Читать книгу Miasto luster. Trylogia Przejście. Tom 3 - Justin Cronin - Страница 14
2
ОглавлениеDzień się kończył, gdy Peter wracał do domu. Ponad nim bezkresne niebo Utah pękało, otwierając się w długich szczelinach koloru na tle ciemniejącego błękitu. Wczesnojesienny wieczór: noce zimne, a dni jeszcze przyjemne. Szedł wzdłuż pomrukującej rzeki z wędką na ramieniu, z psem hasającym u boku. Miał w torbie dwa tłuste pstrągi, owinięte w złote liście.
Gdy zbliżył się do zagrody, usłyszał muzykę. Ściągnął ubłocone buty i wraz z torbą zostawił na ganku. Wszedł do domu. Amy siedziała przy starym pianinie, plecami do drzwi. Podszedł i stanął za nią. Była tak głęboko skupiona, że go nie zauważyła. Słuchał, stojąc bez ruchu, ledwie oddychając. Amy lekko się kołysała w takt muzyki. Jej palce zwinnie pomykały po klawiaturze, nie tyle grając tony, ile je wywołując. Melodia była dźwiękowym ucieleśnieniem czystych emocji. Wyrażała głęboki smutek, ale przepojony taką czułością, że wcale nie wydawała się smutna. Sprawiła, że Peter pomyślał o czasie, który zawsze odpływa w przeszłość, stając się wspomnieniem.
– Wróciłeś.
Nawet nie zauważył, że skończyła grać. Położył ręce na jej ramionach, a ona przesunęła się na ławeczce i odchyliła głowę.
– Chodź tu – powiedziała.
Pochylił się, żeby mogła go pocałować. Jej oszałamiające piękno było dla niego nowym odkryciem za każdym razem, gdy na nią spoglądał. Ruchem głowy wskazał klawiaturę.
– Wciąż nie wiem, jak ty to robisz.
– Podobało ci się? – Uśmiechała się. – Ćwiczyłam cały dzień.
Odparł, że tak, bardzo mu się podobało. Wyznał, że ta melodia nasunęła mu wiele myśli. Trudno było ująć to w słowa.
– Jak rzeka? Długo cię nie było.
– Tak? – Dzień, jak wiele innych, minął w mgiełce zadowolenia. – O tej porze roku jest tak pięknie, że chyba straciłem poczucie czasu. – Pocałował ją w czubek głowy. Włosy miała świeżo umyte, pachnące ziołami, których używała do zmiękczenia ługu. – Graj. Przygotuję kolację.
Wyszedł przez kuchnię na podwórze. Barwy ogrodu przygasły, niebawem ogród uśnie pod śniegiem, resztki jego przepychu rozpoczną zimowanie. Pies gdzieś się wałęsał. Zataczał szerokie kręgi wokół domu, ale Peter się o niego nie martwił, bo zawsze przed zmierzchem znajdował drogę powrotną. Napompował wody do miski, ściągnął koszulę, ochlapał wodą twarz i pierś, po czym wytarł się do sucha. Rykoszetujące od wzgórz ostatnie promienie słońca sprawiały, że na ziemi kładły się długie cienie. Była to pora dnia, którą lubił najbardziej – wrażenie, że wszystko się stapia, że wszystko trwa w stanie zawieszenia. Gdy ciemność się pogłębiała, patrzył na pojawiające się gwiazdy: jedna, druga, następna. Pora była taka jak melodia Amy: połączone wspomnienia i tęsknota, szczęście i smutek, początek i koniec.
Rozpalił ognisko, umył oprawione ryby, umieścił delikatnie białe mięso w rondlu i dodał trochę smalcu. Amy wyszła z domu i siedzieli razem, patrząc na dochodzącą potrawę. W kuchni przy świeczce zjedli pstrąga, pokrojone w plastry pomidory, ziemniaki pieczone w ognisku, a później jabłko na spółkę. Napalili w kominku w bawialni i siedzieli na kanapie, okryci kocem, z psem jak zwykle wylegującym się u ich stóp. W milczeniu patrzyli w płomienie. Nie odczuwali potrzeby wymiany słów, bo powiedzieli już sobie wszystko, co mieli do powiedzenia; wszystkim się podzielili i wszystko o sobie wiedzieli. Po jakimś czasie Amy wstała i wyciągnęła rękę.
