Читать книгу Poczucie kresu - Julian Barnes - Страница 7

Оглавление

Pamiętam, niekoniecznie w tej kolejności:

– błysk po wewnętrznej stronie nadgarstka;

– parę unoszącą się z mokrego zlewu, gdy ktoś wrzuca do niego ze śmiechem gorącą patelnię;

– krople spermy, wirujące w kratce ściekowej, nim zostaną spłukane i powędrują w dół wysokiego domu;

– rzekę płynącą absurdalnie pod prąd, jej fale oświetlone myszkującymi światłami kilku latarek;

– inną rzekę, szeroką i szarą, bieg jej nurtu zamaskowany przez uporczywy wiatr, który marszczy powierzchnię;

– wodę w wannie, od dawna wystygłą za zamkniętymi drzwiami.

Tego ostatniego nie widziałem na dobrą sprawę, ale to, co pozostaje w pamięci, nie zawsze jest równoznaczne z tym, czego człowiek był świadkiem.

Żyjemy w czasie – trzyma nas w swoich ryzach i kształtuje – nigdy jednak nie odnosiłem wrażenia, że pojmuję go zbyt dobrze. Nie mam tu na myśli teorii, według których zakrzywia się i powraca, ani też tego, że może istnieć w jakichś równoległych wersjach. Nie, chodzi mi o zwykły, codzienny czas, który upływa regularnie, o czym przekonują nas zegarki i zegary: tik-tak, tik-tak. Czy istnieje coś bardziej wiarygodnego niż duża wskazówka? Jednak wystarczy drobna przyjemność czy nieznaczny ból, by uświadomić nam plastyczność czasu. Niektóre emocje przyspieszają jego bieg, inne sprawiają, że zwalnia; niekiedy zdaje się znikać – aż do tego końcowego punktu, kiedy naprawdę znika, by nigdy więcej nie powrócić. Nie przejawiam zbytniego zainteresowania swoimi szkolnymi czasami, nie tęsknię też za nimi, lecz wszystko zaczęło się właśnie w szkole, muszę więc powrócić na chwilę do kilku wydarzeń, które przerodziły się w anegdoty, do pewnych przybliżonych wspomnień, które czas zdeformował i zamienił w pewność. Jeśli nie mogę być już przekonany o prawdziwości faktów, to przynajmniej mogę wiernie oddać wrażenia wywołane przez owe fakty. Na nic więcej mnie nie stać.

Było nas trzech, a teraz pojawił się czwarty. Nie spodziewaliśmy się, że ta ściśle określona liczba powiększy się kiedykolwiek: etap nowych przymierzy i przyjaciół dawno minął, my zaś wyobrażaliśmy już sobie ucieczkę ze szkoły w prawdziwe życie. Nazywał się Adrian Finn, wysoki, nieśmiały chłopiec, który spuszczał wzrok i nie zdradzał swoich myśli. Przez ten pierwszy dzień czy dwa nie zwracaliśmy na niego szczególnej uwagi: w naszej szkole nie obowiązywała ceremonia powitalna, nie wspominając już o jej przeciwieństwie, bolesnej i karzącej inicjacji. Po prostu przyjęliśmy do wiadomości jego istnienie. I czekaliśmy.

Nauczyciele darzyli go większym zainteresowaniem niż my. Musieli przecież ocenić jego inteligencję i zmysł dyscypliny, zorientować się w jego wcześniejszych postępach i zdecydować, czy stanowi „odpowiedni materiał”. Rano, na trzeci dzień tego nowego roku szkolnego, mieliśmy lekcję historii ze Starym Joe Huntem, ironicznie przyjaznym w tym swoim garniturze z kamizelką; był nauczycielem, który utrzymywał w klasie porządek za sprawą dostatecznej, ale nie nadmiernej nudy.

– Jak z pewnością pamiętacie, prosiłem was, byście poczytali o panowaniu Henryka VIII – oznajmił na początek, a Colin, Alex i ja popatrzyliśmy na siebie zezem, z nadzieją, że pytanie nie wyląduje na głowie któregoś z nas niczym spławik rzucony przez wędkarza. – Kto zechciałby scharakteryzować ten okres? – Wyciągnął stosowny wniosek z naszych spuszczonych oczu. – No cóż, może Marshall. Jak opisałbyś rządy Henryka VIII?

