Читать книгу Morderstwa nad Shadow Creek - Joy Fielding - Страница 6

1

Оглавление

– Brianne! – zawołała Valerie u stóp schodów. – Jak ci idzie tam na górze?

Cisza.

– Brianne! – zawołała ponownie. – Już niemal jedenasta. Twój ojciec zaraz tu będzie.

Nadal żadnej reakcji. Valerie nawet się nie zdziwiła. Córka rzadko odpowiadała przed przynajmniej trzecim ponagleniem.

– Brianne! – Sumiennie dostosowała się do oczekiwań. – Jak ci idzie pakowanie?

Odgłos otwieranych drzwi, szybkich kroków w holu na górze, zamazana plama długich do ramion ciemnych włosów, długie i szczupłe nogi, a potem koronkowe, szokująco mocno wycięte majtki i biustonosz push-up do kompletu, całe połacie nagiej skóry niezasłoniętej bielizną i wreszcie widok zaciśniętych w pięści dłoni, opartych ze znajomym zniecierpliwieniem na szczupłych biodrach.

– Szłoby mi nieźle, gdybyś mi ciągle nie przerywała! – Głos Brianne potoczył się po wyłożonych zieloną wykładziną schodach, omal nie zbijając Valerie z nóg siłą wyraźnej pogardy.

– Nawet się jeszcze nie ubrałaś – wypaliła Valerie. – Twój ojciec...

– ...spóźni się – uzupełniła córka z tą mało uprzejmą pewnością siebie, jaką posiadają jedynie szesnastoletnie dziewczynki. – Zawsze się spóźnia.

– To długa droga – tłumaczyła Valerie. – Mówił, że chce dojechać na miejsce przed kolacją.

Ale Brianne już znikła ze szczytu schodów. Parę sekund potem Valerie usłyszała odgłos zatrzaskiwanych drzwi pokoju córki. – Nawet się jeszcze nie ubrała. Świetnie. Po prostu świetnie – szepnęła w stronę ścian barwy skorupki jajka.

Pakować się pewnie też jeszcze nie zaczęła. Teraz Valerie będzie musiała zabawiać swojego wkrótce byłego męża i jego nową narzeczoną, póki córka się nie wyszykuje. Co w sumie mogłoby zadziałać na moją korzyść, pomyślała, bo Evanowi zdarzało się dawać ostatnio do zrozumienia, że z kochaną Jennifer nie wszystko układa się jak trzeba, a on być może popełnił największy błąd swojego życia, odchodząc od Valerie.

Valerie pomyślała, że nie byłby to pierwszy raz, kiedy popełniał ten sam konkretny błąd. Podeszła do frontowych drzwi swojego nowoczesnego domu przy Park Slope, z cegły i szkła, otworzyła je i rozejrzała się w górę i w dół modnej brooklyńskiej ulicy, wypatrując nadjeżdżającego samochodu męża. Evan już raz kiedyś ją zostawił. Uciekł z jedną z jej druhen na kilka dni przed planowanym ślubem. Sześć tygodni później wrócił, zarzucił ją pokornymi przeprosinami i błagał, żeby dała mu jeszcze jedną szansę. Ta dziewczyna nic dla niego nie znaczyła, przysięgał. Po prostu zdenerwował się i stchórzył.

– Już nigdy nie popełnię takiego głupstwa – twierdził.

Tyle że, oczywiście, popełnił.

– Tylko jednej kobiety potrzebuję, ciebie – zapewniał.

Tyle że, oczywiście, potrzebował wielu.

W ciągu osiemnastu spędzonych wspólnie lat Valerie domyślała się przynajmniej tuzina romansów. Na wszystkie przymykała oko, w jakiś sposób zdoławszy sobie wmówić, że mąż nie kłamie, ilekroć dzwoni i uprzedza, że będzie pracował do późna, albo że pilne spotkanie zmusza go do odwołania lunchu, na który byli umówieni. Zaniepokojonym przyjaciołom, którzy poinformowali ją, że widzieli Evana w popularnej restauracji na Manhattanie, z nosem wtulonym w kark jakiejś młodej brunetki, wpierała nawet, że to nic takiego. „Znacie Evana – mawiała z pełnym przekonania śmiechem. – Po prostu straszny z niego flirciarz. To nic nie znaczy”.

Słowa powtarzane tyle razy, że sama niemal zdołała w nie uwierzyć.

Niemal.

