Читать книгу Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął - Jonas Jonasson - Страница 7

ROZDZIAŁ 3
Poniedziałek, 2 maja 2005

Оглавление

Tuż po piętnastej dnia 2 maja Malmköping straciło swój spokój na wiele najbliższych dni. Siostra Alice w domu spokojnej starości zaniepokoiła się, zamiast zezłościć, i wyciągnęła centralny klucz. Jako że Allan nie starał się zatrzeć drogi swojej ucieczki, od razu można było stwierdzić, że jubilat wyszedł przez okno. Tam, jak wskazywały ślady, stał i przytupywał przez chwilę wśród bratków, a następnie zniknął.

Radny gminy poczuł, że z racji swojego urzędu powinien przejąć dowodzenie. Oddelegował personel w grupach dwuosobowych na poszukiwania. Allan nie mógł być przecież daleko, więc grupy miały się skupić wyłącznie na najbliższym otoczeniu. Jedna została wysłana do parku, druga do sklepu monopolowego (dokąd, według siostry Alice, Allan miał w zwyczaju się udawać), trzecia do pozostałych sklepów przy Storgatan, a czwarta do skansenu na wzgórzu. Sam radny został w domu spokojnej starości i miał oko na pozostałych staruszków, którzy jeszcze nie zdążyli się ulotnić, oraz obmyślał następny krok. Powiedział też do poszukujących, aby byli dyskretni; nie warto przecież rozdmuchiwać sprawy bez potrzeby.

W zamieszaniu nie pomyślał jednak, że jedna z grup, które właśnie wysłał na poszukiwanie, składała się z reporterki lokalnej gazety i jej fotografa.

***

Dworzec nie należał do najważniejszych obszarów poszukiwań według radnego gminy. Zresztą każdy zakamarek został już przeszukany przez młodzieńca z długimi, tłustymi blond włosami, sterczącą bródką i w dżinsowej kurtce z napisem Never Again na plecach. Ponieważ ani starca, ani walizki nie można było znaleźć, młodzieniec podszedł zdecydowanym krokiem do niepozornego mężczyzny w jedynym czynnym okienku, z zamiarem zasięgnięcia informacji o ewentualnych planach podróży poszukiwanego.

Niepozorny był wprawdzie znudzony swoją pracą, ale zachował zawodową dumę. Dlatego też wyjaśnił hałaśliwemu młodzieńcowi, że konfidencjonalnością podróżnych dworca autobusowego nie można szafować, dodał także butnie, że w żadnym wypadku nie zamierza udzielić młodzieńcowi takiej informacji.

Młodzieniec stał przez chwilę spokojnie i zdawał się tłumaczyć na szwedzki to, co niepozorny właśnie powiedział. Następnie przemieścił się pięć metrów w lewo, do niezbyt solidnych drzwi informacji dworcowej. Zamierzył się i kopnął drzwi prawym buciorem, tak że wióry poszły. Niepozorny nie zdążył podnieść słuchawki, aby wezwać pomoc, gdy znalazł się w powietrzu, wierzgając przed młodzieńcem trzymającym go w silnym chwycie za uszy.

– Może i nie wiem, co to konficjadonalność, ale jestem cholernie dobry w zmuszaniu ludzi do mówienia – powiedział młodzieniec do niepozornego, a potem puścił go z łomotem na krzesło obrotowe.

Następnie objaśnił niepozornemu, co zamierza zrobić z jego narządami rozrodczymi za pomocą młotka i gwoździ, jeśli ten nie będzie robił, co się mu każe. Opis był na tyle przekonujący, że niepozorny od razu zdecydował się opowiedzieć, co wie. Mianowicie, że ów starzec udał się prawdopodobnie autobusem w stronę Strängnäs. Czy zabrał ze sobą jakąś walizkę, tego nie może stwierdzić, gdyż nie zajmuje się śledzeniem podróżnych.

