Читать книгу Paragraf 22 - Joseph Heller - Страница 16
9
MAJOR MAJOR MAJOR MAJOR
ОглавлениеMajorowi Majorowi Majorowi Majorowi pech towarzyszył od kolebki.
Podobnie jak Miniver Cheevy, urodził się za późno – dokładnie o trzydzieści sześć godzin za późno, co musiało się odbić na zdrowiu jego matki, łagodnej, chorowitej kobiety, która po półtoradniowych bólach porodowych była zbyt wyczerpana, aby kontynuować spór o imię dziecka. Jej mąż kroczył szpitalnym korytarzem bez uśmiechu, z determinacją człowieka, który wie, czego chce. Ojciec majora Majora był potężnym, ponurym mężczyzną w ciężkich butach i w czarnym wełnianym garniturze. Bez wahania wypełnił formularz aktu urodzenia i nie zdradzając najmniejszego wzruszenia, wręczył go siostrze oddziałowej. Pielęgniarka wzięła od niego blankiet i podreptała gdzieś bez słowa. Patrzył w ślad za nią, zastanawiając się, czy ona ma na sobie coś pod fartuchem.
Na sali jego żona leżała pod kocami wyczerpana, niczym zasuszona stara jarzyna, pomarszczona, sucha i blada, a jej osłabione tkanki niezdolne były do najmniejszego ruchu. Leżała w samym końcu sali, koło okna z popękanymi, brudnymi szybami. Niespokojne niebo siąpiło deszczem, dzień był zimny i ponury. W innych częściach szpitala kredowobiali ludzie o starczych sinych wargach umierali zgodnie z planem. Mężczyzna stanął wyprostowany przy łóżku i przez dłuższą chwilę patrzył na leżącą kobietę.
– Dałem chłopcu na imię Kaleb, tak jak sobie życzyłaś – oświadczył wreszcie cicho.
Kobieta nie odpowiedziała i mężczyzna uśmiechnął się powoli. Zaplanował sobie to doskonale: żona śpi i nigdy się nie dowie, że ją okłamał, kiedy leżała na łożu boleści w okręgowym szpitalu na sali dla ubogich.
Takie były mizerne początki przyszłego nieudanego dowódcy eskadry, który spędzał teraz na Pianosie większą część dnia pracy, podpisując oficjalne dokumenty nazwiskiem Washington Irving. Major Major pracowicie fałszował podpisy lewą ręką, żeby uniknąć zdemaskowania, chroniony przed wtargnięciem niepożądanych osób autorytetem władzy, której wcale nie pragnął, zamaskowany przyklejonymi wąsami i ciemnymi okularami, co miało stanowić dodatkowe zabezpieczenie przed kimś, kto mógłby przypadkowo zajrzeć przez staromodną celuloidową szybkę, z której jakiś złodziej wyciął sobie kawałek. Pomiędzy tymi dwoma punktami znaczącymi jego nieszczęsne przyjście na świat i obecny wątpliwy sukces mieściło się trzydzieści jeden ponurych lat samotności i frustracji.
Major Major urodził się za późno i był zbyt nijaki. Jedni rodzą się nijacy, inni w pocie czoła do nijakości dochodzą, innych nijakość szuka sama. W przypadku majora Majora wszystkie trzy stwierdzenia były prawdziwe. Nawet w gronie zupełnych miernot wyróżniał się swoją jeszcze większą miernością i każdy, kto się z nim zetknął, pozostawał pod wrażeniem jego nieprzeciętnej przeciętności.
Majora Majora od początku prześladowały trzy nieszczęścia: jego matka, jego ojciec i Henry Fonda, do którego major Major był nieco podobny niemal od urodzenia. Na długo przedtem, zanim w ogóle miał pojęcie, kto to jest Henry Fonda, wszędzie gdziekolwiek się pokazał, stawał się przedmiotem niepochlebnych porównań. Zupełnie obcy ludzie uważali, że mogą go krytykować, i w rezultacie już od wczesnej młodości w poczuciu winy zaczął bać się ludzi, odczuwając żałosny przymus nieustannego kajania się przed społeczeństwem za to, że nie jest Henrym Fondą. Niełatwo jest iść przez życie komuś, kto wygląda prawie jak Henry Fonda, jednak major Major ani myślał dać za wygraną, odziedziczył bowiem nieustępliwość po ojcu, który odznaczał się również wysokim wzrostem i poczuciem humoru.
Ojciec majora Majora był trzeźwo myślącym, bogobojnym człowiekiem, a jego ulubionym dowcipem było ujmowanie sobie lat. Był długonogim i długorękim farmerem, pobożnym, miłującym wolność, niezłomnym, przestrzegającym prawa indywidualistą i święcie wierzył, że pomoc federalna dla kogokolwiek poza farmerami to krecia robota socjalistów. Głosił potrzebę oszczędności i pracy i występował przeciwko rozwiązłym kobietom, które mu odmówiły. Jego specjalnością była lucerna i żył z tego, że jej nie uprawiał. Rząd płacił mu dobrze za każdy korzec lucerny, którego nie zebrał. Im więcej lucerny nie uprawiał, tym więcej pieniędzy dostawał od rządu i za każdy niezarobiony grosz kupował ziemię, aby zwiększyć ilość nieuprawianej lucerny. Ojciec majora Majora pracował bez wytchnienia nad nieuprawianiem lucerny. Długie zimowe wieczory spędzał w domu nie naprawiając uprzęży i codziennie koło południa zrywał się z łóżka, aby dopilnować, czy nic nie zostało zrobione. Mądrze inwestując, stał się wkrótce najpoważniejszym nieproducentem lucerny w okolicy. Sąsiedzi przychodzili do niego po radę w najróżniejszych sprawach, gdyż dorobił się sporej fortuny, co było dowodem mądrości.
– Jako posiejecie, tako będziecie zbierać – radził niezmiennie, na co sąsiedzi niezmiennie odpowiadali „Amen”.
Ojciec majora Majora wypowiadał się zawsze za ograniczeniem wydatków rządowych, pod warunkiem że nie będzie to kolidowało ze świętym obowiązkiem płacenia farmerom jak najwyższych stawek za lucernę, której nikt nie potrzebował, albo wręcz za nieuprawianie lucerny. Był dumnym, niezależnym człowiekiem, który występował przeciwko zasiłkom dla bezrobotnych i nigdy nie wahał się skomleć, kwilić i żebrać, żeby wycyganić, od kogo się tylko da, tyle, ile tylko się da. Był też człowiekiem pobożnym, zawsze chętnym do wygłaszania kazań.
– Bóg dał nam, dobrym farmerom, po dwie silne ręce, abyśmy mogli brać tyle, ile tylko uda nam się zagarnąć – głosił z zapałem na schodach sądu albo przed wejściem do domu towarowego, gdzie czekał, aż kłótliwa, stale żująca gumę młoda kasjerka, za którą się uganiał, wyjdzie i rzuci mu gniewnie spojrzenie. – Gdyby Bóg nie chciał, żebyśmy zgarniali do siebie, nie dałby nam rąk do zgarniania – nauczał. „Amen” mruczeli w odpowiedzi słuchacze.
Ojciec majora Majora wierzył po kalwińsku w przeznaczenie i przyjmował nieszczęścia innych za przejaw woli bożej. Palił papierosy, pił whisky, przepadał za dobrym dowcipem i pobudzającą intelektualną rozmową, szczególnie jego własną, kiedy kłamał na temat swojego wieku albo opowiadał swój ulubiony dowcip o Bogu i o kłopotach żony z urodzeniem majora Majora. Ten jego ulubiony dowcip o Bogu i kłopotach jego żony polegał na tym, że Bóg w ciągu sześciu dni stworzył cały świat, podczas gdy jego żonie aż półtora dnia zajęło wydanie na świat jednego tylko majora Majora. Człowiek mniejszego kalibru mógłby snuć się tego dnia jak błędny po korytarzu szpitala, człowiek słabszy duchem mógłby poprzestać na takich kompromisowych rozwiązaniach, jak Tambur Major, Minor Major czy Vis Major, ale ojciec majora Majora czekał czternaście lat na taką okazję, a nie należał do tych, którzy okazje marnują. Ojciec majora Majora miał dobry dowcip na temat okazji. „Okazja puka do naszych drzwi tylko raz” – mawiał. Ojciec majora Majora powtarzał ten dowcip przy każdej okazji.