– Chodź ze mną do łóżka.
Zabrali świeczki i weszli po schodach. W maleńkiej sypialni na poddaszu rozebrali się i skulili pod kołdrami, przytuleni dla ciepła. Pies przeciągle westchnął i legł na podłodze w nogach łóżka. Dobre stare psisko, wierne jak lew, miało tam trwać do rana, czuwając nad nimi. Peter rozkoszował się bliskością i ciepłem ich ciał, wspólnym rytmem oddechu, odczuwając nie szczęście, ale coś głębszego, bogatszego. Przez całe życie chciał być znany tylko przez jedną osobę. Na tym polega miłość, uznał. Na wzajemnym poznaniu.
– Peter? Co jest?
Minął jakiś czas. Jego umysł, unoszący się w bezwymiarowej przestrzeni pomiędzy snem i jawą, zawędrował do starych wspomnień.
– Myślałem o Theo i Maus. O tamtej nocy w stodole, o ataku. – Przepłynęła jakaś myśl, tuż poza zasięgiem. – Mój brat nigdy się nie dowiedział, co zabiło wirola.
Amy milczała przez chwilę.
– To ty, Peter. Ty ich ocaliłeś. Mówiłam ci… nie pamiętasz?
Rzeczywiście mówiła? A jeśli tak, to co przez to rozumiała? Przecież był wówczas w Kolorado, wiele kilometrów i dni dalej. Jak mógłby tego dokonać?
– Wyjaśniłam ci, jak to działa. Ta zagroda jest wyjątkowa. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są jednym i tym samym. Byłeś w stodole, ponieważ musiałeś tam być.
– Ale niczego nie pamiętam.
– Dlatego, że to się jeszcze nie wydarzyło. Nie dla ciebie. Nadejdzie jednak czas, kiedy się wydarzy. Będziesz tam, żeby ich uratować. Żeby uratować Caleba.
Caleb, jego chłopiec. Nagle przytłoczył go smutek przemieszany z głęboką, pełną tęsknoty miłością. Oczy zapiekły go od łez, wzruszenie dławiło go w gardle. Tyle lat. Minęło tyle lat.
– Ale teraz jesteśmy tutaj – powiedział. – Ty i ja, w tym łóżku. To jest prawdziwe.
– Na świecie nie ma już niczego prawdziwego. – Przytuliła się do niego. – Nie martwmy się tym teraz. Wiem, że jesteś zmęczony.
Był zmęczony. Bardzo, bardzo zmęczony. Czuł lata w kościach. W jego umyśle osiadło wspomnienie, jak przeglądał się w rzece. Kiedy to było? Dzisiaj? Wczoraj? Tydzień temu, miesiąc, rok? Słońce stało wysoko, tworząc skrzące się lustro na powierzchni wody. Jego odbicie falowało w nurcie. Głębokie zmarszczki i obwisłe policzki, wory pod oczami zmąconymi przez czas, przerzedzone włosy białe jak śniegowa czapka. Patrzył na twarz starca.
– Czy… ja umarłem?
Amy nie odpowiedziała. Peter wtedy zrozumiał, co mu mówi. Nie tylko to, że umrze jak każdy, ale że śmierć nie jest końcem. Zostanie w tym miejscu, czuwający duch na zewnątrz murów czasu. Oto klucz do wszystkiego, otwierający drzwi, za którymi leży odpowiedź na wszystkie tajemnice życia. Pomyślał o dniu, kiedy przybył do zagrody, bardzo dawno temu. Wszystko w niewytłumaczalny sposób było nienaruszone, spiżarnia zaopatrzona, zasłony w oknach i talerze na stole jakby na nich czekały. Tym właśnie było to miejsce. Jego jedynym prawdziwym domem na świecie.