Niepozorny zamilkł, żeby wydedukować, czy młodzieniec jest zadowolony z tego, co zostało powiedziane, ale natychmiast spostrzegł, że najlepiej będzie udzielić dodatkowych informacji. Dlatego dodał, że po drodze z Malmköping do Strängnäs jest dwanaście przystanków i że starzec mógł oczywiście wysiąść na którymkolwiek z nich. Tym, który mógł to wiedzieć, był kierowca autobusu, który miał być ponownie w Malmköping o dziewiętnastej dziesięć, w drodze powrotnej do Flenu.

Na te słowa młodzieniec usiadł koło przerażonego niepozornego z obolałymi uszami.

– Muszę pomyśleć – powiedział.

I pomyślał. Pomyślał, że z całą pewnością mógłby wydobyć z mężczyzny numer telefonu komórkowego kierowcy, aby do niego zadzwonić i powiedzieć, że walizka starca jest w rzeczy samej kradziona. Ale wtedy oczywiście istniało ryzyko, że kierowca wmieszałby w to policję, a tego młodzieniec nie chciał. Poza tym nie było chyba aż takiego pośpiechu, bo dziad wydawał się strasznie stary, więc mając teraz do taszczenia walizkę, musiałby się przemieszczać pociągiem, autobusem lub taksówką, jeśli chciałby się oddalić od Strängnäs. Tym samym zostawiłby za sobą kolejne ślady, a zawsze znajdzie się ktoś, kto wisząc za uszy, opowie, dokąd wybrał się starzec. Młodzieniec miał zaufanie do swoich zdolności zmuszania ludzi do mówienia.

Postanowił więc poczekać na rzeczony autobus, spotkać się z kierowcą i porozmawiać z nim bez przesadnej uprzejmości.

Gdy już to postanowił, wstał i wyjaśnił niepozornemu, co stanie się z nim, jego żoną, dziećmi i domem, jeśli opowie policji lub komukolwiek innemu o tym, co właśnie zaszło.

Niepozorny nie miał ani żony, ani dzieci, ale wolał mieć oboje uszu oraz narządy rozrodcze w nienaruszonym stanie. Dał więc uroczyste zawodowe słowo honoru, że nie puści pary z ust.

Obietnicy tej dotrzymał aż do następnego dnia.

***

Wysłane na poszukiwania dwuosobowe grupy wróciły do domu spokojnej starości i zdały raport ze swoich obserwacji. Lub raczej z ich braku. Radny instynktownie wzbraniał się przed zawiadomieniem policji i usilnie zastanawiał się nad innymi rozwiązaniami, gdy reporterka lokalnej gazety zapytała:

– Co pan radny zamierza teraz zrobić?

Radny milczał przez kilka sekund, a potem odpowiedział:

– Zawiadomić policję, oczywiście.

Boże, jak on nienawidzi tej wolnej prasy.

***

Allan obudził się, gdy kierowca szturchnął go delikatnie i poinformował, że są na miejscu, na stacji Byringe. Następnie zabrał się do wytaszczenia walizki przez przednie drzwi, a w ślad za nią wytaszczył się Allan.

Kierowca zapytał, czy starszy pan poradzi sobie teraz sam, a Allan odpowiedział, że o to nie musi się martwić. Podziękował za pomoc i pomachał na pożegnanie, gdy autobus wyjeżdżał z powrotem na drogę krajową numer 55, aby kontynuować jazdę do Strängnäs.

Popołudniowe słońce zasłaniały świerki dookoła Allana, który zaczynał marznąć w swojej cienkiej marynarce i kapciach. Nie było widać żadnego Byringe ani też żadnej stacji. Był tylko las, las i las. A na prawo wąska ścieżka.

Allan pomyślał, że w tej walizce, którą niewiele myśląc, zabrał ze sobą, być może są ciepłe ubrania. Ale walizka była zamknięta na kluczyk i bez śrubokrętu lub innego narzędzia nie miał szans się do niej dostać. Allanowi nie pozostało nic innego, jak ruszać się, nie mógł przecież stać przy drodze i zamarznąć na śmierć. Z doświadczenia wiedział, że pewnie i tak by mu się nie udało, nawet gdyby spróbował.