Przyjście na świat z pewnym podobieństwem do Henry’ego Fondy było tylko pierwszym z długich serii kawałów, które los zgotował nieszczęsnemu majorowi Majorowi w jego niewesołym życiu. Drugim było to, że przyszedł na świat jako Major Major Major. Fakt ten był początkowo tajemnicą znaną tylko jego ojcu. Prawdziwe imię majora Majora zostało ujawnione dopiero przy zapisywaniu go do przedszkola i skutki tego były katastrofalne. Wiadomość ta stała się przyczyną śmierci jego matki, która straciła wszelką chęć do życia, uschła i zmarła, co zresztą było na rękę jego ojcu, który zdecydował się ożenić z tą swoją kłótliwą kasjerką z domu towarowego, skoro inaczej nie mógł jej zdobyć, a nie widział możliwości pozbycia się dotychczasowej żony, jeżeli jej nie spłaci albo nie zatłucze.
Dla samego majora Majora skutki były prawie równie katastrofalne. U progu życia zetknął się z brutalną i zaskakującą prawdą, że nie jest, jak sądził dotychczas, Kalebem Majorem, ale kimś z zupełnie obcym nazwiskiem Major Major Major, o kim ani on, ani nikt inny dotychczas nawet nie słyszał. Nieliczni towarzysze zabaw odeszli od niego i nigdy już nie wrócili, gdyż nie mieli zaufania do obcych, zwłaszcza takich, którzy ich już raz oszukali, podając się za kogoś, kogo znali od lat. Nikt nie chciał mieć z nim do czynienia. Zaczął się potykać i upuszczać przedmioty. Zbliżał się nieśmiało i z nadzieją do każdego nowego człowieka i zawsze kończyło się to rozczarowaniem. Ponieważ rozpaczliwie potrzebował przyjaciela, nigdy nie mógł go znaleźć. Wyrósł niezgrabnie na wysokiego, dziwnego, marzycielskiego chłopca o spłoszonych oczach i bardzo delikatnych ustach, na których zapraszający uśmiech zamieniał się w grymas bólu za każdym razem, kiedy go odepchnięto.
Był grzeczny dla starszych, ale oni go nie lubili, mimo że zawsze stosował się do ich poleceń. Mówili mu, żeby nie mówił hop, póki nie przeskoczy, więc nie mówił. Mówili mu, żeby nie odkładał na jutro tego, co ma zrobić dzisiaj, więc nie odkładał. Mówili mu, żeby czcił ojca swego i matkę swoją, więc czcił. Mówili mu, że nie wolno zabijać, więc nie zabijał, dopóki go nie wzięli do wojska. Tam powiedzieli mu, że ma zabijać, więc zabijał. Zawsze nadstawiał drugi policzek i nigdy nie czynił drugiemu, co jemu nie było miłe. Kiedy dawał jałmużnę, jego lewica nie wiedziała, co robi prawica. Nigdy nie używał imienia Pana Boga swego nadaremno, nie cudzołożył i nie pożądał osła bliźniego swego. Co więcej, kochał wręcz bliźniego swego i nigdy nie mówił fałszywego świadectwa przeciwko niemu. Przełożeni Majora Majora nie lubili go za ten skrajny nonkonformizm.
Ponieważ nie miał nic lepszego do roboty, uczył się dobrze. Na uniwersytecie stanowym tak się przejmował studiami, że homoseksualiści podejrzewali go o komunizm, a komuniści o homoseksualizm. Wybrał sobie specjalizację z historii Anglii, co okazało się błędem.
– Historia Anglii! – ryknął z oburzeniem srebrnogrzywy senator z jego stanu. – A dlaczego nie historia Ameryki? Historia Ameryki nie ustępuje żadnej innej historii na świecie!
Major Major przepisał się natychmiast na literaturę amerykańską, ale w tym czasie figurował już w kartotekach FBI. Na samotnej farmie, która była domem rodzinnym Majora Majora, mieszkało sześć osób i terier szkocki. Pięcioro z nich wraz z terierem szkockim było, jak się okazało, agentami FBI. Wkrótce mieli tyle materiału obciążającego Majora Majora, że mogli z nim zrobić, co chcieli. Nie przyszło im jednak do głowy nic lepszego, jak wcielić go do wojska jako szeregowca i po czterech dniach mianować majorem, przez co kongresmani, którzy nie mieli akurat nad czym się zastanawiać, chodzili tam i z powrotem po ulicach Waszyngtonu, mrucząc: „Kto zrobił Majora Majora majorem? Kto zrobił Majora Majora majorem?”
W rzeczywistości awansował go komputer, który pod względem poczucia humoru dorównywał prawie ojcu Majora Majora. Kiedy wybuchła wojna, Major Major nadal był uległy i potulny. Powiedzieli mu, że ma iść do wojska, to poszedł. Powiedzieli mu, żeby złożył podanie do oficerskiej szkoły lotniczej, to złożył i zaraz następnej nocy znalazł się o trzeciej nad ranem boso w lodowatym błocie, przed obliczem marsowego sierżanta z Południowego Zachodu, który oznajmił, że potrafi zgnoić każdego ze swoich podkomendnych, i szykował się, żeby im to udowodnić. Rekrutów z jego eskadry zaledwie przed kilkoma minutami kaprale wyrwali brutalnie ze snu i kazali im ustawić się przed kancelarią. Los nadal nie oszczędzał majora Majora. Stanęli na zbiórce w cywilnych ubraniach, w jakich przed trzema dniami zgłosili się do wojska. Ci, którzy zatrzymali się, wkładając buty i skarpetki, zostali odesłani do swoich zimnych, wilgotnych, ciemnych namiotów, żeby je zdjąć, i teraz wszyscy stali boso w błocie przed sierżantem, który toczył po ich twarzach kamiennym wzrokiem i twierdził, że może zgnoić każdego z nich. Nikt nie miał ochoty wdawać się z nim w dyskusję.
Następnego dnia niespodziewany awans Majora Majora do stopnia majora pogrążył wojowniczego sierżanta w bezdennej rozpaczy, gdyż nie mógł się już teraz chwalić, że może zgnoić każdego. Przez wiele godzin rozmyślał ponuro w swoim namiocie niczym biblijny Saul, nie wpuszczając nikogo, podczas gdy doborowa gwardia jego kaprali stała zbita z tropu na straży. O trzeciej nad ranem znalazł wyjście z sytuacji i major Major oraz pozostali rekruci zostali znowu brutalnie wyrwani ze snu i ustawieni boso w mglistym blasku przedświtu na wprost kancelarii, gdzie dziarsko wsparty pod boki sierżant czekał, już nie mogąc się doczekać, kiedy będzie mógł do nich przemówić.
– Ja i major Major – oświadczył tym samym twardym, ostrym głosem, jakim przemawiał do nich poprzedniej nocy – możemy zgnoić każdego z was.
Oficerowie bazy zajęli się problemem majora Majora nieco później tego samego dnia. Jak mieli się ustosunkować do takiego majora jak Major Major? Poniżyć go to znaczyło poniżyć wszystkich oficerów równych i niższych stopniem. Z drugiej strony traktowanie go z należnymi honorami było nie do pomyślenia. Na szczęście major Major złożył podanie o przyjęcie do oficerskiej szkoły lotniczej. Rozkaz przeniesienia wpłynął do kancelarii późnym popołudniem, a już o trzeciej nad ranem major Major został znów brutalnie obudzony, po czym sierżant, życząc mu szczęśliwej drogi, wsadził go do samolotu odlatującego na zachód.