Leżąc w ciemności, czuł pierś puchnącą z zadowolenia. Stracił wiele rzeczy i nie brakowało też ludzi, którzy odeszli. Wszystko umierało. Nawet sama ziemia, niebo i rzeki, i umiłowane przez niego gwiazdy pewnego dnia osiągną kres istnienia. Ale nie było to coś, czego należy się obawiać, i na tym polegało zaprawione kroplą goryczy piękno życia. Wyobraził sobie chwilę swojej śmierci. Wizja była tak silna, jakby nie tyle widział ją w wyobraźni, ile wspominał. Leży w tym samym łóżku, jest letnie popołudnie i Amy go obejmuje. Wygląda zupełnie jak teraz, silna, piękna i pełna życia. Łóżko stoi przodem do okna, przez zasłony sączy się rozproszone światło. Nie ma bólu, jest tylko wrażenie rozpadu. „W porządku, Peter – mówi Amy. – Wszystko w porządku. Niebawem znów będziemy razem”. Światło staje się coraz jaśniejsze, najpierw przepełnia jego oczy, a później świadomość, i tak oto Peter odchodzi: odpływa na falach światła.
– Tak bardzo cię kocham – powiedział.
– A ja kocham ciebie.
– To był cudowny dzień, prawda?
Skinęła głową, przytulona do niego.
– I będzie ich znacznie więcej. Ocean dni.
Przytulił ją jeszcze mocniej. Na zewnątrz trwała zimna, cicha noc.
– To była piękna melodia – odezwał się. – Cieszę się, że znalazłem to pianino.
I z tymi słowy, skuleni razem w dużym, miękkim łóżku na poddaszu, odpłynęli w sen.
▪ ▪ ▪
Cieszę się, że znalazłem to pianino.
To pianino.
To pianino.
To pianino…
Peter wzniósł się na poziom świadomości i stwierdził, że jest nagi, okręcony mokrymi od potu prześcieradłami. Przez chwilę leżał w bezruchu. Czy był…? I nie był…? W ustach czuł taki smak, jakby jadł piasek, pęcherz ciążył mu niczym kamień. Za oczami pierwsze dźgnięcie kaca zapowiadało długi, męczący dzień.
– Sto lat, poruczniku.
Lore leżała obok niego. Nie tyle obok, ile owinięta wokół niego; ich ciała były splecione i śliskie od potu w miejscu, gdzie się stykały. Korzystali wcześniej z tej chałupy – z tylko dwoma izbami i wychodkiem na tyłach – choć nie wiedział, do kogo należy. Okienko nad łóżkiem było szarym prostokątem przedświtu letniego dnia.
– Najwyraźniej z kimś mnie mylisz.
– Och, wierz mi – położyła palec pośrodku jego piersi – nie ma mowy o pomyłce. Jak się czujesz, mając trzydzieści lat?
– Jak dwudziestodziewięciolatek z pękającą głową.
Posłała mu uwodzicielski uśmiech.
– Cóż, mam nadzieję, że podobasz się sobie taki. Wybacz, że zapomniałam o kartce.
Odrzuciła prześcieradła, usiadła na brzegu łóżka i podniosła koszulę z podłogi. Miała szerokie, silne ramiona i długie włosy, które wiązała w koński ogon. Wcisnęła się w brudne spodnie, wsunęła stopy w buty. Obróciła się nieco i spojrzała na niego.
– Wybacz, że zmykam, mi amigo, ale muszę odprawić cysterny. Zrobiłabym ci śniadanie, tylko poważnie wątpię, czy jest z czego. – Pochyliła się, żeby szybko pocałować go w usta. – Pozdrów ode mnie Caleba, dobrze?
Chłopiec spędził noc u Sary i Hollisa. Żadne z nich nie zapytało Petera, dokąd idzie, chociaż z pewnością domyślali się, co zamierza.
– Dobrze – rzucił.
– Zobaczymy się, jak następnym razem będę w mieście? – Nie odpowiedział, więc przechyliła głowę i spojrzała na niego. – A może… raczej nie.
W zasadzie nie miał odpowiedzi. Nie łączyła ich miłość – ten temat nigdy się nie pojawił – ale było to coś więcej niż fizyczne pożądanie. Uczucie wpadało w szarą strefę pomiędzy; nie będąc ani jednym, ani drugim, i właśnie na tym polegał problem. Przebywanie z Lore przypominało mu o tym, czego nie mógł mieć.
Posmutniała.
– Cholera. A ja tak piekielnie cię lubiłam, poruczniku.
– Nie wiem, co powiedzieć.
Westchnęła, odwracając wzrok.
– Przypuszczam, że to nie miało szans na przetrwanie. Żałuję, że nie pomyślałam, żeby rzucić cię pierwsza.