Dobrze, że chociaż miała taśmę u góry krótszego boku i gdy się za nią ciągnęło, walizka toczyła się grzecznie na kółkach. Allan człapał leśną ścieżką. Tuż za nim raz po raz podskakiwała walizka.

Po kilkuset metrach Allan dotarł do tego, co – jak się domyślał – było stacją Byringe. Nieczynny dworzec przy całkiem porządnie nieczynnych torach kolejowych.

Allan był co prawda pięknym okazem stulatka, ale to już było dla niego za wiele jak na tak krótki czas. Przysiadł na walizce, żeby zebrać myśli i siły.

Na lewo stał zniszczony, żółty, dwukondygnacyjny budynek stacji, którego wszystkie okna na parterze zabito nieoheblowanymi deskami. Na prawo widać było nieczynne tory kolejowe, biegnące prosto w las, w którym Allan właśnie się znajdował. Natura jeszcze nie zdążyła całkiem pochłonąć torów, ale wydawało się to tylko kwestią czasu.

Drewniany peron nie wyglądał na tyle solidnie, żeby po nim chodzić. Na skraju tablicy nadal można było dostrzec napis „Przejście przez tory surowo wzbronione”. Przechodzenie przez tory nie jest przecież niebezpieczne, pomyślał Allan. Ale kto, jeśli ma choć trochę oleju w głowie, na własne życzenie przeszedłby przez ten peron?

Odpowiedź uzyskał natychmiast, bo w tym samym momencie otworzyły się obdarte z farby drzwi dworca i wyszedł z niego siedemdziesięciolatek w kaszkiecie, koszuli w kratę i skórzanej kamizelce. Miał brązowe oczy, siwy zarost i solidne kalosze na nogach. Wierzył widocznie, że deski się pod nim nie załamią, i całą uwagę skierował na stulatka przed sobą.

Stanął na środku peronu i wyglądał dosyć groźnie. Ale nagle jakby coś go wybiło z rytmu, może dlatego, że zauważył, jaki zniedołężniały egzemplarz człowieka wtargnął na jego włości.

Allan siedział tam, gdzie siedział, na skradzionej walizce, i nie wiedział, co powiedzieć. Patrzył spokojnie na faceta w kaszkiecie i czekał na jego pierwszy ruch. Ten nastąpił dość szybko, i nie był tak groźny, jak się z początku zdawało. Raczej ostrożny.

– Kim jesteś i co robisz na moim peronie? – spytał facet w kaszkiecie.

Allan nie odpowiedział; nie mógł zdecydować, czy spotkał wroga, czy przyjaciela. Ale pomyślał, że nie warto zadzierać z jedyną osobą w zasięgu wzroku, która ewentualnie może go wpuścić do ciepłego pomieszczenia, zanim wieczorny chłód zapanuje na dobre. Dlatego postanowił powiedzieć wszystko tak, jak było.

Tak więc powiedział, że ma na imię Allan, że właśnie skończył dokładnie sto lat i jest żwawy jak na swój wiek, właściwie tak żwawy, że uciekł z domu starców, że na dodatek buchnął walizkę pewnemu młodzieńcowi, który w tych okolicznościach na pewno nie jest zbyt szczęśliwy, oraz że kolana Allana aktualnie nie są w najlepszej formie i że z chęcią życzyłby sobie, żeby był to koniec spacerów na dzisiaj.

Gdy skończył swój wywód, zamilkł, siedząc nadal na walizce, i czekał na wyrok.

– Ach tak – powiedział facet w kaszkiecie i uśmiechnął się. – Złodziej!

– Stary złodziej – dodał Allan markotnie.

Facet w kaszkiecie zeskoczył zwinnie z peronu i podszedł do stulatka, jakby chciał się mu bliżej przyjrzeć.