Porucznik Scheisskopf zbladł jak prześcieradło, kiedy major Major zameldował się u niego w Kalifornii boso z błotem zaschniętym między palcami. Major Major był pewien, że obudzono go brutalnie znowu po to, żeby go potrzymać boso na błocie, zostawił więc buty i skarpetki w namiocie. Cywilne ubranie, w którym stanął przed porucznikiem Scheisskopfem, było brudne i wymięte. Porucznik Scheisskopf, którego nie otaczała jeszcze sława specjalisty od defilad, poczuł gwałtowny dreszcz na myśl o majorze Majorze defilującym w najbliższą niedzielę na bosaka w jego eskadrze…
– Niech się pan natychmiast zgłosi do szpitala – wymamrotał, kiedy odzyskał mowę – i powie, że jest pan chory. Proszę tam pozostać, dopóki nie wydadzą panu pieniędzy i nie będzie pan mógł kupić jakiegoś munduru. I jakichś butów. Koniecznie niech pan kupi buty.
– Tak jest, panie poruczniku.
– Nie musi pan zwracać się do mnie w ten sposób, panie majorze – zauważył porucznik Scheisskopf. – Jest pan starszy stopniem.
– Tak jest, panie poruczniku. Może i jestem starszy stopniem od pana porucznika, ale pan porucznik jest moim przełożonym.
– Tak jest, panie majorze, to prawda – zgodził się porucznik Scheisskopf. – Pan major jest starszy stopniem, ale ja jestem przełożonym pana majora. Niech więc pan wykonuje moje polecenia, jeśli chce pan uniknąć nieprzyjemności, panie majorze. Niech się pan zgłosi do szpitala i powie, że jest pan chory. Proszę tam pozostać, dopóki nie wydadzą panu pieniędzy i nie będzie pan mógł kupić jakiegoś munduru.
– Tak jest, panie poruczniku.
– I jakichś butów, panie majorze. Niech pan przede wszystkim kupi jakieś buty.
– Tak jest, panie poruczniku. Kupię, panie poruczniku.
– Dziękuję, panie majorze.
Życie w szkole oficerskiej nie było dla majora Majora łaskawsze niż dotychczas. Ktokolwiek znalazł się w jego towarzystwie, pragnął, aby major Major wybrał sobie inne towarzystwo. Wykładowcy faworyzowali go na każdym kroku, aby go czym prędzej przepchnąć dalej i nie mieć z nim więcej do czynienia. W ten sposób major Major błyskawicznie zdobył skrzydełka pilota i znalazł się na froncie, gdzie nagle wszystko zaczęło się zmieniać na lepsze. Przez całe życie major Major marzył tylko o jednym – żeby być dopuszczonym do towarzystwa – i na Pianosie wreszcie to osiągnął. Nie na długo. Stopnie miały niewielkie znaczenie dla żołnierzy frontowych i stosunki między oficerami a szeregowcami były swobodne i koleżeńskie. Żołnierze, których nawet nie znał z nazwiska, mówili mu „Cześć” i umawiali się z nim na pływanie albo na koszykówkę. Najbardziej lubił godziny spędzane na całodziennych meczach koszykówki, w których nikomu nie zależało na zwycięstwie. Nigdy nie liczono punktów i liczba grających wahała się od jednego do trzydziestu pięciu. Major Major nigdy przedtem nie grał w koszykówkę ani w żadne inne gry, ale jego wzrost i bezgraniczny entuzjazm rekompensowały wrodzoną niezdarność i brak umiejętności. Tam, na nierównym boisku, wśród oficerów i szeregowców, którzy byli prawie jego przyjaciółmi, major Major znalazł prawdziwe szczęście. Ponieważ nie było zwycięzców, nie było też pokonanych i major Major cieszył się każdą spędzoną w podskokach chwilą aż do dnia, kiedy pułkownik Cathcart zjawił się w swoim ryczącym jeepie po śmierci majora Dulutha i uniemożliwił mu na zawsze czerpanie radości z gry w koszykówkę.
– Jesteście od dzisiaj dowódcą eskadry! – krzyknął do niego szorstko pułkownik Cathcart poprzez wykop kolejowy. – Ale nie wyobrażajcie sobie, że to ma jakieś znaczenie, bo tak nie jest. Znaczy to tylko tyle, że jesteście teraz dowódcą eskadry.
Pułkownik Cathcart żywił od dawna głęboką urazę do majora Majora. Dodatkowy major w jego jednostce wprowadzał zamęt do schematu organizacyjnego i dawał broń do ręki facetom ze sztabu Dwudziestej Siódmej Armii, którzy, w mniemaniu pułkownika, byli jego wrogami i rywalami. Pułkownik Cathcart modlił się o jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności w rodzaju śmierci majora Dulutha. Utrapieniem jego był ponadplanowy major; teraz miał miejsce dla majora. Mianował więc majora Majora dowódcą eskadry i z rykiem motoru odjechał swoim jeepem równie nagle, jak przyjechał.
Dla majora Majora oznaczało to koniec gry. Czerwony z zakłopotania stał jak wryty, nie wierząc własnym uszom, a nad jego głową znów gromadziły się czarne chmury. Kiedy odwrócił się do kolegów, napotkał mur zaciekawionych, czujnych twarzy wpatrzonych w niego nieruchomo z niepojętą, posępną wrogością. Zadrżał ze wstydu. Grę wznowiono, ale to już było nie to. Kiedy prowadził piłkę, nikt nie próbował go zatrzymać; kiedy krzyknął, żeby mu podać, natychmiast mu podawano; kiedy nie trafił, nikt nie przeszkadzał mu w dobitce. Słychać było tylko jego głos. Nazajutrz było to samo i major Major nie przyszedł już więcej na boisko.
Jak na komendę w eskadrze przestano z nim rozmawiać, a zaczęto na niego patrzeć. Szedł przez życie skrępowany, ze spuszczonymi oczami i płonącymi policzkami, stając się przedmiotem pogardy, zazdrości, podejrzeń, niechęci i złośliwych aluzji, gdziekolwiek się pokazał. Ludzie, którzy dotychczas prawie nie dostrzegali jego podobieństwa do Henry’ego Fondy, teraz dyskutowali o tym zawzięcie, a byli nawet tacy, którzy dawali złośliwie do zrozumienia, że właśnie przez wzgląd na podobieństwo do Henry’ego Fondy został mianowany dowódcą eskadry. Kapitan Black, który sam ostrzył sobie zęby na to stanowisko, utrzymywał, że major Major jest Henrym Fondą, ale jako śmierdzący tchórz boi się do tego przyznać.
Major Major kroczył półprzytomnie od klęski do klęski. Sierżant Towser, nie pytając go o zdanie, kazał przenieść jego rzeczy do obszernej przyczepy, którą dotychczas zajmował major Duluth, i kiedy major Major wpadł zdyszany do kancelarii, żeby zgłosić kradzież swoich rzeczy, siedzący tam młody kapral przestraszył go śmiertelnie, bo na jego widok zerwał się na równe nogi i ryknął „Baczność!” Major Major wyprężył się na baczność wraz ze wszystkimi obecnymi, zastanawiając się, jaka to ważna osobistość weszła tuż za nim. Mijały minuty w pełnej napięcia ciszy i mogliby tak stać na baczność do sądnego dnia, gdyby nie major Danby, który po dwudziestu minutach przyjechał ze sztabu, żeby pogratulować majorowi Majorowi, i podał komendę spocznij.