Nasza ulga przewyższała naszą ciekawość merytoryczną, ponieważ Marshall był ostrożnym ignorantem, któremu brakowało pomysłowości zrodzonej z prawdziwej niewiedzy. W zadanym pytaniu zaczął się dopatrywać ukrytych komplikacji, nim w końcu sformułował odpowiedź.

– Panował niepokój, panie profesorze.

Wybuch z trudem kontrolowanej wesołości; sam Hunt niemal się uśmiechnął.

– Zechciałbyś to rozwinąć?

Marshall skinął z wolna głową, pomyślał jeszcze chwilę i doszedł do wniosku, że to nie pora na ostrożność.

– Powiedziałbym, że panował duży niepokój, panie profesorze.

– Spytajmy więc Finna. Orientujesz się w omawianym okresie?

Nowy chłopiec siedział rząd przede mną, z lewej. Dotychczas nie zareagował w widoczny sposób na idiotyzmy Marshalla.

– Obawiam się, że nie, panie profesorze. Istnieje jednak pewien sposób rozumowania, według którego wszystko, co można powiedzieć tak naprawdę o jakimkolwiek wydarzeniu historycznym – nawet o wybuchu pierwszej wojny światowej – sprowadza się do jednego: „Coś się stało”.

– Czyżby? No cóż, oznaczałoby to, że moja praca nie ma sensu, czyż nie?

Po krótkim i przypochlebnym śmiechu z naszej strony Stary Joe Hunt wybaczył nam wakacyjne rozleniwienie i oświecił w kwestii królewskiego rzeźnika poligamisty.

Na następnej przerwie odszukałem Finna.

– Jestem Tony Webster. – Popatrzył na mnie nieufnie. – Zażyłeś Hunta.

Wydawało się, że nie ma pojęcia, o co mi chodzi.

– Wiesz, tym „coś się stało” – wyjaśniłem.

– Ach, tak. Byłem raczej rozczarowany, że nie podjął tematu.

Nie to miał powiedzieć.

Kolejny szczegół, który pamiętam: my trzej, na znak naszego przymierza, nosiliśmy zegarki po wewnętrznej stronie nadgarstka. Była to oczywiście poza, ale może i coś więcej – dzięki temu czas wydawał się czymś osobistym, nawet sekretnym. Oczekiwaliśmy, że Adrian dostrzeże tę manierę i będzie ją naśladował. Nie poszedł jednak za naszym przykładem.

Tego samego dnia – a może nazajutrz – mieliśmy dwie lekcje angielskiego z Philem Dixonem, młodym nauczycielem świeżo po Cambridge. Lubił korzystać ze współczesnych tekstów i często rzucał nam niespodziewane wyzwania. „Narodziny kopulacja śmierć; T.S. Eliot twierdzi, że tylko o to chodzi. Jakieś komentarze?”. Kiedyś przyrównał jednego z Szekspirowskich bohaterów do Kirka Douglasa w Spartakusie. I pamiętam też, że raz, gdy omawialiśmy poezję Teda Hughesa, przekrzywił po belfersku głowę i mruknął: „Oczywiście wszyscy się zastanawiamy, co będzie, kiedy już skończą mu się zwierzęta do tych wierszy”. Czasem zwracał się do nas per panowie. Uwielbialiśmy go, ma się rozumieć.

Tego popołudnia rozdał nam kartki z wierszem bez tytułu, daty czy nazwiska autora, powiedział, że mamy dziesięć minut, by się zastanowić nad utworem, a potem poprosił o komentarze.

– Może zaczniemy od ciebie, Finn? Ujmując to najprościej, co jest tematem tego wiersza?

Adrian podniósł wzrok znad swojej ławki.

– Eros i Tanatos, panie profesorze.

– Hm. Mów dalej.

– Seks i śmierć – ciągnął Finn, jakby w tylnych rzędach siedziały tępaki, które nie rozumieją greki. – Albo miłość i śmierć, jeśli pan woli. Pierwiastek erotyczny w każdym razie, pozostający w konflikcie z pierwiastkiem śmierci. I co z tego konfliktu wynika.

