż nad zlewem głosił entuzjastycznie: „Rodzina jest wieczna”). Mama nakładała kurczaka na tortille, które tata zwijał i umieszczał w szklanym naczyniu żaroodpornym. Nie wydawali się zaskoczeni moim przyjściem, co miało sens: to, że czułam się wyjątkowa przy Augustusie, wcale nie znaczyło, że taka byłam naprawdę. Może co wieczór sprowadzał do domu inną dziewczynę, żeby ją obłapiać podczas oglądania filmu.

– To jest Hazel Grace – przedstawił mnie.

– Wystarczy tylko Hazel – sprostowałam.

– Jak się masz, Hazel? – przywitał mnie ojciec Gusa. Był wysoki – niemalże wzrostu syna – i chudy tak, jak ludzie w wieku rodziców zazwyczaj nie bywają.

– Okay – odrzekłam.

– Jak było na grupie wsparcia u Isaaca?

– Fantastycznie – oznajmił Gus z ironią.

– Ależ z ciebie maruda – zganiła go mama. – Hazel, tobie się podobało?

Wahałam się przez chwilę, nie wiedząc, czy skalibrować odpowiedź tak, żeby zadowoliła Augustusa, czy jego rodziców.

– Większość uczestników jest naprawdę miła – powiedziałam w końcu.

– To samo odkryliśmy podczas leczenia Gusa w Memorialu, jeśli chodzi o rodziny chorych – wyznał ojciec. – Wszyscy byli tacy mili. I silni. W najcięższych chwilach Bóg stawia na naszej drodze najlepszych ludzi.

– Szybko, dajcie mi poduchę i nici, muszę uwiecznić nowy motywator – oznajmił Augustus. Jego ojciec wyglądał na lekko dotkniętego, ale Gus objął go za szyję swoim długim ramieniem i powiedział: – Żartuję, tato. Lubię te szalone motywatory. Naprawdę. Tylko nie mogę się do tego przyznawać, bo jestem nastolatkiem.

Ojciec wzniósł oczy do nieba.

– Mam nadzieję, że zjesz z nami kolację? – zapytała mama. Była niską brunetką, nieco myszowatą.

– Chyba tak – odpowiedziałam. – Muszę być w domu przed dziesiątą. Ale niestety nie jadam mięsa.

– Nie ma sprawy. Zrobimy dla ciebie kilka wegetariańskich – zapewniła.

– Zwierzaki są zbyt milusie? – zakpił Gus.

– Chcę zminimalizować liczbę zgonów, za które ponoszę odpowiedzialność – wyjaśniłam.

Gus już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale się powstrzymał.

Jego mama przerwała ciszę:

– Uważam, że to wspaniałe podejście.

Przez chwilę rozmawialiśmy o tym, że te enchillady to Słynne Enchillady Watersów, których grzech nie spróbować, że Gus też musi wracać o dziesiątej i że zupełnie nie ufają ludziom, którzy każą wracać swoim dzieciom o innej godzinie, i czy chodzę do szkoły – „uczy się w college’u”, wtrącił Augustus – i że pogoda jest naprawdę absolutnie przecudowna jak na marzec, a na wiosnę wszystko jest takie świeże, i ani razu nie zapytali mnie o tlen i diagnozę, co było dziwne i miłe, a potem Augustus oznajmił:

– Obejrzymy V jak vendetta, żeby Hazel zobaczyła swojego filmowego sobowtóra, Natalie Portman z dwudziestego pierwszego wieku.

– Telewizor w salonie jest do waszej dyspozycji – radośnie zapewnił tata.

– Chyba będziemy oglądali w piwnicy.

Ojciec zaśmiał się.

– Zawsze warto spróbować! W salonie.

– Ale chciałbym pokazać Hazel Grace piwnicę – obruszył się Augustus.

– Wystarczy tylko Hazel – poprawiłam go.

– Pokaż więc Tylko Hazel piwnicę – zaproponował ojciec – a potem przyjdźcie na górę i obejrzyjcie film w salonie.

Augustus wydął policzki, przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę, obrócił się i ruszył do przodu.

– Dzięki – mruknął.

Zeszłam za nim po wyłożonych dywanem schodach do obszernej sypialni w piwnicy. Wokół pokoju na wysokości moich oczu biegła półka zastawiona koszykarskimi memorabiliami: dziesiątki pucharów ze złotymi plastikowymi ludzikami w wyskoku, kozłującymi albo wykonującymi wsad do niewidocznego kosza. Było tam też mnóstwo piłek i sportowych butów z autografami.