Jeszcze gorzej poszło majorowi Majorowi w stołówce, gdzie Milo cały w uśmiechach powitał go i zaprowadził z dumą do małego stolika, który postawił na samym przodzie, ozdabiając haftowanym obrusem i bukiecikiem kwiatków w różowym kryształowym wazonie. Major Major cofnął się przerażony, ale nie zdobył się na odwagę, żeby zaprotestować na oczach wszystkich. Nawet Havermeyer uniósł znad talerza swoją głowę z ciężką obwisłą szczęką. Major Major pozwolił się pokornie prowadzić Milowi i wśród powszechnego potępienia kulił się przy swoim stoliku przez cały obiad. Jedzenie rosło mu w ustach, ale zjadł wszystko do czysta, bojąc się urazić ludzi, którzy posiłek przygotowali. Później, sam na sam z Milem, zbuntował się wreszcie i powiedział, że wolałby jadać razem z pozostałymi oficerami. Milo powiedział, że to się nie uda.
– Nie rozumiem, co się ma nie udać – zaprotestował major Major. – Dotychczas nie było żadnych problemów.
– Dotychczas nie był pan dowódcą eskadry.
– Major Duluth był dowódcą eskadry, a zawsze jadał przy wspólnym stole z oficerami.
– Z majorem Duluthem była zupełnie inna sprawa, panie majorze.
– Dlaczego?
– Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie, panie majorze.
– Czy dlatego, że jestem podobny do Henry’ego Fondy? – zdobył się na odwagę major Major.
– Niektórzy mówią, że pan jest Henrym Fondą – odpowiedział Milo.
– Nie jestem Henrym Fondą! – zawołał major Major głosem łamiącym się z irytacji. – I nie jestem wcale do niego podobny. A gdyby nawet, to jakie to ma znaczenie?
– Żadnego. Właśnie staram się to panu wytłumaczyć, panie majorze. Po prostu z panem jest zupełnie inna sprawa niż z majorem Duluthem.
I rzeczywiście, bo kiedy przy następnym posiłku major Major odszedł od lady i chciał usiąść przy wspólnym stole, zamarł w pół kroku, natknąwszy się na nieprzebyty mur wrogich twarzy, i stał skamieniały z tacą w drżących dłoniach, dopóki Milo nie przypłynął mu milcząco na ratunek i nie zaprowadził do jego osobnego stolika. Od tego czasu major Major pogodził się z losem i jadał samotnie, zwrócony do wszystkich plecami. Był pewien, że go nie lubią, myśląc, że odkąd został dowódcą eskadry, zadziera nosa i nie chce z nimi jadać. W obecności majora Majora w stołówce cichły rozmowy. Wiedział też, że pozostali oficerowie unikają jadania w tym samym czasie co on i że wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy w ogóle przestał przychodzić i zaczął jadać u siebie w przyczepie.
Major Major zaczął podpisywać oficjalne dokumenty nazwiskiem Washingtona Irvinga nazajutrz po wizycie pierwszego przedstawiciela Wydziału Śledczego, który wypytywał go o kogoś ze szpitala, kto to robi, i w ten sposób podsunął mu pomysł. Nudziło mu się i był niezadowolony ze swojej nowej funkcji. Został mianowany dowódcą eskadry, ale nie miał najmniejszego pojęcia, co należy do jego obowiązków, chyba że miał podpisywać urzędowe papiery nazwiskiem Washington Irving i słuchać brzęku podków rzucanych przez majora… de Coverleya pod oknem jego małego pomieszczenia służbowego w namiocie kancelarii. Prześladowało go nieustannie widmo jakichś niezwykle ważnych obowiązków, które zaniedbał i które, jak oczekiwał, w końcu go kiedyś dopadną. Wychodził tylko w razie absolutnej konieczności, nie mogąc się oswoić z tym, że wszyscy na niego patrzą. Od czasu do czasu przerywał tę monotonię oficer lub szeregowiec przysłany przez sierżanta Towsera z jakąś sprawą, z którą major Major nie umiał sobie poradzić i odsyłał ją z powrotem do sierżanta Towsera, żeby ją jakoś sensownie załatwił. Cokolwiek należało do jego obowiązków jako dowódcy eskadry, załatwiało się widocznie samo, bez żadnego jego udziału. Stawał się coraz bardziej ponury i przygnębiony. Chwilami zastanawiał się poważnie, czy nie pójść ze swoimi zmartwieniami do kapelana, ale kapelan wyglądał na człowieka tak przytłoczonego własnymi kłopotami, że major Major wzdragał się przed powiększeniem jego brzemienia. Poza tym nie był pewien, czy dowódcy eskadr też mają prawo korzystać z usług kapelanów.
Nie miał również nigdy pewności co do majora… de Coverleya, który – jeśli nie zajmował się wynajmowaniem mieszkań i porywaniem włoskich kucharzy – nie miał nic pilniejszego do roboty, niż rzucać podkowami. Major Major często zwracał baczną uwagę na podkowy padające miękko na ziemię lub ześlizgujące się po krótkich żelaznych kołkach wbitych w ziemię. Godzinami obserwował majora… de Coverleya i zastanawiał się, jak ktoś o tak godnym wyglądzie może nie mieć nic ważniejszego do roboty. Nieraz kusiło go, żeby przyłączyć się do majora… de Coverleya, ale rzucanie podkowami przez cały dzień wydało mu się prawie tak samo nudne, jak sygnowanie urzędowych papierów podpisem major Major Major, a poza tym major… de Coverley miał zawsze tak groźną minę, że major Major bał się do niego podejść.
Major Major zastanawiał się nad swoim stosunkiem do majora… de Coverleya i nad stosunkiem majora… de Coverleya do niego. Wiedział, że major… de Coverley jest jego oficerem wykonawczym, ale nie wiedział, co to znaczy, i nie mógł się zdecydować, czy w osobie majora… de Coverleya Bóg zesłał mu wyrozumiałego przełożonego, czy niedbałego podwładnego. Nie chciał pytać o to sierżanta Towsera, którego się w głębi duszy bał, a nikogo poza tym nie mógł spytać, w każdym razie nie majora… de Coverleya. Niewielu odważyłoby się spytać o coś majora… de Coverleya, a jedyny oficer, który był tak głupi, że dotknął jego podków, następnego dnia zapadł na jeden z gorszych przypadków gorączki pianosańskiej, jaką Gus, Wes czy nawet doktor Daneeka znali z autopsji lub ze słyszenia. Wszyscy byli przekonani, że chorobę tę sprowadził na biednego oficera major… de Coverley, chociaż nikt nie wiedział, jak on to zrobił.
Większość dokumentów urzędowych trafiających na biurko majora Majora nie dotyczyła go w najmniejszym stopniu. Przeważnie nawiązywały do wcześniejszych rozkazów, których major Major nigdy nie widział na oczy. Na szczęście nie musiał ich szukać, gdyż nowe rozkazy niezmiennie odwoływały rozkazy wcześniejsze. Mógł więc w ciągu minuty parafować dwadzieścia różnych dokumentów, gdyż każdy z nich polecał mu nie zwracać najmniejszej uwagi na inne dokumenty. Z kancelarii generała Peckema przychodziły codziennie na wyspę opasłe biuletyny z budującymi kazaniami na takie tematy, jak „Czas to pieniądz” i „Czystość to zdrowie”.
Po lekturze komunikatów generała Peckema na temat czystości i marnotrawienia czasu major Major czuł się marnotrawiącym czas brudasem i zawsze starał się ich jak najszybciej pozbyć. Zainteresowanie budziły w nim jedynie pisma w sprawie pechowego podporucznika, który zginął podczas lotu na Orvieto niecałe dwie godziny po przybyciu na Pianosę i którego częściowo rozpakowane rzeczy nadal leżały w namiocie Yossariana. Ponieważ pechowiec ten zgłosił się do namiotu odpraw zamiast do kancelarii, sierżant Towser uznał, że najbezpieczniej będzie uznać, że podporucznik w ogóle nie zameldował się w eskadrze, w świetle więc dokumentów wyglądało na to, że pechowy podporucznik rozpłynął się w powietrzu, co zresztą w pewnym sensie było prawdą. W sumie major Major dziękował Bogu za urzędowe pisma przychodzące na jego biurko, gdyż wolał siedzieć przez cały dzień i podpisywać papiery, niż siedzieć cały dzień w kancelarii i nic nie robić. Dzięki nim miał przynajmniej jakieś zajęcie.