Byłem prawdopodobnie pod takim wrażeniem, że Dixon uznał je za przesadne.

– Podejmij wątek, Webster, i oświeć nas.

– Wydawało mi się, że to wiersz o płomykówce, panie profesorze.

Na tym właśnie polegała jedna z różnic między nami trzema a naszym nowym przyjacielem. Na ogół robiliśmy sobie jaja, z wyjątkiem chwili, kiedy zachowywaliśmy się poważnie. On na ogół zachowywał się poważnie, z wyjątkiem chwil, kiedy robił sobie jaja. Upłynęło trochę czasu, zanim się w tym zorientowaliśmy.

Adrian pozwolił się wchłonąć naszej grupie, nie dając po sobie poznać, że mu na tym zależy. Może rzeczywiście tak było. Nie zmienił też swoich poglądów, by dopasować je do naszych. W trakcie modlitwy porannej wygłaszał stosowne kwestie, podczas gdy Alex i ja tylko naśladowaliśmy słowa, a Colin preferował fortel polegający na entuzjastycznym i pseudożarliwym ryku. Nasza trójka uważała zajęcia sportowe za kryptofaszystowski plan mający na celu stłumienie popędu seksualnego; Adrian natomiast wstąpił do klubu szermierczego i uprawiał skok wzwyż. Z wojowniczą zajadłością wykazywaliśmy się głuchotą na muzykę; on przychodził do szkoły z klarnetem. Kiedy Colin potępiał własną rodzinę, ja wyśmiewałem system polityczny, Alex zaś czynił filozoficzne obiekcje wobec postrzeganej rzeczywistości i jej natury, Adrian zachowywał swoje opinie dla siebie – z początku przynajmniej. Odnosiło się wrażenie, że wierzy w pewne rzeczy. My też wierzyliśmy – z tą różnicą, że chcieliśmy wierzyć we własne rzeczy, a nie w to, co nam podsuwano, nie pytając nikogo o zdanie. Dlatego byliśmy przekonani o swoim oczyszczającym sceptycyzmie.

Szkoła była usytuowana w centrum Londynu i każdego dnia dojeżdżaliśmy z różnych dzielnic, zamieniając jeden system kontroli, ten rodzicielski, na drugi, ten edukacyjny. W owych czasach wszystko było prostsze: mniej pieniędzy, żadnych elektronicznych wynalazków, tyrania mody w formie szczątkowej, nieobecność dziewczyn. Nie istniało nic, co mogłoby nas odciągać od ludzkiego i synowskiego obowiązku, którym była nauka, zdawanie egzaminów, wykorzystywanie zdobytych kwalifikacji do znalezienia odpowiedniej pracy, a następnie urządzenie sobie życia, niegroźnie pełniejszego niż życie naszych rodziców; aprobowali to, przyrównując naszą teraźniejszość do swojej przeszłości, która była prostsza, a tym samym lepsza. Nikt oczywiście nie mówił o tym w ten sposób: szacowny społeczny darwinizm klasy średniej zawsze pozostawał domyślny.

– Pieprzeni dranie, ci rodzice – zaczął narzekać Colin pewnego poniedziałku, podczas przerwy na lunch. – Kiedy człowiek jest mały, to uważa, że są w porządku, a potem uświadamia sobie, że niczym się nie różnią od…

– ...Henryka VIII, Col? – podsunął Adrian.

Zaczęliśmy się już przyzwyczajać do jego zmysłu ironii, a także do tego, że mógł równie dobrze obrócić ją przeciwko nam. Kiedy zachowywał się prowokacyjnie albo chciał nas skłonić do powagi, zwracał się do mnie per Anthony; Alex zamieniał się w Alexandra, natomiast Colin, którego imię nijak nie dawało się wydłużyć, przybierał zdrobniałą formę Col.

– Nie pogniewałbym się, gdyby mój tata miał sześć martwych żon.

– I był niewiarygodnie bogaty.

– I żeby malował go Holbein.