A potem wróciła pewnego popołudnia do domu, zmęczona i przygnębiona po całym dniu użerania się z matką, która uparcie odmawiała zmierzenia się ze swoim alkoholowym problemem, i znalazła Evana w łóżku z pewną młodą kobietą, którą ostatnio zatrudnił, żeby zaprojektowała nową kampanię reklamową dla jego sieci modnych hoteli butikowych. Nogi dziewczyny, jędrne i zgrabne, unosiły się wysoko ponad jego szerokimi ramionami i oboje byli zupełnie nieświadomi niczego oprócz własnej dziarskiej gimnastyki. Ona zaś, raz na zawsze, wyleczyła się ze ślepoty.

Nawet wtedy to on zdecydował, że odejdzie.

Powinnam go nienawidzić, pomyślała Val.

A jednak okropna, niewybaczalna prawda wyglądała tak, że nadal go kochała, że nadal się modliła, żeby Evan oprzytomniał, jak po tej ucieczce zaledwie parę dni przed ślubem. I żeby do niej wrócił.

Co jest ze mną nie tak?

To moja własna przeklęta wina, skarciła się teraz ostro. Wiedziałam, jaki jest, kiedy za niego wychodziłam. Od pierwszej chwili, kiedy dostrzegłam go w holu niewielkiego schroniska w Szwajcarii, opalonego, wysportowanego i brylującego przed buzującym kominkiem, otoczonego przez wpatrzone w niego narciarskie króliczki, wiedziałam, że ten facet oznacza kłopoty. Dokładnie taki typ mężczyzny, jakiego do tej chwili, przez całe swoje dwadzieścia jeden lat życia, starannie unikała. Mężczyzna zdolny do wielkich gestów i aktów małostkowego okrucieństwa, równie czarujący jak mało subtelny. Dobrze znała ten typ, przecież przez takiego samego mężczyznę została wychowana.

– To nic nie znaczy – powtarzała przyjaciołom te same słowa, które kiedyś słyszała od matki.

No cóż, może dla mężczyzn takich jak jej ojciec, mężczyzn takich jak Evan, to nie miało żadnego znaczenia, Val nawet to rozumiała. Ale dla kobiet, które ich kochały, miało to znaczenie zasadnicze.

I wreszcie: dokąd je prowadziły ten cały hart ducha i wyrozumiałość?

Donikąd.

I tak zostawały porzucone.

Przyjaciele zbiorowo odetchnęli z ulgą po odejściu Evana.

– To debil – oświadczyła Melissa, najbliższa przyjaciółka Val.

– Nie zasługuje na ciebie – zgodził się ich wspólny kumpel James. – Wierz mi, tylko lepiej na tym wyjdziesz.

Matka była zbyt pijana, żeby powiedzieć cokolwiek.

Val nadal pamiętała zbolały wyraz twarzy matki, kiedy ojciec zakomunikował, że zostawia ją dla jednej ze swoich o wiele młodszych zdobyczy.

– To nic nie znaczy. On wróci – zapewniała matka Valerie i jej młodszą siostrę Alice.

Ale on nigdy nie wrócił. Ożenił się ponownie i spłodził jeszcze dwójkę dzieci, też dwie dziewczynki, które zastąpiły mu tak łatwo porzucone córki. Matka Val tymczasem stopniowo zmieniła się z pogodnej, ujmującej kobiety w pozbawioną radości życia, zgorzkniałą starą wiedźmę, której głównym źródłem pociechy stała się butelka. Czy tego Val chciałaby dla Brianne?

– Brianne, trzeba ci pomóc?! – zawołała, zamykając frontowe drzwi przed dotkliwym lipcowym upałem i zawracając do stóp schodów.

Evan w ramach rozwodu zaoferował jej w zasadzie wszystko, czego chciała – ten dom, białego półterenowego lexusa, pokaźne alimenty, bardziej niż szczodrą kwotę na utrzymanie dziecka. Już parę dni po wyniesieniu się z ich wielkiego domu na Brooklynie zadomowił się w niewielkim własnościowym mieszkaniu Jennifer na Manhattanie, na pozór bez najmniejszego dyskomfortu.

Powinnam go nienawidzić, znów pomyślała Val.

Odkryła jednak, że nie przestaje się kochać kogoś, kogo się kochało przez niemal pół swojego życia, tylko dlatego, że ten ktoś źle cię potraktował, niezależnie od tego, czy się powinno, czy nie. Mimo wszystko to niesprawiedliwe, żeby kobieta obchodząca czterdzieste urodziny schła z tęsknoty za mężczyzną, który otwarcie ją zdradził, zupełnie jak beznadziejnie zakochana nastolatka, płacząca za pierwszym lepszym chłopakiem, który sobie poszedł precz.