Po upływie od dwóch do dziesięciu dni wszystkie podpisane przez niego dokumenty wracały do niego nieuchronnie z dodatkową kartką na jego nowy podpis. Były zawsze znacznie grubsze niż poprzednim razem, gdyż pomiędzy kartką z jego ostatnim podpisem a kartką na jego nowy podpis znajdowały się kartki z podpisami wielu innych oficerów, którzy rozrzuceni po różnych miejscowościach zajmowali się składaniem podpisów na tych samych urzędowych pismach. Major Major z przygnębieniem patrzył, jak zwykłe komunikaty puchną zastraszająco do rozmiarów opasłych tomów. Bez względu na to, ile razy podpisywał jakiś dokument, ten zawsze wracał na jego biurko po nowy podpis i major Major z rozpaczą myślał, że już nigdy się od niego nie uwolni. Pewnego dnia – było to nazajutrz po pierwszej wizycie faceta z Wydziału Śledczego – major Major podpisał jeden z dokumentów nazwiskiem Washington Irving, po prostu żeby sprawdzić, co się wtedy czuje. Spodobało mu się. Spodobało mu się do tego stopnia, że do końca dnia robił tak ze wszystkimi dokumentami. Był pewien, że za ten nieodpowiedzialny wybryk, za wyraz buntu zrodzony z nagłego impulsu, czeka go surowa kara. Następnego ranka z drżeniem przekroczył progi swojego pokoiku i czekał, co się stanie. Nic się nie stało.
Zgrzeszył, a wyszło z tego coś dobrego, bo żaden z dokumentów podpisanych nazwiskiem Washington Irving nigdy już do niego nie wrócił! Był to nareszcie jakiś postęp i major Major oddawał się nowemu zajęciu z niepohamowaną lubością. Podpisywanie urzędowych papierów nazwiskiem Washingtona Irvinga nie było może czymś nadzwyczajnym, ale w każdym razie nie było tak monotonne, jak pisanie „Major Major Major”. Kiedy zaś znudziło go Washington Irving, mógł odwrócić kolejność i pisać Irving Washington, dopóki i to mu się nie znudziło. A poza tym był z tego jakiś pożytek, gdyż dokumentów podpisanych jednym z tych dwóch nazwisk nigdy już nie przysyłano do eskadry.
Przysłano natomiast w końcu drugiego faceta z Wydziału Śledczego, który podawał się za pilota. Lotnicy wiedzieli, że jest z Wydziału Śledczego, gdyż zdradzał im to w zaufaniu, prosząc jednocześnie, żeby nie powtarzali tego pozostałym lotnikom, którym zdążył już wyznać, że jest z Wydziału Śledczego.
– Jest pan jedynym człowiekiem w eskadrze, który wie, że jestem pracownikiem Wydziału Śledczego – oświadczył majorowi Majorowi – i musi to pozostać absolutną tajemnicą, bo w przeciwnym razie moje zadanie byłoby utrudnione. Rozumiemy się?
– Sierżant Towser wie.
– Tak, wiem. Musiałem mu powiedzieć, żeby dostać się do pana. Ale jestem pewien, że on nie piśnie ani słowa.
– Już pisnął. Powiedział mi, że chce się ze mną widzieć ktoś z Wydziału Śledczego.
– To drań. Będę musiał się nim zainteresować. Na pańskim miejscu nie zostawiałbym na wierzchu żadnych ściśle tajnych dokumentów. W każdym razie dopóki nie sporządzę raportu.
– Nie mam tu żadnych ściśle tajnych dokumentów – powiedział major Major.
– Chodzi mi o takie jak ten. Niech je pan zamyka w kasie, gdzie sierżant Towser nie będzie się mógł do nich dobrać.
– Sierżant Towser jest jedyną osobą, która ma klucz od kasy.
– Obawiam się, że tracimy na próżno czas – powiedział dość chłodno drugi facet z Wydziału Śledczego. Był to energiczny, tęgi i krzepki jegomość o szybkich i pewnych ruchach. Wyjął kilka fotokopii z wielkiej czerwonej koperty, którą w sposób rzucający się w oczy chował pod skórzaną kurtką lotniczą pokrytą jaskrawymi malunkami samolotów lecących wśród pomarańczowych wybuchów i z równymi rządkami małych bombek świadczących, że odbył pięćdziesiąt pięć lotów bojowych. – Czy widział pan coś takiego?
Major Major spojrzał obojętnym wzrokiem na kopie prywatnych listów ze szpitala, na których cenzurujący je oficer podpisał się „Washington Irving” albo „Irving Washington”.
– Nie.
– A te?
Major Major miał teraz przed sobą kopie adresowanych do niego pism, które on sam podpisywał tymi nazwiskami.
– Nie.
– Czy człowiek, który to podpisywał, jest w pańskiej eskadrze?
– Który? Tutaj są dwa nazwiska.
– Wszystko jedno który. Uważamy, że Washington Irving i Irving Washington to ten sam osobnik, który używa dwóch nazwisk, żeby nas zmylić. To często stosowany trick.
– Obawiam się, że w mojej eskadrze nie ma nikogo, kto by nosił któreś z tych nazwisk.
Na obliczu drugiego faceta z Wydziału Śledczego odmalował się wyraz zawodu.
– Jest dużo sprytniejszy, niż przypuszczaliśmy – zauważył. – Używa trzeciego nazwiska i podaje się za kogoś innego. I wydaje mi się… tak, wydaje mi się, że wiem, jak brzmi to trzecie nazwisko.
Z wyrazem ożywienia i natchnienia na twarzy podsunął majorowi Majorowi jeszcze jedną fotokopię.
– Co pan powie na to?
Major Major pochylił się nieco i zobaczył kopię listu, w którym Yossarian zaczernił wszystko z wyjątkiem imienia „Mary” i dopisał: „Tęsknię za tobą tragicznie. A.T. Tappman, kapelan Armii Stanów Zjednoczonych”.
Major Major pokręcił głową.
– Widzę to po raz pierwszy.
– Czy wie pan, kto to jest A.T. Tappman?
– To kapelan naszej grupy.
– A więc sprawa jest zakończona – powiedział drugi facet z Wydziału Śledczego. – Washington Irving to kapelan grupy.
Major Major poczuł ukłucie sumienia.
– Kapelanem grupy jest A.T. Tappman – sprostował.
– Czy jest pan pewien?
– Najzupełniej.
– Dlaczego kapelan grupy miałby pisać coś takiego na liście?
– Może zrobił to ktoś inny i podpisał się jego nazwiskiem?
– Dlaczego ktoś miałby podpisywać się nazwiskiem kapelana grupy?
– Żeby uniknąć zdemaskowania.
– Możliwe, że ma pan rację – powiedział po chwili wahania drugi facet z Wydziału Śledczego i cmoknął. – Możliwe, że mamy do czynienia z gangiem, z dwoma ludźmi, którzy zbiegiem okoliczności mają odwrotne nazwiska. Tak, jestem tego pewien. Jeden z nich tutaj, w eskadrze, jeden w szpitalu i jeden przy kapelanie. To razem trzech, prawda? Czy jest pan absolutnie pewien, że nigdy pan nie widział żadnego z tych dokumentów?
– Gdyby tak było, podpisałbym je.
– Czyim nazwiskiem? – spytał podchwytliwie drugi facet z Wydziału Śledczego. – Swoim czy Washingtona Irvinga?
– Swoim własnym – odpowiedział major Major. – Ja nawet nie wiem, jak ten Washington Irving się nazywa.
Twarz drugiego faceta z Wydziału Śledczego rozjaśniła się uśmiechem.