– Przepraszam. Nie powinienem pozwolić, żeby sprawy zaszły tak daleko.
– Wierz mi, przejdzie. – Zadarła głowę, patrząc w sufit, i odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić, po czym przepędziła łzę. – Pieprzyć to, Peter. Widzisz, do czego mnie doprowadziłeś?
Czuł się okropnie. Nie przewidział czegoś takiego. Jeszcze minutę temu był pewien, że oboje będą dryfować, niesieni nurtem tego, cokolwiek to było, aż w końcu stracą sobą zainteresowanie albo ktoś nowy pojawi się w ich życiu.
– Nie chodzi o Michaela, prawda? – zapytała Lore. – Bo już ci mówiłam, że między nami koniec.
– Sam nie wiem – mruknął, po czym przyznał: – Dobra, może trochę. Dowie się, jeśli będziemy to ciągnąć.
– No to się dowie… i co z tego?
– Jest moim przyjacielem.
Otarła oczy i parsknęła cichym, pełnym goryczy śmiechem.
– Twoja lojalność jest godna podziwu, ale możesz mi wierzyć, zajmuję ostatnie miejsce na jego liście ważnych spraw. Pewnie ci podziękuje, że dzięki tobie ma mnie z głowy.
– To nieprawda.
Wzruszyła ramionami.
– Mówisz to tylko dlatego, że jesteś miły. I może właśnie dlatego tak bardzo cię lubię. Ale nie musisz kłamać. Oboje wiemy, co robimy. Ja wciąż sobie powtarzam, że wyrzucę go z pamięci, chociaż oczywiście tego nie robię. Wiesz, co mnie dobija? Nawet nie może powiedzieć mi prawdy. Ten cholerny rudzielec! O co chodzi z tą dziewczyną?
Peter przez chwilę czuł się zagubiony.
– Mówisz o… Alicii?
Lore spojrzała na niego ostro.
– Peter, nie bądź tępakiem. Jak sądzisz, co Michael robi w tej swojej durnej łodzi? Minęły trzy lata, odkąd Alicia zniknęła, a on wciąż nie może o niej zapomnieć. Gdyby rzeczywiście gdzieś była, może wtedy miałabym szanse. Ale przecież nie można rywalizować z duchem.
Przemyślenie tych słów zajęło mu dłuższą chwilę. Gdyby przed minutą ktoś go spytał, nie powiedziałby, że Michael choć trochę lubił Alicię, bo przecież od zawsze darli koty. Ale w głębi duszy wiedział, że tak naprawdę wcale się nie różnili – te same pokłady siły, ta sama determinacja, to samo nieprzyjmowanie do wiadomości odmowy, gdy jakiś pomysł wpadał im do głowy. I oczywiście łączyły ich długie wspólne dzieje. A te wyprawy Michaela łodzią? Czy były jakąś formą żałoby po Alicii? Każdy przeżywał jej zniknięcie po swojemu. Przez pewien czas Peter był na nią zły. Porzuciła ich bez słowa wyjaśnienia, nawet się nie pożegnała. Ale wiele się zmieniło… świat się zmienił. Teraz czuł głównie czysty ból samotności… i puste zimne miejsce w sercu, kiedyś zajmowane przez Alicię.
– Co do ciebie – podjęła Lore, przecierając oczy nadgarstkiem – nie wiem, kim ona jest, ale to szczęściara.
Zaprzeczanie nie miało sensu.
– Naprawdę przepraszam.
– Już to mówiłeś. – Ze zranionym uśmiechem zacisnęła ręce na kolanach. – Cóż, mam swoją ropę. Dziewczyna raczej nie może prosić o więcej. Bądź tak miły i czuj się jak świnia, dobra? Nie za długo. Tydzień, dwa wystarczą.
– Już się czuję jak świnia.
– Dobrze. – Pochyliła się i pocałowała go namiętnie. Jej pocałunek smakował łzami. Gwałtownie się odsunęła. – Na pożegnanie. Do zobaczenia, poruczniku.
▪ ▪ ▪
Słońce wschodziło, gdy wszedł po schodach na szczyt zapory. Kac zagnieździł się na dobre i Peter wiedział, że dzień wymachiwania młotkiem na rozpalonym dachu niczego nie polepszy. Godzina snu załatwiłaby sprawę, ale po rozmowie z Lore chciał oczyścić umysł przed pójściem do pracy.