Choć przecież on żadnym pierwszym lepszym nie był. Był jej mężem od niemal dwudziestu lat, jej mężem jeszcze przez przynajmniej kolejny miesiąc, aż przeprowadzą formalny rozwód, mimo że już zdążył się zaręczyć z kimś innym. Był miłością jej życia, mężczyzną, z którym wiele razy objechała świat, z którym skakała z nartami z helikoptera w szwajcarskich Alpach, z którym jeździła na spływy górskie do Colorado, z którym weszła na szczyt Kilimandżaro.

– Jedyna kobieta, która potrafi dotrzymać mi kroku – powtarzał. Ile razy?

To w trakcie pieszej włóczęgi po Adirondack ona nagle przyklękła na jedno kolano i zaskoczyła ich oboje oświadczynami.

– A co, u diabła! – zawołał i roześmiał się. – To będzie przygoda.

I z pewnością była to przygoda, pomyślała teraz Val, usiłując – bezskutecznie – nie poddawać się nostalgii. Kilka pierwszych lat przed narodzinami Brianne minęło w tak zawrotnym pędzie, że stosunkowo łatwo było nie zauważyć, jak Evan rzuca okiem na boki, łatwo wmawiać sobie, że coś jej się ubrdało, a kiedy to przestało działać, przypisywać sobie przynajmniej część odpowiedzialności za jego postępowanie, postanawiać, że będzie się bardziej starała, będzie bardziej godna pożądania, bardziej dostępna, bardziej... Taka, jaką najwyraźniej nie była. I przez cały czas tłumaczyła sobie, że nie liczy się nic poza tym, że on tylko ją jedną kocha naprawdę i nieważne, jak często i jak daleko skacze w bok, bo zawsze będzie do niej wracał.

Evan nie jest taki jak jej ojciec.

Ona nie jest taka jak jej matka.

A jednak Val z rozpaczą zdała sobie sprawę, że mimo wszystko wpadła w tę samą pułapkę co matka, więc z tym większą determinacją postanowiła reagować inaczej, nie poddawać się i walczyć o swojego mężczyznę wszystkimi siłami. Nie pozwoliła nawet, żeby ciąża ją w jakiś sposób ograniczyła, i dogadzała Evanowi w jego zamiłowaniu do podróży i niebezpieczeństwa. Nadal ścigała się z nim w dół najbardziej stromych stoków i na szczyty najwyższych wzniesień. Pierwsze urodziny córki przegapiła, żeby mu towarzyszyć podczas wyprawy w Himalaje. Usprawiedliwiała ten wyjazd, wmawiając sobie, że mąż stoi na pierwszym miejscu, że dla rocznego dziecka jeden dzień nie różni się od drugiego, że urządzą Brianne urodziny po powrocie do domu. Napisała nawet o ich wyprawie artykuł, który został później opublikowany w dziale podróży w „New York Timesie”.

Okazał się on zaczątkiem niespodziewanej i niezwykle udanej kariery, która równie nagle i niespodziewanie utknęła w martwym punkcie tego dnia, gdy Val wróciła do domu wcześniej po trudnym dniu użerania się z matką i zastała Evana w łóżku, dzielnie sobie poczynającego z nadobną Jennifer.

To moja wina, powiedziała sobie wtedy Val. Zrobiłam się nieuważna, zbyt pewna swego. W miarę jak lata mijały, a Brianne rosła, z niemowlęcia stając się potrzebującą matki małą dziewczynką, Val coraz gorzej znosiła rozłąkę z córką. Dreszczyk niebezpieczeństwa przestał mieć ten sam urok, co kiedyś. Była teraz matką. Miała obowiązki. Miała nawet własną karierę. Tu już nie chodziło wyłącznie o nią samą.

Tyle że nigdy o nią samą nie chodziło. Wszystko kręciło się wokół Evana.

Zawsze wokół Evana. Nawet teraz.

Jak do tego doszło?

Val nie była jakąś niemądrą dziewczyneczką. Nie narzekała, nie mazgaiła się. Całkowicie kontrolowała każdy aspekt własnego życia, poza jednym – Evanem. No i może matką. No dobrze, zatem poza dwoma aspektami swojego życia. To znaczy trzema, poprawiła się teraz, myśląc o Brianne.