– I żeby kazał się papieżowi odpieprzyć.

– Jakiś konkretny powód, dla którego nazywasz ich pieprzonymi draniami? – zwrócił się do Alexa Colin.

– Chciałem, żebyśmy wybrali się do wesołego miasteczka. Powiedzieli, że muszą podczas weekendu zająć się ogrodem.

Racja: pieprzeni dranie. Lecz nie dla Adriana, który słuchał naszych oskarżeń, ale rzadko się wtrącał. A jednak, jak się nam wydawało, miałby więcej powodów do narzekań niż większość ludzi. Przed laty odeszła jego matka, pozostawiając męża z synem i córką na głowie. Nikt wtedy nie znał pojęcia „samotnego rodzica wychowującego dzieci”; mówiło się „rozbity dom”, Adrian zaś był jedynym znanym nam człowiekiem, który z takiego domu pochodził. Powinno to na dobrą sprawę rozbudzić w nim niezmierzone pokłady egzystencjalnej wściekłości, ale jakoś do tego nie doszło; mówił, że kocha swoją matkę i szanuje ojca. Przeanalizowaliśmy na osobności jego przypadek, czego rezultatem była pewna teoria: klucz do szczęśliwego życia rodzinnego to brak rodziny – albo przynajmniej taka rodzina, która nie żyje razem. Dokonawszy tej analizy, jeszcze bardziej zazdrościliśmy Adrianowi.

W tamtych dniach wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy trzymani w jakimś kojcu, czekając, aż nas wypuszczą na wolność, i że gdy ten moment wreszcie nadejdzie, nasze życie – i sam czas – przyspieszy. Skąd mieliśmy wiedzieć, że tak czy owak to życie się zaczęło, że odnieśliśmy już pewne korzyści i doznaliśmy pewnych klęsk? I że nasze uwolnienie oznaczałoby jedynie przejście do większego kojca, którego granice byłyby z początku niedostrzegalne?

Tymczasem byliśmy spragnieni książek, seksu, merytokracji, anarchii. Wszelkiego rodzaju polityczne i społeczne systemy wydawały się nam skorumpowane, a jednak nie zamierzaliśmy rozważać jakiejkolwiek alternatywy z wyjątkiem hedonistycznego chaosu. Adrian jednakże nakłaniał nas, byśmy wierzyli w sens posługiwania się w życiu myślą, w tym znaczeniu, że działaniami powinny rządzić zasady. Wcześniej to Alex uchodził pośród nas za filozofa. Czytał dzieła, do których dwaj pozostali nigdy nie zajrzeli, i mógł na przykład oświadczyć nagle: „O czym nie da się mówić, to się musi przemilczeć”. Colin i ja rozważaliśmy przez chwilę tego rodzaju propozycje, potem uśmiechaliśmy się szeroko i gadaliśmy dalej. Teraz jednak pojawienie się Adriana oznaczało, że Alex utracił swoją pozycję – albo że mieliśmy do wyboru jeszcze jednego filozofa. Jeśli Alex czytywał Russella i Wittgensteina, to Adrian czytywał Camusa i Nietzschego. Ja czytywałem George’a Orwella i Aldousa Huxleya; Colin czytywał Baudelaire’a i Dostojewskiego. Przesadzam tylko nieznacznie z tymi lekturami.

Tak, oczywiście, byliśmy pretensjonalni – od czego innego jest młodość? Posługiwaliśmy się określeniami Weltanschauung i Sturm und Drang, uwielbialiśmy mówić „to filozoficznie oczywiste” i zapewnialiśmy jeden drugiego, że pierwszym obowiązkiem wyobraźni jest przekraczać własne granice. Nasi rodzice widzieli sprawy inaczej, traktując swoje dzieci jak niewiniątka zagrożone niespodziewanie przez trujące wpływy. Tak więc matka Colina nazywała mnie „jego mrocznym aniołem”; mój ojciec winił Alexa, kiedy przyłapał mnie na lekturze Manifestu komunistycznego; Colin podpadł rodzicom Alexa, gdy znaleźli u niego pełen cynizmu kryminał amerykański. I tak dalej. Identycznie było z seksem. Nasi rodzice sądzili, że się nawzajem deprawujemy i że w rezultacie staniemy się tym, czego lękali się najbardziej: niepoprawnymi onanistami, czarującymi homoseksualistami, lekkomyślnie zapładniającymi libertynami. Bojąc się o nas, myśleli ze strachem o bliskości związanej z nastoletnią przyjaźnią, o drapieżnym zachowaniu nieznajomych w pociągu, powabie niewłaściwej dziewczyny. Jakże ich niepokój przekraczał nasze doświadczenia!