Wstający dzień powitał go na tamie, ze światłem złagodzonym przez warstwę niskich chmur, które miały zniknąć w ciągu godziny. Od czasu gdy odszedł z sił ekspedycyjnych, zapora stała się w jego myślach miejscem o totemicznym znaczeniu. Któregoś dnia przed brzemienną w skutki wyprawą do Ojczyzny sprowadził tu bratanka. Nie działo się nic godnego uwagi. Chłonąc widoki, rozmawiali o misjach Petera z czasów służby w wojsku i o rodzicach Caleba, Theo i Maus. W końcu zeszli na dół, żeby popływać, czego Caleb nigdy wcześniej nie robił. Zwyczajna wycieczka, jednak pod koniec dnia coś się zmieniło. W sercu Petera otworzyły się drzwi. W owym czasie tego nie rozumiał, ale po ich drugiej stronie czekało nowe podejście do życia, obejmujące przyjęcie ojcowskiej odpowiedzialności za chłopca.
Takie było jego jedno życie, to, o którym wiedzieli ludzie. Peter Jaxon, oficer wojsk ekspedycyjnych w stanie spoczynku, został cieślą i ojcem, obywatelem Kerrville w Teksasie. Wiódł życie jak każdy inny, z jego troskami i radościami, ze wzlotami i upadkami, z lepszymi i gorszymi dniami, i był z tego zadowolony. Caleb skończył dziesięć lat. W przeciwieństwie do Petera, który w tym wieku już służył jako goniec w straży, chłopiec miał prawdziwe dzieciństwo. Chodził do szkoły, bawił się z kolegami, wypełniał obowiązki bez szczególnego ponaglania i tylko czasami się skarżył; co wieczór Peter kładł go do łóżka i chłopiec odpływał w sny w bezpiecznym przeświadczeniu, że jutrzejszy dzień będzie dokładnie taki sam jak dzisiejszy. Był wysoki na swój wiek, jak na Jaxona przystało, i z jego twarzy już zaczynała znikać dziecięca miękkość. Z dnia na dzień coraz bardziej przypominał ojca, Theo, chociaż już nie poruszał tematu rodziców. Peter nie unikał rozmowy – bratanek po prostu nie pytał. Pewnego wieczoru – gdy mieszkali razem już od sześciu miesięcy – lekkim tonem, jakby mówił o pogodzie, zapytał: „Mogę nazywać cię tatą?”. Peter nie krył zaskoczenia, bo tego nie przewidział. „Na pewno chcesz?” – zapytał. Chłopiec pokiwał głową. „Aha – mruknął Peter. – Chyba tak będzie dobrze”.
Co do drugiego życia, Peter nie mógłby powiedzieć, jakie było; wiedział tylko to, że istnieje i że trwa w nocy. Jego sny o zagrodzie obejmowały wachlarz dni i wydarzeń, ale ich wymowa zawsze była taka sama: towarzyszyło im poczucie przynależności, domu. Sny były tak żywe, że budził się z wrażeniem, że naprawdę przenosił się do tamtego miejsca i czasu, jakby godziny jawy i snu stanowiły dwie strony tej samej monety i obie były jednakowo prawdziwe.
Czym były te sny? Skąd się brały? Czy były wytworem jego umysłu, czy może pochodziły z zewnętrznego źródła – od Amy? Peter nikomu nie powiedział o pierwszej nocy ewakuacji z Iowa, kiedy Amy do niego przyszła. Miał ku temu wiele powodów, ale najważniejszy z nich był taki, że brakowało mu pewności, czy to zdarzyło się naprawdę. Zbudził się z głębokiego snu z córką Sary i Hollisa, śpiącą mu na kolanach – oboje byli opatuleni, by chronić się przed zimnem Iowa – pod niebem tak pijanym gwiazdami, że zdawał się unosić wśród nich. I była tam Amy. Nie rozmawiali, nie musieli. Dotyk ich rąk wystarczył. Chwila trwała wieczność i skończyła się w okamgnieniu. A Amy zniknęła.