– Brianne! – krzyknęła w stronę schodów z nową energią, chcąc uciszyć własne myśli. – Ruszże się!

Zadzwonił telefon.

Mam nadzieję, że dzwoni do mnie matka z urodzinowymi życzeniami, pomyślała Valerie, przechodząc przez frontowy hol w stronę kuchni na tyłach domu, całej w nierdzewnej stali. Czy to możliwe, że naprawdę pamiętała? Val pokręciła głową. Już raczej dzwoni z pytaniem, czy w drodze na Manhattan Val mogłaby jej podrzucić kilka butelek merlota.

Słońce zdołało chwilowo przebić się przez ciężkie deszczowe chmury, które wisiały nad okolicą przez większość tygodnia, i świeciło teraz przez wysokie na dwa piętra okno, stanowiące całą zachodnią ścianę kuchni. Val miała nadzieję, że to nareszcie koniec deszczu. Góry Adirondack były niezaprzeczalnie piękne, ale biwakowanie pod namiotem w deszczu nie należało do wielkich przyjemności, a w przeciwieństwie do Val, Brianne w najlepszym wypadku biwaki ledwie tolerowała.

– I po co ja mam w ogóle jechać i łazić po tych głupich górach? – jęczała od tygodni. – O wiele bardziej wolałabym jechać do miasta z tobą i twoimi przyjaciółmi, iść na zakupy, obejrzeć parę filmów...

– Ja też bym wolała, kochanie – odpowiadała Val szczerze.

Ostatnio Brianne tak rzadko wyrażała zainteresowanie robieniem czegoś wspólnie z nią. Była w tym wieku, w którym w najlepszym razie uważa się matkę za zło konieczne, a w najgorszym za wrzód na tyłku, i zdawało się, że już w ogóle nie spędzają wspólnie czasu. Te chwile zaś, które jednak ze sobą spędzały, były pełne nieprowadzących donikąd sprzeczek i wyczerpujących konfrontacji, po których Val z rozpaczą zastanawiała się, kim jest to dziwne i uparte stworzenie, i co zrobiło z jej córką. Brianne dorastała i odsuwała się od niej w tak szybkim tempie, że miło byłoby mieć ją przy sobie w ten weekend, kiedy będzie obchodziła swoje urodziny. Mogłyby obie wykorzystać ten czas, żeby się na nowo do siebie zbliżyć.

– Ja nadal nie rozumiem, dlaczego mam jechać na tę głupią wycieczkę – narzekała znów teraz Brianne.

– Bo twój ojciec chce cię zabrać na wędrówkę w góry z...

– Z tą dziwką? – spytała Brianne z uśmiechem, czekając na reakcję matki. – Nie rób takiej zgorszonej miny. Sama ją tak nazywasz.

Val w milczeniu obiecała sobie, że przestanie w ten sposób określać Jennifer. A przynajmniej wtedy, kiedy córka będzie w pobliżu.

– Halo? – odezwała się teraz, podnosząc słuchawkę i czujnie nasłuchując znajomego bełkotu matki. Zamiast tego usłyszała Evana.

– Cześć, ty – pozdrowił ją tak samo, jak to robił przez telefon od dwudziestu lat. Niezobowiązująco, a jednak intymnie. Intymnie, a jednak niezobowiązująco.

Jak ich małżeństwo w pigułce.

– Cześć – odparła Val, bojąc się dodać coś więcej. Wyobraziła sobie swojego wkrótce już byłego męża, siedzącego za kierownicą nowego czarnego jaguara, z miękkimi, ciemnymi włosami opadającymi na jasnoniebieskie oczy, z pełnymi wargami układającymi się w swobodny uśmiech, z jedną dłonią na kierownicy, a drugą wsuniętą pod spódnicę Jennifer. – Jakiś problem? – spytała, wypędzając ten obraz z myśli.

Roześmiał się.

– Jestem aż tak przejrzysty?

To część twojego uroku, pomyślała Val, ale tego nie powiedziała. Zamiast tego stwierdziła:

– Spóźniasz się.

– Jeszcze jakieś pół godziny.

Val natychmiast to podwoiła. Pół godziny według Evana oznaczało godzinę na zegarkach wszystkich innych ludzi.

– Dobrze. Powiem Brianne.

– Powiedz jej, że pojawił się pewien problem i...

– ...i musisz się z nim uporać – dokończyła za niego Val, wyuczywszy się tej roli na pamięć już wiele lat temu.