Pewnego popołudnia Stary Joe Hunt, jakby pomny wcześniejszego wyzwania, które rzucił mu Adrian, poprosił nas, żebyśmy omówili początki pierwszej wojny światowej, a zwłaszcza odpowiedzialność zabójcy arcyksięcia Ferdynanda za rozpętanie całej afery. Byliśmy wtedy, niemal wszyscy, absolutystami. Lubiliśmy Tak kontra Nie, Pochwałę kontra Potępienie, Winę kontra Niewinność – albo, jak w przypadku Marshalla, Niepokój kontra Wielki Niepokój. Lubiliśmy gry, które kończyły się zwycięstwem albo przegraną, nie remisem. Tak więc dla jednych ów serbski zamachowiec, którego imię dawno wywietrzało mi z pamięci, ponosił stuprocentową osobistą odpowiedzialność: wystarczyło pozbawić go wyznaczonej mu roli, a do wojny nigdy by nie doszło. Inni opowiadali się za stuprocentową odpowiedzialnością sił historycznych, które sprawiły, że antagonistyczne narody znalazły się na nieuniknionym kursie kolizyjnym: „Europa była beczką prochu” i tak dalej. Osobnicy bardziej anarchistyczni, pokroju Colina, dowodzili, że wszystko sprowadza się do przypadku; że świat istnieje w stanie bezustannego chaosu i że tylko jakiś prymitywny instynkt gawędziarski, stanowiący bez wątpienia pozostałość po religii, mógłby przypisywać znaczenie temu, co mogło się wydarzyć albo i nie.

Hunt przeszedł szybko do porządku dziennego nad tą próbą podważania wszystkiego, jakby chorobliwa niewiara stanowiła naturalny produkt wieku dojrzewania, coś, z czego się wyrasta. Nauczyciele i rodzice zwykli przypominać nam w irytujący sposób, że i oni byli kiedyś młodzi i dlatego mogą teraz przemawiać z wyższością. To taki etap, twierdzili uparcie. Wyrośniecie z tego; życie nauczy was poczucia rzeczywistości i realistycznego spojrzenia. Wtedy jednak nie chcieliśmy przyznać, że byli kiedykolwiek tacy jak my, i trwaliśmy w głębokim przekonaniu, że pojmujemy życie – a także prawdę, moralność i sztukę – o wiele trafniej niż skłonni do kompromisu starsi.

– Nie zabierasz głosu, Finn. To ty wszystko zacząłeś. Jesteś, by się tak wyrazić, naszym serbskim zamachowcem. – Hunt umilkł na chwilę, by słuchacze mogli w pełni docenić aluzję. – Zechciałbyś wyświadczyć nam przysługę i podzielić się swoimi przemyśleniami?

– Nie wiem, panie profesorze.

– Czego nie wiesz?

– No cóż, w pewnym sensie nie mogę wiedzieć tego, czego nie wiem. To filozoficznie oczywiste. – Uciekł się do swej ulubionej krótkiej pauzy, podczas której zastanawialiśmy się ponownie, czy to subtelne szyderstwo, czy też skrajna powaga przekraczająca nasze zrozumienie. – Doprawdy, czy cała ta sprawa z przypisywaniem odpowiedzialności nie jest czymś w rodzaju wykrętu? Chcemy zrzucić winę na jednostkę, by można było usprawiedliwić wszystkich pozostałych. Albo winimy jakiś proces historyczny, co uwalnia od zarzutów konkretnych ludzi. Albo twierdzimy, że to anarchistyczny chaos, co na jedno wychodzi. Wydaje mi się, że istnieje – istniał – łańcuch indywidualnych odpowiedzialności, bez wyjątku nieodzownych, nie tak jednak długi, by każdy mógł zwalać winę na kogoś innego. Ale oczywiście moje pragnienie przypisywania owej odpowiedzialności może stanowić w większym stopniu odzwierciedlenie mojego umysłu i jego natury niż uczciwą analizę tego, co się wydarzyło. To jeden z zasadniczych problemów historii, sam pan przyzna, panie profesorze. Kwestia subiektywizmu w opozycji do obiektywnej interpretacji, fakt, iż musimy poznać historię historyka, by zrozumieć przedstawianą nam wersję.