Czy to zdarzenie też mu się przyśniło? Dowody mówiły, że tak. Wszyscy uważali, że Amy zginęła na stadionie, unicestwiona przez wybuch, który zabił Dwunastu. Nie znaleziono po niej ani śladu. Jednak ta chwila wydawała się taka realna. Czasami Peter był przekonany, że Amy wciąż gdzieś jest, lecz zaraz potem zakradały się wątpliwości. W końcu postanowił zachować te pytania dla siebie.
Stał przez jakiś czas, patrząc na słońce zalewające blaskiem teksańskie wzgórza. W dole nieruchoma powierzchnia zbiornika lśniła niczym lustro. Chciałby popływać, żeby pozbyć się kaca, ale przed stawieniem się w pracy musiał zaprowadzić Caleba do szkoły. Nie uważał się za dobrego cieślę – tak naprawdę umiał robić tylko jedno, być żołnierzem – jednak praca była stała i blisko domu, a z powodu realizowanych projektów zarząd budownictwa potrzebował jak najwięcej rąk do pracy.
Kerrville pękało w szwach. Z Iowa przybyło pięćdziesiąt tysięcy ludzi i w ciągu zaledwie dwóch lat podwoiła się liczba mieszkańców miasta. Przyjęcie tylu osób nie było łatwe. Kerrville zbudowano z myślą, że liczba ludności nie ulegnie zmianie. Pary, które chciały mieć więcej niż dwoje dzieci, musiały płacić ogromne grzywny. Mogły mieć trzecie dziecko tylko w przypadku, jeśli któreś z dwójki zmarło przed ukończeniem dziesiątego roku życia.
Przybycie ludzi z Iowa zawaliło całą koncepcję. Brakowało żywności, paliwa i leków, wystąpiły problemy sanitarne – wszystkie bolączki, jakie wiążą się z przebywaniem zbyt wielu osób na za małym terenie, łącznie z konfliktami między dawnymi a nowymi mieszkańcami. Śpiesznie wzniesione miasteczko namiotów przyjęło kilka pierwszych fal uchodźców, ale z napływem kolejnych tymczasowe obozowisko szybko przemieniło się w enklawę biedy. Wielu przybyszów po latach pracy przymusowej miało kłopot z dostosowaniem się do życia, w którym nie wszystkie decyzje były podejmowane za nich – powszechne stało się powiedzenie „leniwy jak z Ojczyzny”; inni poszli w przeciwnym kierunku: naruszali godzinę policyjną, zapełniali burdele i szulernie Dunka, pili, kradli, bili się i generalnie dostawali amoku. Jedyną częścią populacji zadowoloną z tego stanu rzeczy byli gangsterzy, którzy obławiali się na czarnym rynku, handlując całą gamą towarów – od żywności, przez bandaże po młotki.
Ludzie zaczęli otwarcie mówić o wyprowadzce za mur. Peter przypuszczał, że przejście od słów do czynów jest tylko kwestią czasu. Od trzech lat nie widziano ani jednego wirola, draka czy głupka, więc narastały naciski na władze cywilne, żeby otworzyć bramę. Opowieści o wydarzeniach na stadionie w Ojczyźnie krążyły wśród mieszkańców w tysiącu różnych wersji – nie było dwóch takich samych – ale w końcu nawet najbardziej zatwardziali niedowiarkowie zaczęli akceptować koncepcję, że zagrożenie naprawdę przeminęło. Kto jak kto, ale Peter powinien zgodzić się z tym pierwszy.
Odwrócił się, żeby spojrzeć na miasto. Prawie sto tysięcy osób: kiedyś taka liczba zwaliłaby z nóg Petera, który wychował się w miasteczku – w świecie – liczącym mniej niż stu mieszkańców. Przy bramie, wyrzucając dieslowy dym w poranne powietrze, gromadziły się autobusy, żeby zabrać robotników do kompleksu rolnego. Zewsząd dobiegały dźwięki i zapachy życia, miasto się budziło i przeciągało. Epoka wiroli dobiegła końca – ludzkość wreszcie rozkwitała. Kontynent czekał, gotów do wzięcia, a Kerrville było miejscem, gdzie zaczęła się nowa epoka. Dlaczego zatem wszystko wydawało się takie wątłe, takie kruche? Dlaczego, stojąc na zaporze w skądinąd podnoszący na duchu letni poranek, czuł wewnętrzne drżenie obawy?