– Przyjadę, jak tylko będę mógł.

– Powiem jej.

– Dziwnie będzie – dodał głosem cichnącym do szeptu.

– Ale że co?

Westchnienie. A potem:

– Jechać tam bez ciebie. Nie obchodzić razem twoich urodzin.

Val nic nie odpowiedziała. Nie mogła mówić, po tych jego słowach zaparło jej dech.

– Val?

– Powiem Brianne, że będziesz tu za pół godziny. – Val rozłączyła się, zanim któreś z nich zdołało cokolwiek dodać. Co on chciał jej przez to powiedzieć?

– Co robisz? – spytała nagle Brianne.

Val obróciła się na pięcie. Córka stała przed nią, nadal ubrana wyłącznie w bieliznę.

– Wszystko w porządku? – ciągnęła Brianne. – Coś stało się babci?

– Co? Jezu, skąd ci to przyszło do głowy?

– Bo coś jest wyraźnie nie halo. Stoisz tu od dziesięciu minut z ręką na telefonie i się nie ruszasz.

– Nieprawda.

– Tak, prawda. Obserwowałam cię.

Val chciała już ponownie gwałtownie zaprzeczyć, ale, zerknąwszy na zegarek, zdała sobie sprawę, że córka ma rację. Co to miało znaczyć? Że teraz Evan ma moc zatrzymywania czasu w miejscu?

– Twojej babci nic nie jest.

Brianne wzruszyła ramionami.

– No to kto dzwonił?

– Twój ojciec. On...

– ...już nie jest twoim problemem – przypomniała jej Brianne.

– Spóźnia się – ciągnęła Val, ignorując uwagę córki.

– Niech zgadnę. Pojawił się pewien problem...

– ...z którym trzeba się uporać. – Matka i córka dokończyły razem, a potem zaśmiały się, co zdarzało im się ostatnio coraz rzadziej. Przynajmniej jednocześnie.

– Będzie tu za pół godziny – dodała Val.

– Jasne.

– Powinnaś się ubrać, tak na wszelki wypadek.

Odezwał się dzwonek u drzwi. Val obróciła głowę w stronę tego dźwięku. Czyżby James i Melissa już się tu pojawili? Czy to może być Evan? Zerknęła na swoje odbicie w czarnej szybie piekarnika. Trzeba było umyć włosy, pomyślała. Trzeba było trochę się umalować.

– Dobrze wyglądasz – powiedziała Brianne, jakby czytając w myślach matki. – Poza tym to tylko Sasha.

– Kto?

– Sasha – powtórzyła Brianne, ruszając z kuchni w stronę drzwi. Jej okrągły tyłeczek stanowił idealne koło przecięte na dwie cudownie wysoko sklepione połówki.

Ja się zastrzelę, pomyślała Val, ruszając jej śladem.

– Kto to jest Sasha?

– Moja przyjaciółka, która pracuje w Lululemon. Poznałaś ją parę tygodni temu. Nie, no serio, mamo. Nigdy nie pamiętasz żadnych moich przyjaciółek.

Val już miała zaprotestować, ale zdała sobie sprawę, że Brianne ma rację. Nie nadążała spamiętywać koleżanek córki, bo zmieniały się równie często, jak jej nastroje. Jednego dnia jej najlepszą przyjaciółką była Kelly, następnego Tanya, potem Paulette, potem Stacey. A teraz ta jakaś Sasha pracująca w Lululemon. Val jak przez mgłę przypominała sobie ładną dziewczynę z długimi do talii jasnymi włosami, która obsługiwała je parę tygodni wcześniej, kiedy pojechały na Manhattan kupować stroje na siłownię. Co ona tu teraz robi?

– Co ona tu teraz robi? – Val usłyszała własny głos.

– Oddaje mi mojego blackberry’ego.

– Ale dlaczego ona ma twojego blackberry’ego?

– Zostawiłam go któregoś dnia w sklepie.

– A co ty robiłaś na Manhattanie?

– Przymierzałam parę rzeczy.

– I posiałaś blackberry’ego? Czy ty masz pojęcie, ile on kosztuje? Nie możesz być tak beztroska.

– Ale po co tyle gadania? Zostawiłam telefon, Sasha go znalazła. I była na tyle miła, że zaproponowała, że mi go tu podrzuci w drodze do pracy. – Brianne otworzyła drzwi na oścież, skutecznie ucinając dalszą dyskusję.