Zapadła cisza. O nie, nie robił sobie jaj, nawet w najmniejszym stopniu.

Stary Joe Hunt popatrzył na zegarek i uśmiechnął się.

– Za pięć lat przechodzę na emeryturę, Finn. Gdybyś zechciał zająć moje miejsce, byłbym szczęśliwy, mogąc cię zarekomendować.

On też nie robił sobie jaj.

*

Podczas jednego z porannych apeli dyrektor obwieścił ponurym głosem, jakim zwykle przekazywał informacje o usunięciu kogoś ze szkoły albo o katastrofalnych porażkach sportowych, że ma dla nas tragiczną wiadomość, taką mianowicie, że Robson z szóstej klasy o profilu ścisłym zmarł podczas weekendu. Przy akompaniamencie pełnych zdumienia szeptów zakomunikował nam, że Robson odszedł w kwiecie wieku, że jego śmierć jest stratą dla całej szkoły i że wszyscy będziemy symbolicznie obecni na jego pogrzebie. Powiedział na dobrą sprawę wszystko z wyjątkiem tego, co chcieliśmy wiedzieć: jak, dlaczego i – gdyby okazało się to morderstwem – z czyjej ręki.

– Eros i Tanatos – skomentował Adrian przed pierwszą lekcją tego dnia. – Tanatos znów zwycięża.

– Robson nie pasował za bardzo do schematu Eros–Tanatos – odparł Alex.

Colin i ja skinęliśmy zgodnie głowami. Wiedzieliśmy to, ponieważ Robson chodził do naszej klasy przez dwa lata: stateczny, pozbawiony wyobraźni chłopak, nieprzejawiający jakichkolwiek zainteresowań humanistycznych; wlókł się w ogonie, nie obrażając nikogo. Teraz obraził nas, wsławiwszy się wczesną śmiercią. Rzeczywiście w kwiecie wieku: Robson, którego znaliśmy, przypominał roślinę.

Nie było wzmianki o chorobie, wypadku rowerowym czy wybuchu gazu i kilka dni później pojawiła się pogłoska (alias Brown z klasy o profilu ścisłym), która przekazała to, czego nie mogły albo nie chciały przekazać władze szkolne. Robson zrobił swojej dziewczynie dziecko i powiesił się na strychu, gdzie znaleziono go dopiero po dwóch dniach.

– Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że facet wie, jak się powiesić.

– Chodził do klasy o profilu ścisłym.

– Trzeba zapleść węzeł przesuwany specjalnego rodzaju.

– Tak jest tylko na filmach. Albo podczas egzekucji. Można to zrobić za pomocą zwykłego węzła. Tyle że człowiek dłużej się dusi.

– A jego dziewczyna? Co możemy o niej powiedzieć?

Rozważaliśmy przeróżne znane nam opcje: pruderyjna dziewica (obecnie była dziewica), wyzywająco ubrana ekspedientka, doświadczona starsza kobieta, przeżarta chorobą weneryczną dziwka. Dyskutowaliśmy o tym, dopóki Adrian nie skierował naszego zainteresowania na inne tory.

– Camus powiedział, że samobójstwo to jedyne prawdziwie poważne zagadnienie filozoficzne.

– Pomijając etykę, politykę, estetykę, naturę rzeczywistości i całą resztę – zaripostował Alex, w którego głosie wyczuwało się ostry ton.

– Jedyne prawdziwe. Fundamentalne, takie, na którym opierają się wszystkie pozostałe.