– Majorze, cieszę się, że jest pan poza podejrzeniem. Oznacza to, że będziemy mogli współpracować, a ja bardzo potrzebuję pomocy. Gdzieś tutaj, na froncie europejskim, działa człowiek, który przechwytuje pańską korespondencję. Czy nie podejrzewa pan, kto to może być?
– Nie.
– A ja, zdaje się, wiem – powiedział drugi facet z Wydziału Śledczego i nachylił się szepcząc konfidencjonalnie. – To ten drań Towser. W przeciwnym razie po co by rozpowiadał wszystkim o moim przybyciu? A teraz niech pan ma oczy szeroko otwarte i da mi znać natychmiast, jak tylko pan usłyszy, że ktoś wymienia nazwisko Washingtona Irvinga. Ja tymczasem zajmę się sprawdzeniem kapelana i całej reszty.
Ledwie zamknęły się za nim drzwi, wskoczył przez okno pierwszy facet z Wydziału Śledczego i zaczął się dopytywać, kto to był ten drugi facet z Wydziału Śledczego. Major Major poznał go nie bez trudu.
– To był facet z Wydziału Śledczego – powiedział.
– Akurat – rzucił pierwszy facet z Wydziału Śledczego. – To ja reprezentuję tutaj Wydział Śledczy.
Major Major poznał go nie bez trudu, ponieważ facet miał na sobie wypłowiały, rozpruty pod pachami szlafrok z brązowego welwetu, włochatą flanelową piżamę i przydeptane ranne pantofle, z których jeden miał oderwaną podeszwę. Major Major uświadomił sobie, że jest to regulaminowy strój szpitalny. Facet przytył jakieś dziesięć kilogramów i tryskał zdrowiem.
– Jestem bardzo chorym człowiekiem – jęczał. – Zaraziłem się w szpitalu katarem od pilota myśliwca i dostałem bardzo ciężkiego zapalenia płuc.
– Bardzo panu współczuję – powiedział major Major.
– Dużo mi z tego przyjdzie – chlipnął facet z Wydziału Śledczego. – Nie potrzebuję pańskiego współczucia. Chcę tylko, żeby pan wiedział, co ja tu muszę znosić. Przyszedłem ostrzec pana, że Washington Irving przeniósł swoją bazę ze szpitala do pańskiej eskadry. Czy nie słyszał pan, żeby ktoś tu wymieniał nazwisko Washingtona Irvinga?
– Prawdę mówiąc, słyszałem – odpowiedział major Major. – Ten facet, który był tu przed panem, wspominał o Washingtonie Irvingu.
– Naprawdę?! – krzyknął z radością pierwszy facet z Wydziału Śledczego. – To może być klucz do całej sprawy! Niech go pan nie spuszcza z oka przez okrągłe dwadzieścia cztery godziny, a ja pobiegnę do szpitala i napiszę do przełożonych o dalsze instrukcje. – Facet z Wydziału Śledczego wyskoczył przez okno i już go nie było.
Minutę później zasłona oddzielająca pokoik majora Majora od kancelarii rozchyliła się i wpadł zziajany drugi facet z Wydziału Śledczego. Dysząc spazmatycznie, krzyknął:
– Widziałem przed chwilą, że jakiś osobnik w czerwonej piżamie wyskoczył stąd przez okno i pobiegł drogą! Czy pan go widział?
– Był tutaj i rozmawiał ze mną – odpowiedział major Major.
– Od razu wydało mi się to podejrzane: osobnik w czerwonej piżamie wyskakujący przez okno. – Drugi facet z Wydziału Śledczego krążył szybkimi krokami po małym pokoiku. – Z początku pomyślałem, że to pan ucieka do Meksyku, ale teraz widzę, że to nie był pan. Czy może wspominał coś o Washingtonie Irvingu?
– Prawdę mówiąc, wspominał – powiedział major Major.
– Naprawdę?! – zawołał ten drugi z Wydziału Śledczego. – To doskonale! To może być właśnie klucz do całej sprawy. Czy nie wie pan, gdzie go można znaleźć?
– W szpitalu. Jest naprawdę bardzo chory.
– To wspaniale! – wykrzyknął drugi facet z Wydziału Śledczego. – Udam się tam za nim natychmiast. Byłoby najlepiej, gdybym się dostał do szpitala incognito. Wyjaśnię całą sprawę w ambulatorium i poproszę, żeby mnie tam skierowali jako pacjenta.
– Nie poślą mnie do szpitala jako pacjenta, dopóki nie zachoruję – oświadczył po powrocie. – W gruncie rzeczy czuję się nie najlepiej. Od dawna miałem zamiar się przebadać i teraz mam dobrą okazję. Pójdę jeszcze raz do ambulatorium, powiem, że jestem chory, i w ten sposób trafię do szpitala.
– Niech pan spojrzy, co ze mną zrobili – powiedział po powrocie, ukazując fioletowe dziąsła. Był niepocieszony. Buty i skarpetki trzymał w rękach, gdyż palce u nóg również miał posmarowane gencjaną. – Czy kto kiedy słyszał o pracowniku Wydziału Śledczego z fioletowymi dziąsłami? – jęknął.
Wychodząc z kancelarii z nisko spuszczoną głową wpadł do okopu i złamał sobie nos. Mimo że nie miał gorączki, Gus i Wes zrobili dla niego wyjątek i odesłali go karetką do szpitala.
Major Major skłamał i wyszło mu to na dobre. W gruncie rzeczy nie zdziwiło go to, gdyż zauważył, że ludzie, którzy kłamią, są ogólnie rzecz biorąc, zaradniejsi, ambitniejsi i lepiej im się powodzi niż ludziom, którzy nie kłamią. Gdyby powiedział prawdę drugiemu facetowi z Wydziału Śledczego, znalazłby się w tarapatach, ponieważ jednak skłamał, mógł spokojnie wrócić do swojej pracy.
Po wizycie tego drugiego faceta z Wydziału Śledczego stał się ostrożniejszy. Podpisywał teraz wszystko wyłącznie lewą ręką i zawsze wkładał przy tym ciemne okulary i przyklejał sztuczne wąsy, za pomocą których usiłował przedtem bez powodzenia włączyć się z powrotem do gry w koszykówkę. W ramach dodatkowych środków ostrożności przerzucił się z Washingtona Irvinga na Johna Miltona, co okazało się szczęśliwym pomysłem. John Milton był zwięzły i elastyczny, a kiedy stawał się monotonny, można go było odwracać podobnie jak Washingtona Irvinga. Co więcej, pozwolił on majorowi Majorowi na podwojenie wydajności, dzięki temu że John Milton miał znacznie krótsze nazwisko niż on sam czy Washington Irving i pisanie go zajmowało znacznie mniej czasu. John Milton okazał się korzystny jeszcze pod jednym względem. Był wszechstronny i tak poręczny, że major Major zaczął włączać jego nazwisko do fragmentów fikcyjnych dialogów. I tak typowa parafa na urzędowym dokumencie mogła brzmieć: „John Milton jest sadystą” albo „Milton, John cię szuka”. John Milton otwierał zupełnie nowe horyzonty i czarowne, niewyczerpane możliwości, które budziły nadzieję, że nuda już nie wróci. Kiedy i John Milton go znudził, major Major wrócił do Washingtona Irvinga.
Major Major kupił ciemne okulary i sztuczne wąsy w Rzymie, podejmując ostatnią daremną próbę obrony przed stoczeniem się w bagno ostatecznego upadku. Zaczęło się od okropnego poniżenia w związku ze Wspaniałą Krucjatą Lojalności, kiedy to żaden z trzydziestu czy czterdziestu ludzi zbierających podpisy pod konkurencyjnymi deklaracjami lojalności nie pozwolił mu się podpisać. Potem, ledwie ta sprawa ucichła, wynikła afera z samolotem Clevingera, który ulotnił się gdzieś zagadkowo wraz z całą załogą i odpowiedzialność za ten dziwny wypadek zagęszczała się złowrogo wokół niego, ponieważ nie podpisał ani jednej deklaracji lojalności.