Na widok Sashy pierwszą myślą Val było to, że dziewczyna jest i ładniejsza, i starsza, niż to zapamiętała. Miała na sobie limetkowej barwy koszulkę i czarne spodnie do jogi, podkreślające jej wyraźne krągłości. Przynajmniej osiemnaście lat, może nawet bliżej dwudziestu, oszacowała Val. Dlaczego miałaby chcieć się przyjaźnić z kimś, kto ledwie skończył szesnaście?

– Właź – powiedziała Brianne, wpuszczając ją do środka. – Jeja. To twój samochód? – Machnęła ręką w stronę jaskrawopomarańczowego mustanga z lat sześćdziesiątych, który stał zaparkowany tak daleko od krawężnika, że wyglądał, jakby go porzucono na środku jezdni.

– Czadowy jest, nie?

– Totalnie czadowy. Strasznie mi się podoba ten kolor.

– Może powinnaś go zaparkować nieco bliżej krawężnika – podsunęła Val.

– Nic mu nie będzie tam, gdzie stoi – odparła Brianne. A potem, z teatralnym westchnieniem, dodała: – Pamiętasz moją matkę.

– Cześć, Valerie – powiedziała Sasha, odrzucając za ramiona swoje długie, jasne włosy.

Val musiała przygryźć dolną wargę, żeby powstrzymać się od stanowczej uwagi, że woli, by zwracać się do niej „pani Rowe”. Napomniała się, że już wkrótce panią Rowe być przestanie, a potem naszła ją jeszcze bardziej niepokojąca myśl: to kim wtedy będzie?

– Witaj, Sasha. Miło cię znów widzieć.

– Jak wam się sprawdzają te stroje, które kupiłyście? Świetne są, nie?

– Tak, one...

Ale Sasha już zdążyła skupić pełną uwagę na Brianne.

– No popatrz tylko na siebie – mówiła. – Ależ ty masz ładne ciałko.

– Skąd – zaprotestowała Brianne. – Muszę zrzucić trzy kilo.

– Co takiego? – ocknęła się Val.

– A poza tym zrobię sobie nos.

– Niczego nie zrobisz temu nosowi – oświadczyła Val z większą gwałtownością, niż zamierzała. Ile razy Melissa ostrzegała ją, że takie oświadczenia lepiej puszczać mimo uszu?

– Jest za długi. Nie pasuje mi do twarzy. – Brianne skinęła na Sashę, żeby poszła za nią na górę.

– Z twoim nosem wszystko jest w absolutnym porządku! – zawołała w ślad za dziewczyną Val.

– Jest za długi i za szeroki. Dam go sobie poprawić – powtórzyła Brianne, nawet się nie odwracając.

Val stała bez ruchu u stóp schodów. Usłyszała trzaśnięcie drzwi pokoju Brianne. Próbowała zwalczyć chęć do płaczu. Kto napchał głowę jej córki tymi głupimi pomysłami?

Pewnie ta sama kobieta, z którą jej córka spędzi następne trzy dni na biwaku w Adirondack.

No cóż, niezupełnie na biwaku. Hotel w Shadow Creek raczej nie przypominał namiotowiska pod gołym niebem. Val westchnęła, wspominając czasy, kiedy zatrzymywała się tam z Evanem, i ten poranek, kiedy niespodziewanie przyklęknęła i poprosiła, żeby żyli razem długo i szczęśliwie.

„Dziwnie będzie jechać tam bez ciebie. Nie obchodzić razem twoich urodzin”, powiedział przez telefon Evan.

Co tak naprawdę mówił? Że chciałby wrócić i wymazać, co zrobił? Że wystarczy, żeby Val powiedziała jedno słowo, a on powie słodkiej, dziwkowatej Jennifer, że przykro mu, ale nie ma już dla niej czasu? Że mimo wszystko kocha żonę? Że żona jest jedyną kobietą, którą kiedykolwiek naprawdę kochał? Że nie może sobie wyobrazić wyjazdu do Shadow Creek bez niej? Że nigdzie nie chce już nigdy wyjeżdżać bez niej? Że chce wyłącznie wrócić do domu?

– I jeszcze co – powiedziała Val, zapożyczając od córki jedno z jej ulubionych wyrażonek. – Boże, ależ ty jesteś żałosna. – Mimo to, idąc na górę, postanowiła, że nieco się umaluje i przeczesze włosy, zanim przyjedzie Evan.

Morderstwa nad Shadow Creek

Подняться наверх