Po dłuższej analizie samobójstwa Robsona wystąpiliśmy z konkluzją, że można je uznać za filozoficzne tylko w sensie arytmetycznym: wiedząc, że doprowadzi do powiększenia rodzaju ludzkiego o jednego osobnika, człowiek ten doszedł do wniosku, że jego etycznym obowiązkiem jest utrzymanie liczby populacji na stałym poziomie. Oceniliśmy jednak, że pod każdym innym względem Robson nas rozczarował – i nie sprostał poważnemu myśleniu. Jego czyn był niefilozoficzny, egoistyczny i nieartystyczny: jednym słowem, niewłaściwy. Co się tyczy listu pożegnalnego, który według pogłoski (znowu Brown) zawierał tylko słowa: „Przepraszam, mamo”, mieliśmy wrażenie, że jest przykładem utraconej szansy edukacyjnej.

Może nie ocenialibyśmy Robsona tak surowo, gdyby nie jeden główny, niezaprzeczalny fakt: sprawca był w naszym wieku, a mimo to nie tylko konspirował, by znaleźć sobie dziewczynę, ale także, bezspornie, uprawiał z nią seks. Pieprzony drań! Dlaczego on, a nie my? Dlaczego żaden z nas nie doświadczył nawet porażki pod tym względem? Takie poniżenie wzbogaciłoby przynajmniej naszą ogólną mądrość, dając okazję do negatywnych przechwałek („Tak, naprawdę powiedziała, że jestem pryszczatym kretynem o charyzmie godnej trampka”). Wiedzieliśmy dzięki lekturze wielkich dzieł literackich, że Miłość wymaga Cierpienia, i chętnie zdobylibyśmy trochę doświadczenia w tymże Cierpieniu, gdyby pojawiła się mglista, lecz nawet logiczna obietnica, że oto być może nadchodzi Wielkie Uczucie.

Stanowiło to jeszcze jeden z naszych lęków: że Życie nie okaże się takie jak Literatura. Wystarczyło spojrzeć na naszych rodziców – czy byli materiałem literackim? Co najwyżej mogli aspirować do miana gapiów i przypadkowych świadków, tworzyć część społecznego tła dla rzeczywistych, prawdziwych i ważnych rzeczy. Czego na przykład? Rzeczy, o których mówiła Literatura: miłości, seksu, moralności, przyjaźni, szczęścia, cierpienia, zdrady, cudzołóstwa, dobra i zła, bohaterów i złoczyńców, winy i niewinności, ambicji, władzy, sprawiedliwości, rewolucji, wojny, ojców i synów, matek i córek, jednostek przeciwko społeczeństwu, sukcesu i porażki, morderstwa, samobójstwa, śmierci, Boga. I płomykówek. Oczywiście były jeszcze inne rodzaje literatury – teoretycznej, samowtórnej, płaczliwie autobiograficznej – ale przypominały one masturbację bez wytrysku. Prawdziwa literatura zawierała psychologiczną, emocjonalną i społeczną prawdę ujawnianą w działaniach i refleksjach swoich protagonistów; powieść dotyczyła postaci dojrzewającej w czasie. Tak w każdym razie mówił nam Phil Dixon. A jedyną – oprócz Robsona – osobą, której dotychczasowe życie zawierało cokolwiek wartego powieści, był Adrian.

– Dlaczego twoja mama porzuciła twojego tatę?

– Nie wiem dokładnie.

– Czy twoja mama znalazła sobie innego faceta?

– Czy przyprawiała twojemu tacie rogi?

– Czy twój tata miał kochankę?

– Nie wiem. Powiedzieli, że zrozumiem, kiedy będę starszy.

– Zawsze to obiecują. „A może byście tak wyjaśnili rzecz od razu?”. Tak im mówię.

Tyle że nigdy tego nie powiedziałem. A nasz dom, o ile mogłem się zorientować, nie skrywał – ku mojemu wstydowi i rozczarowaniu – żadnych tajemnic.

– Może twoja mama ma młodego kochanka?

– Skąd mam wiedzieć? Nigdy nie spotykamy się z nią w jej domu. Zawsze przyjeżdża do Londynu.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Poczucie kresu

Подняться наверх