Ciemne okulary miały grubą purpurową oprawę, a sztuczne czarne wąsy były w krzykliwie kataryniarskim stylu. Któregoś dnia, kiedy poczuł, że nie zniesie już dłużej samotności, ubrał się w nie i poszedł na koszykówkę. Przybrał pozę swobodnej poufałości i wszedł na boisko, modląc się w duchu, aby go nie poznano. Tamci udali, że go nie poznają, i gra zaczęła go bawić. Ledwie jednak zdążył sobie pogratulować swego niewinnego fortelu, gdy jeden z przeciwników zderzył się z nim ostro, obalając go na kolana. Wkrótce potrącono go znowu i wtedy zaczęło mu świtać, że został rozpoznany i gracze korzystają z jego przebrania, aby go bezkarnie popychać, przewracać i maltretować. Nie chcieli go tutaj. W chwili kiedy zaczął to sobie uświadamiać, gracze jego drużyny połączyli się instynktownie z przeciwnikami w jedną wyjącą, żądną krwi hordę, która rzuciła się na niego ze wszystkich stron, wywijając pięściami i miotając przekleństwa. Przewrócili go na ziemię, skopali, a kiedy z wysiłkiem wstał, rzucili się na niego powtórnie. Osłonił rękami twarz, tak iż nic nie widział. Tłoczyli się jeden przez drugiego ogarnięci szałem, chcąc bić, kopać, tratować nogami, wydłubywać mu oczy. Doturlali go do skraju wykopu i zepchnęli głową w dół. Na dnie stanął na nogi, wdrapał się na przeciwległe zbocze i zataczając się, ruszył wśród wrogich okrzyków i gradu kamieni, którymi zasypywano go, dopóki nie skrył się za rogiem namiotu. Przez cały czas najbardziej się troszczył o zachowanie swoich ciemnych okularów i sztucznych wąsów, żeby móc nadal udawać, że jest kimś innym, i oszczędzić sobie przerażającej chwili, gdy będzie zmuszony ujawnić się jako ich dowódca.
W swoim pokoju rozpłakał się, a kiedy wreszcie przestał płakać, otarł krew z twarzy, zmył brud z podrapanych policzków i czoła, po czym wezwał sierżanta Towsera.
– Od dzisiaj – powiedział – proszę nikogo do mnie nie wpuszczać, kiedy będę u siebie. Jasne?
– Tak jest, panie majorze – odpowiedział sierżant Towser. – Czy to dotyczy również mnie?
– Tak.
– Rozumiem. Czy to wszystko?
– Tak.
– Co mam mówić ludziom, którzy będą do pana przychodzić, kiedy pan major będzie u siebie?
– Mówcie im, że jestem u siebie i żeby zaczekali.
– Tak jest, panie majorze. Jak długo?
– Dopóki nie wyjdę.
– A co mam z nimi robić potem?
– Co chcecie.
– Czy mogę ich wpuszczać do pana, kiedy pan już wyjdzie?
– Tak.
– Ale pana już tu nie będzie?
– Nie.
– Tak jest, panie majorze. Czy to wszystko?
– Tak.
– Tak jest, panie majorze.
– Od dzisiaj – powiedział major Major do niemłodego szeregowca, który zajmował się jego przyczepą – nie wchodźcie do mnie, kiedy jestem u siebie, żeby mnie pytać, czy nie jesteście mi potrzebni. Jasne?
– Tak jest, panie majorze – odpowiedział ordynans. – A kiedy mam przychodzić, żeby się dowiedzieć, czy jestem panu potrzebny?
– Kiedy mnie nie będzie.
– Tak jest, panie majorze. I co mam wtedy robić?
– To, co wam każę.
– Ale przecież pana majora nie będzie.
– Tak.
– Więc co mam robić?
– To, co będzie trzeba.
– Tak jest, panie majorze.
– To wszystko – uciął major Major.
– Tak jest, panie majorze – powiedział ordynans. – Czy to wszystko?
– Nie – odparł major Major. – Nie przychodźcie też sprzątać. Nie wchodźcie w ogóle, dopóki się nie upewnicie, że mnie nie ma.
– Tak jest, panie majorze, ale jak mam się upewnić?
– Jeżeli nie będziecie pewni, uważajcie, że jestem, i nie wchodźcie, dopóki się nie upewnicie. Jasne?
– Tak jest, panie majorze.
– Przykro mi, że muszę z wami w ten sposób rozmawiać, ale nie mogę inaczej. Do widzenia.
– Do widzenia, panie majorze.
– Dziękuję wam. Za wszystko.
– Tak jest, panie majorze.
– Od dzisiaj – powiedział major Major do Mila Minderbindera – nie będę przychodził do stołówki. Proszę, żeby mi przynoszono wszystkie posiłki do przyczepy.
– Bardzo dobra myśl, panie majorze – odpowiedział Milo Minderbinder. – W ten sposób będę mógł przysyłać panu specjalne dania, o których pozostali nie będą wiedzieli. Jestem pewien, że pan major będzie zadowolony. Pułkownik Cathcart bardzo je sobie chwali.
– Nie chcę żadnych dań specjalnych. Chcę dostawać dokładnie to samo co wszyscy. Każcie tylko temu, kogo przyślecie, żeby pukał do drzwi i stawiał tacę na stopniach. Jasne?
– Tak jest, panie majorze – odpowiedział Milo. – Zupełnie jasne. Mam schowanych kilka żywych homarów z Maine, które będę mógł podać panu dziś wieczorem z doskonałą sałatką Roquefort i dwoma mrożonymi eklerami, które zaledwie wczoraj przeszmuglowano z Paryża wraz z ważną osobistością francuskiego ruchu oporu. Myślę, że na początek to wystarczy?
– Nie.
– Tak jest, panie majorze. Rozumiem.
Wieczorem Milo zaserwował mu na kolację gotowanego homara z Maine, znakomitą sałatkę Roquefort i dwa mrożone eklerki. Major Major był zły. Gdyby to jednak odesłał z powrotem, jedzenie zmarnowałoby się albo dostałby je kto inny, a poza tym major Major przepadał za gotowanymi homarami. Zjadł kolację, czując wyrzuty sumienia. Nazajutrz dostał na obiad zupę żółwiową i całą butelkę Dom Pérignon, rocznik 1937, którą wypił do dna już bez dłuższych deliberacji.
Po Milu pozostali już tylko żołnierze z kancelarii i major Major unikał ich, wchodząc i wychodząc ze swego pokoiku przez mętne celuloidowe okienko. Odpinane okienko było duże, nisko umieszczone i z obu stron łatwe do sforsowania. Odległość pomiędzy kancelarią a swoją przyczepą pokonywał, wypadając zza rogu, gdy droga była wolna, i wskakując do przydrożnego rowu, którym biegł pochylony, dopóki nie dopadł zbawczego lasu. Kiedy zrównał się z przyczepą, wyskakiwał z rowu i przemykał się pośpiesznie przez gęste poszycie, gdzie jedyną osobą, jaką kiedykolwiek spotkał, był chudy i widmowy kapitan Flume, który przestraszył go na śmierć kiedyś o zmroku, wyłaniając się bez ostrzeżenia z kępy ostrężyn, żeby się poskarżyć, że Wódz White Halfoat groził mu poderżnięciem gardła od ucha do ucha.
– Jeżeli mnie pan jeszcze raz tak przestraszy – odpowiedział major Major – to ja sam poderżnę panu gardło od ucha do ucha.
Kapitana Flume’a zatkało i natychmiast zapadł się z powrotem w kępę ostrężyn. Od tego czasu major Major nigdy go już nie widział.