– Naprawdę masz sto lat? – zapytał. – W takim razie na pewno jesteś głodny?

Allan nie zrozumiał logiki tego zdania, ale głodny faktycznie był. Zapytał więc, co znajduje się w jadłospisie i czy przypadkiem można dostać kieliszek wódki na dokładkę.

Facet w kaszkiecie wyciągnął dłoń, przedstawił się jako Julius Jonsson i pomógł stulatkowi osiągnąć pozycję pionową. Poinformował też, że poniesie Allanowi walizkę, że zanosi się na stek z łosia, jeśli Allan nie ma nic przeciwko, i że na pewno będzie do tego kieliszek wódki, żeby posilić i ciało, i kolana.

Allan z trudem wdrapał się na peron. Sądząc po bólu, nadal był żywy.

Julius Jonsson od wielu lat nie miał towarzystwa do rozmowy, więc spotkanie ze starcem z walizką było mile widziane. Najpierw jeden kieliszek na jedno kolano, potem na drugie, następnie kilka kolejnych na plecy i kark, i jeszcze jeden na apetyt, w rezultacie sprzyjały płynnej konwersacji. Allan zapytał, z czego Julius żyje, i w odpowiedzi usłyszał dosyć długie opowiadanie.

Julius urodził się na północy, w Strömbacka, niedaleko Hudiksvall, jako jedyne dziecko rolników Andersa i Elviny Jonssonów. Pracował jako parobek w rodzinnym gospodarstwie i codziennie dostawał cięgi od ojca, który uważał, że Julius do niczego się nie nadaje. Ale w roku, gdy skończył dwadzieścia pięć lat, najpierw zmarła na raka jego matka, czego Julius żałował, a potem ojciec utopił się w trzęsawisku, próbując uratować jałówkę. Julius żałował także i tego, bo był do jałówki przywiązany.

Młody Julius nie miał zdolności do rolnictwa (ojciec miał rację w tej kwestii) ani też zapału. Sprzedał więc wszystko z wyjątkiem kilku hektarów lasu, które mogły się przydać na stare lata.

Potem pojechał do Sztokholmu i przehulał w dwa lata wszystkie pieniądze. Wtedy wrócił do lasu.

Julius z entuzjazmem wziął udział w przetargu na dostawę pięciu tysięcy słupów elektrycznych dla Zakładu Elektrycznego Regionu Hudiksvall. Ponieważ nie angażował się zbytnio w szczegóły, takie jak składki pracodawcy i podatek od obrotu, wygrał przetarg. Z pomocą kilkudziesięciu węgierskich uchodźców udało mu się dostarczyć słupy na czas i dostał za to więcej pieniędzy, niż mógł sobie wyobrazić.

Do tej pory wszystko szło gładko, ale prawda jest taka, że Julius musiał trochę oszukiwać, bo przecież drzewa nie były jeszcze całkiem wyrośnięte. Słupy były więc o metr krótsze niż w zamówieniu i nikt by tego pewnie nie zauważył, gdyby nie fakt, że w tym czasie każdy rolnik sprawił sobie kombajn.

Zakład Elektryczny Regionu Hudiksvall rozstawił wkrótce słupy na polach i łąkach w okolicy, a gdy nadszedł czas żniw, linie zostały zerwane w ciągu tego samego przedpołudnia w dwudziestu sześciu miejscach przez dwadzieścia dwa różne, acz równie nowo zakupione kombajny. Cały ten zakątek hälsinglandzkich obszarów wiejskich został pozbawiony prądu na wiele tygodni, przerwano żniwa, dojarki przestały działać. Nie trwało długo, nim wściekłość rolników, która najpierw skierowana była na Zakład Elektryczny Regionu Hudiksvall, przeniosła się na młodego Juliusa.

– To właśnie wtedy zaczęto nazywać miasto „wesołym Hudik”, tyle mogę powiedzieć. Musiałem się ukrywać w Hotelu Miejskim w Sundsvall przez siedem miesięcy, a potem pieniądze się skończyły. Napijemy się jeszcze? – zapytał Julius.