– Grałem kiedyś w kosza – wyjaśnił.

– Musiałeś być całkiem niezły.

– Nie byłem kiepski, ale wszystkie te buty i piłki to Bonusy Rakowe. – Podszedł do telewizora, obok którego leżała wielka sterta płyt z filmami i grami ułożona w nieforemną piramidę. Schylił się i wyłowił V jak vendetta. – Byłem typowym białym dzieciakiem z Indiany – wyjaśnił. – Całym sercem optowałem za wskrzeszeniem zaginionej sztuki rzutu z półdystansu. Pewnego dnia ćwiczyłem rzuty osobiste – po prostu stałem na linii rzutów wolnych w sali gimnastycznej North Central i rzucałem piłkami ze stojaka. Nagle poczułem, że zupełnie nie rozumiem, z jakiego powodu metodycznie przerzucam kulisty obiekt przez obiekt w kształcie pierścienia. Wydało mi się to najgłupszym zajęciem na świecie.

Pomyślałem o małych dzieciach, które wkładają cylindryczny kołek w okrągły otwór. Robią to raz po raz całymi miesiącami, kiedy już pojmą, na czym to polega, a koszykówka jest zasadniczo trochę bardziej aerobową wersją tego samego ćwiczenia. W każdym razie przez długi czas ćwiczyłem rzuty osobiste. Trafiałem osiemdziesiąt razy z rzędu, to mój rekord, ale im więcej trenowałem, tym częściej czułem się jak dwulatek. A potem z jakiegoś powodu pomyślałem o płotkarzach. Dobrze się czujesz?

Przysiadłam na rogu niepościelonego łóżka. Nie zamierzałam nic sugerować, skądże! Po prostu trochę się męczyłam, kiedy musiałam za długo stać. Stałam w salonie, potem były schody i jeszcze stałam w sypialni, co dla mnie oznaczało naprawdę dużo stania, a nie chciałam na przykład zemdleć. Byłam taką trochę wiktoriańską damą ze skłonnością do omdleń.

– Nic mi nie jest – odpowiedziałam. – Słucham, co mówisz. O płotkarzach?

– Tak, o płotkarzach. Nie wiem dlaczego. Zacząłem rozmyślać o tym, jak biegają przez płotki, skaczą przez te zupełnie umowne przedmioty postawione na ich drodze. Ciekaw byłem, czy pomyśleli kiedyś: „Bieglibyśmy szybciej, gdybyśmy pozbyli się tych płotków”.

– Te refleksje dopadły cię przed diagnozą? – zapytałam.

– Tak, to była tylko wisienka na torcie. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Dzień egzystencjalnych rzutów osobistych okazał się też ostatnim dniem mojej dwunożności. Decyzję o amputacji od samej operacji dzielił tylko weekend. Przeżyłem namiastkę tego, przez co teraz przechodzi Isaac.

Skinęłam głową. Lubiłam Augustusa Watersa. Naprawdę, naprawdę, naprawdę go lubiłam. Podobało mi się, że jego opowieść skończyła się na kimś innym. Podobał mi się jego głos. Podobało mi się, że przeżył dzień egzystencjalnych rzutów osobistych. Podobało mi się, że był profesorem mianowanym na Wydziale Lekko Krzywych Uśmiechów z drugą posadą na Wydziale Głosu, Dzięki Któremu Moja Skóra Bardziej Przypominała Skórę. I podobało mi się, że ma dwa imiona. Zawsze lubiłam ludzi o dwóch imionach, bo można było sobie wybrać, jak się będzie do nich zwracać: Gus czy Augustus? Ja zawsze byłam tylko Hazel, jednowartościową Hazel.

– Masz rodzeństwo? – zapytałam.

– Proszę? – zdziwił się, trochę rozkojarzony.

– Wspomniałeś o obserwowaniu dzieci, które się bawią.

– A, nie. Mam siostrzeńców, po przyrodnich siostrach, które są ode mnie starsze. Mają… TATO, ILE LAT MAJĄ JULIE I MARTHA?

– Dwadzieścia osiem!

– Mają dwadzieścia osiem lat. Mieszkają w Chicago. Obie poślubiły bardzo zamożnych prawników. A może bankierów. Nie pamiętam. Ty masz rodzeństwo?