Major Major mógł mieć powody do dumy. Na niewielkim skrawku obcej ziemi, po którym kręciło się przeszło dwustu ludzi, udało mu się zostać pustelnikiem. Dzięki swojej pomysłowości i wyobraźni doprowadził do sytuacji, w której nikt z eskadry praktycznie nie miał do niego dostępu, z czego, jak zauważył, wszyscy byli zadowoleni, bo i tak nikt nie chciał mieć z nim do czynienia. Nikt, jak się okazało, prócz tego wariata Yossariana, który zwalił go kiedyś chwytem za nogi, kiedy pomykał rowem przydrożnym do swojej przyczepy na obiad.
Yossarian był ostatnim człowiekiem w eskadrze, przez którego major Major chciałby być zwalony chwytem za nogi. Yossarianowi towarzyszyła nieodłącznie atmosfera skandalu. Najpierw awanturował się haniebnie z powodu tego nieistniejącego nieboszczyka z jego namiotu, a po nalocie na Awinion rozebrał się do naga i chodził tak aż do przyjazdu generała Dreedle’a, który chciał mu przypiąć medal za bohaterską postawę nad Ferrarą i stwierdził, że Yossarian stoi w szeregu zupełnie goły. Nikt na świecie nie miał teraz prawa usunąć z namiotu Yossariana porozrzucanych rzeczy nieboszczyka. Major Major stracił do tego okazję, pozwalając sierżantowi Towserowi zgłosić, że porucznik, który zginął nad Orvieto w niecałe dwie godziny po przybyciu do eskadry, nie przybył w ogóle. Major Major przypuszczał, że jedynym człowiekiem, który ma prawo usunąć rzeczy nieboszczyka z namiotu Yossariana, jest sam Yossarian, lecz zarazem przypuszczał, że Yossarian też nie ma prawa tego zrobić.
Major Major, zwalony przez Yossariana chwytem za nogi, jęknął i usiłował wstać. Yossarian go nie puszczał.
– Kapitan Yossarian prosi o pozwolenie zwrócenia się do pana majora w sprawie życia lub śmierci – powiedział.
– Proszę mi pozwolić wstać – poprosił major Major skręcony w niewygodnej pozycji. – Leżąc na ziemi, nie mogę panu odsalutować.
Yossarian puścił go. Podnieśli się powoli. Yossarian powtórnie zasalutował i powtórzył swoją prośbę.
– Chodźmy do mojego biura – zaproponował major Major. – Myślę, że tu nie jest najlepsze miejsce do rozmów.
– Tak jest, panie majorze – przyznał Yossarian.
Otrzepali się z piachu i w pełnym napięcia milczeniu poszli w stronę kancelarii.
– Proszę chwilę zaczekać, aż opatrzę sobie skaleczenia. Potem powie pan sierżantowi Towserowi, żeby pana wpuścił.
– Tak jest, panie majorze.
Major Major z godnością przeszedł przez kancelarię, nie zwracając uwagi na ludzi pracujących przy biurkach i kartotekach. Odczekał, aż opadnie za nim zasłona oddzielająca jego pokoik. Gdy tylko został sam, podbiegł do okna i wyskoczył na zewnątrz, żeby umknąć, stwierdził jednak, że Yossarian zagradza mu drogę. Yossarian stał na baczność i salutował.
– Kapitan Yossarian prosi o pozwolenie zwrócenia się do pana majora natychmiast w sprawie życia lub śmierci – powtórzył z determinacją.
– Nie zezwalam – burknął major Major.
– Nic z tego.
Major Major poddał się.
– Dobrze – zgodził się z ciężkim westchnieniem. – Porozmawiam z panem. Proszę wskoczyć do mojego biura.
– Pan pierwszy.
Wskoczyli do biura. Major Major usiadł, Yossarian zaś stanął po drugiej stronie biurka i oświadczył, że nie chce już uczestniczyć w lotach bojowych. Co można w tej sprawie zrobić? – zadał sobie pytanie major Major. Można zrobić tylko to, co mu poradził pułkownik Korn, i mieć nadzieję, że jakoś tam będzie.
– Dlaczego? – spytał.
– Boję się.
– Nie ma się czego wstydzić – pocieszył go major Major łagodnie. – Wszyscy się boimy.
– Ja się nie wstydzę – powiedział Yossarian. – Ja się po prostu boję.
– Byłby pan nienormalny, gdyby się pan nie bał. Nawet najdzielniejsi doświadczają strachu. Jednym z najtrudniejszych zadań, jakie stoją przed nami w boju, jest pokonanie strachu.
– Dobra, dobra, majorze. Czy nie można się obejść bez tego pieprzenia?
Major Major zawstydzony spuścił oczy i zaczął nerwowo przebierać palcami.
– A co mam panu powiedzieć?
– Że zaliczyłem wystarczającą liczbę lotów i mogę wracać do kraju.
– Ile ma pan lotów?
– Pięćdziesiąt jeden.
– Brakuje więc panu tylko czterech.
– On znów podniesie normę. Za każdym razem, kiedy zbliżam się do końca, on podnosi normę.
– Może tym razem nie podniesie.
– Tak czy owak, on nigdy nikogo nie odsyła do kraju. Trzyma ludzi w oczekiwaniu na rozkaz przeniesienia, dopóki mu nie zabraknie lotników do obsadzenia wszystkich maszyn, a wtedy podnosi liczbę obowiązujących lotów i każe im znowu latać. Robi to, odkąd tu nastał.
– Nie powinien pan mieć pretensji do pułkownika Cathcarta za opóźnienia w cyrkulacji rozkazów – poradził mu major Major. – To dowództwo Dwudziestej Siódmej Armii ma obowiązek rozpatrywać sprawy natychmiast po otrzymaniu od nas danych.
– Mimo to mógłby zażądać uzupełnień i odesłać nas do kraju, kiedy rozkazy nadejdą. Poza tym dowiedziałem się, że Dwudziesta Siódma Armia wymaga tylko czterdziestu lotów i że zmuszanie nas do pięćdziesięciu pięciu to jego własny pomysł.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedział major Major. – Pułkownik Cathcart jest naszym przełożonym i musimy wykonywać jego rozkazy. Może pan zaliczy te cztery loty, a wtedy się zobaczy?
– Nie chcę.
Co tu można zrobić? – zadał sobie znowu pytanie major Major. Co można zrobić z człowiekiem, który patrząc ci wprost w oczy, mówi, że woli raczej umrzeć, niż dać się zabić na wojnie, który co najmniej dorównuje ci dojrzałością i inteligencją, a ty musisz udawać, że tego nie widzisz? Co można mu odpowiedzieć?
– A jeżeli pozwolimy panu wybierać sobie najmniej niebezpieczne akcje? – zaproponował major Major. – W ten sposób zaliczy pan cztery spacerowe loty, nic nie ryzykując.
– Nie chcę żadnych spacerowych lotów. Mam już dosyć tej wojny.
– Nie chce pan chyba, żeby nasz kraj przegrał? – spytał major Major.
– Nie przegramy. Mamy więcej ludzi, pieniędzy i sprzętu. Mamy dziesięć milionów ludzi w mundurach, z których każdy może mnie zastąpić. Część ludzi ginie na wojnie, ale większość w tym czasie bawi się i robi pieniądze. Niech ginie kto inny.
– A co będzie, jeżeli wszyscy żołnierze po naszej stronie zaczną tak myśleć?
– Wtedy musiałbym być skończonym idiotą, żeby myśleć inaczej niż wszyscy.
Co by mu tu odpowiedzieć? – zastanawiał się major Major. W każdym razie nie to, że nic nie może dla niego zrobić. Mówiąc tak, dałby do zrozumienia, że zrobiłby coś, gdyby mógł, a to byłoby przyznaniem, iż uważa politykę pułkownika Korna za błędną lub niesprawiedliwą. Pułkownik Korn wypowiedział się w tej kwestii zupełnie jednoznacznie. Pod żadnym pozorem nie wolno powiedzieć, że nic nie może dla niego zrobić.
– Żałuję – powiedział – ale niestety nic nie mogę dla pana zrobić.