Allan zgodził się. Stek z łosia popili poza tym pilznerem i Allanowi było tak bardzo dobrze, że prawie zaczynał bać się śmierci.

Julius kontynuował swoje opowiadanie. Gdy pewnego dnia w centrum Sundsvall niemal został przejechany przez traktor prowadzony przez rolnika o morderczym spojrzeniu, zrozumiał, że okolica nie zapomni mu jego drobnej pomyłki przez najbliższe sto lat. Przeniósł się więc w inną część kraju i wylądował w Mariefred, gdzie był drobnym złodziejaszkiem, dopóki nie znudził się miejskim życiem i szczęśliwie natrafił na opuszczony budynek stacji Byringe. Kupił go za dwadzieścia pięć tysięcy koron, które pewnej nocy znalazł w kasie zajazdu Gripsholm. Tu, na stacji, żył w zasadzie z pomocy społeczeństwa, nielegalnych polowań w lesie sąsiada, ograniczonej produkcji i dystrybucji wódki oraz sprzedaży tego, na co mógł się natknąć wśród sąsiedzkich włości. Julius powiedział Allanowi, że nie jest zbyt lubiany w okolicy, a ten odpowiedział między kęsami, że właściwie się nie dziwi.

Gdy Julius chciał, żeby panowie opróżnili ostatni kieliszek „na deser”, Allan odrzekł, że zawsze miał słabość do deserów tego typu, ale najpierw musi odwiedzić wygódkę, jeśli taka jest w budynku. Julius wstał, zapalił lampę pod sufitem, bo zaczynało się ściemniać, wskazał drogę i powiedział, że czynna ubikacja znajduje się na prawo od schodów w korytarzu, a także obiecał, że napełnione kieliszki będą na nich czekać, gdy Allan wróci.

Allan odnalazł toaletę, tam gdzie Julius wskazał. Stanął i zaczął sikać, ale jak zwykle nie wszystkie krople dosięgły muszli. Kilka z nich spadło miękko na obszczykapcie.

Gdzieś w połowie tej czynności Allan usłyszał, że ktoś idzie po schodach. Najpierw pomyślał, musiał to przyznać, że być może Julius ucieka z jego skradzioną walizką. Ale odgłos przybrał na sile. Ktoś wchodził na górę.

Allan zrozumiał, że istniało spore ryzyko, że kroki, które właśnie słyszał pod drzwiami, należały do szczupłego młodzieńca z długimi, tłustymi blond włosami, sterczącą bródką i w dżinsowej kurtce z napisem Never Again na plecach. Oraz że jeśli to rzeczywiście on, lepiej nie mieć z nim do czynienia.

***

Autobus ze Strängnäs dotarł do dworca w Malmköping trzy minuty przed czasem. Nie było w nim pasażerów, więc kierowca wcisnął mocniej pedał gazu za ostatnim przystankiem, żeby mieć chwilę na papierosa przed odjazdem do Flenu.

Zdążył tylko przypalić papierosa, gdy pojawił się szczupły młodzieniec z długimi, tłustymi blond włosami, sterczącą bródką i w dżinsowej kurtce z napisem Never Again na plecach. To znaczy, napisu na plecach kierowca akurat wtedy nie widział, ale bez wątpienia napis tam był.

– Będziesz jechał do Flenu? – zapytał kierowca nieco niepewnie, bo coś w tym młodym mężczyźnie mu nie pasowało.

– Nie będę jechał do Flenu. I ty też nie – odpowiedział młodzieniec.

Czterogodzinne czekanie na powrót autobusu to za wiele jak na cierpliwość, którą mógł się wykazać młodzieniec. Po dwóch godzinach czekania zorientował się, że gdyby od razu ukradł jakiś samochód, mógłby dogonić autobus na długo, zanim ten dojechał do Strängnäs.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął

Подняться наверх