Pokręciłam głową.

– To jak brzmi twoja historia? – zapytał, siadając obok w bezpiecznej odległości.

– Już ci ją opowiedziałam. Zdiagnozowano u mnie…

– Nie, nie historia choroby. T w o j a historia. Zainteresowania, koniki, pasje, dziwne fetysze i tak dalej.

– Hm – odpowiedziałam.

– Nie mów mi, że należysz do tych ludzi, którzy stają się własną chorobą. Znam wielu takich. To przygnębiające. To znaczy, rak się rozrasta, to prawda. Konsumuje człowieka. Ale na pewno nie należy mu pozwolić na przedwczesny sukces.

Przyszło mi do głowy, że może ja to zrobiłam. Bardzo chciałam spełnić oczekiwania Augustusa Watersa i przedstawić jakieś pasje, ale w zapadłej nagle ciszy pomyślałam, że ja wcale nie jestem interesująca.

– Nie jestem zbyt niezwykła.

– To założenie odrzucam od razu. Pomyśl o czymś, co lubisz. Co pierwsze przychodzi ci do głowy?

– Hm. Czytanie?

– A co czytasz?

– Wszystko. Od obrzydliwych romansideł przez pretensjonalne powieści po wiersze. Cokolwiek.

– A sama piszesz poezję?

– Nie.

– No proszę! – Augustus niemalże krzyknął. – Hazel Grace, jesteś jedyną nastolatką w Ameryce, która woli czytać wiersze niż je pisać. To mi wiele mówi. Czytasz mnóstwo literatury przez duże L, prawda?

– Chyba.

– A jaka jest twoja ulubiona książka?

– Hm – powtórzyłam po raz kolejny.

Moją ulubioną książką, która zostawiała wszystkie inne daleko w tyle, był Cios udręki, ale nie lubiłam nikomu się z tego zwierzać. Czasami trafiasz na książkę, która przepełnia cię dziwną ewangeliczną gorliwością oraz niezachwianą pewnością, że roztrzaskany na kawałki świat nigdy już nie będzie stanowił całości, dopóki wszyscy żyjący ludzie jej nie przeczytają. Ale są też dzieła takie jak Cios udręki, o których nie możesz opowiadać innym, książki tak rzadkie i wyjątkowe, i t w o j e, że dzielenie się nimi wydaje się niemalże zdradą.

Nawet nie chodziło o to, że ta powieść była taka dobra czy coś. Rzecz w tym, że miałam wrażenie, jakby autor, Peter van Houten, rozumiał mnie w przedziwny i niewytłumaczalny sposób. Cios udręki był m o j ą książką w taki sposób, w jaki moje ciało było moim ciałem, a moje myśli moimi myślami.

Mimo to odpowiedziałam Augustusowi:

– Moją ulubioną książką jest chyba Cios udręki.

– Występują w niej zombie? – zapytał.

– Nie.

– A szturmowcy?

Pokręciłam głową.

– To nie tego rodzaju literatura.

Uśmiechnął się.

– Przeczytam to potworne dzieło o nudnym tytule, w którym nie występują szturmowcy – obiecał, a ja natychmiast poczułam, że nie powinnam była mu o nim wspominać. Sięgnął do sterty lektur pod stolikiem nocnym. Chwycił pióro i książkę w miękkiej okładce. Pisząc coś na stronie tytułowej, powiedział: – W zamian proszę tylko, byś przeczytała tę błyskotliwą i niezrównaną powieść powstałą na podstawie mojej ulubionej gry wideo. – Uniósł książkę zatytułowaną Cena świtu. Zaśmiałam się i wzięłam ją. Podczas tej czynności nasze ręce jakoś się splątały i nagle okazało się, że trzyma moją dłoń. – Zimna – zauważył, przyciskając palec do mojego bladego nadgarstka.

– Nie tyle zimna, ile niedotleniona – sprostowałam.

– Uwielbiam, jak używasz żargonu medycznego – oznajmił. Wstał i pociągnął mnie za sobą. Nie puścił mojej ręki, dopóki nie doszliśmy do schodów.

Oglądaliśmy film, siedząc na kanapie w odległości kilkunastu centymetrów od siebie. Zachowałam się jak typowa gimnazjalistka i położyłam dłoń między nami, żeby dać do zrozumienia, że nie mam nic przeciwko trzymaniu się za rękę, ale Augustus nie zareagował. Film trwał już godzinę, kiedy rodzice przyszli i poczęstowali nas naprawdę pysznymi enchilladami, które zjedliśmy przed telewizorem.

Film opowiadał o dzielnym facecie w masce, który umarł bohatersko w ramionach Natalie Portman. Natalie była dość ostra, bardzo seksowna i nie budziła żadnych skojarzeń z moją opuchniętą, sterydową twarzą.

Podczas napisów końcowych Augustus zagaił:

– Niezły, nie?

– Niezły – zgodziłam się, choć wcale tak nie uważałam. To był film bardziej dla chłopaków. Nie wiem, czemu chłopaki spodziewają się, że będą nam się podobały filmy dla nich. My nie oczekujemy, że będą się zachwycali filmami dla dziewczyn. – Powinnam już wracać do domu. Rano mam lekcje – wyjaśniłam.

Zostałam na kanapie, podczas gdy Augustus poszedł szukać kluczyków. Jego mama usiadła obok mnie i powiedziała:

– Uwielbiam tę sentencję, a ty?

Chyba patrzyłam w stronę motywatora nad telewizorem – anioła z podpisem: „Bez smutku nie zaznalibyśmy smaku radości”.

(To stary argument w dziedzinie Rozmyślań o Cierpieniu, jego głupotę i brak wyrafinowania można by piętnować przez całe wieki, ale dość powiedzieć, że istnienie brokułów nie ma najmniejszego wpływu na smak czekolady).

– Tak – odrzekłam. – Urocza myśl.

Pojechałam do domu autem Augustusa, ale z nim w roli pasażera. Puścił mi kilka utworów zespołu o nazwie The Hectic Glow, który lubił, i były to niewątpliwie dobre kawałki, ale ponieważ nie znałam ich wcześniej, nie wydawały mi się aż tak dobre jak jemu. Zerkałam ciągle na jego nogę albo na miejsce, w którym by się znajdowała, próbując sobie wyobrazić tę sztuczną kończynę. Nie chciałam nadmiernie się nią interesować, lecz trochę mnie jednak intrygowała. Jego pewnie ciekawiła moja butla z tlenem. Choroba odstręcza. Nauczyłam się tego dawno temu i przypuszczam, że on też.

Gdy zahamowałam pod domem, Augustus wyłączył radio. Atmosfera zgęstniała. Może myślał o tym, żeby mnie pocałować – ja myślałam o tym na pewno. Zastanawiałam się, czybym tego chciała. Całowałam się już z chłopcami, lecz to było dość dawno temu. Przed Cudem.

Ustawiłam dźwignię zmiany biegów w pozycji parkowania i spojrzałam na niego. Był naprawdę piękny. Wiem, że chłopcy nie powinni tacy być, ale on był.

– Hazel Grace – odezwał się, a moje imię wypowiedziane jego głosem zabrzmiało świeżo i dobrze. – Naprawdę miło mi było cię poznać.

– Wzajemnie, panie Waters – odparłam. Byłam zbyt onieśmielona, by na niego patrzeć. Nie poradziłabym sobie z intensywnością jego niebieskich jak woda oczu.

– Będę cię mógł jeszcze zobaczyć? – zapytał. Jego głos zabrzmiał ujmująco niepewnie.

Uśmiechnęłam się.

– Jasne.

– Jutro?

– Cierpliwości, koniku polny[2] – poradziłam. – Nie chcesz chyba wydać się nadgorliwy.

– Oczywiście, że nie, dlatego zaproponowałem jutro – odparł. – Chciałbym się z tobą znów spotkać dziś wieczorem, ale gotów jestem poczekać całą noc i kawałek jutra. – Przewróciłam oczami. – Mówię poważnie – dodał.

– Nawet się za dobrze nie znamy – zaoponowałam. Wzięłam książkę z półki między siedzeniami. – Może zadzwonię do ciebie, kiedy ją skończę czytać?

– Ale przecież nie znasz mojego numeru – zauważył.

– Mam dziwne przeczucie, że zapisałeś mi go na karcie tytułowej.

Uśmiechnął się tym niemądrym uśmiechem.

– I ty twierdzisz, że się dobrze nie znamy.

2 Zwrot z Kung Fu, znanego amerykańskiego serialu z lat siedemdziesiątych.

Gwiazd naszych wina

Подняться наверх