Читать книгу Z nienawiści do kobiet - Justyna Kopińska - Страница 6

Violetta Villas:
Jestem Twoją mamą

Оглавление

 Zaczęły się stany depresyjne. To bardzo źle wpływało na Krzysia.

 Ten wiecznie dzwoniący telefon u niej w domu. Mama cały czas powtarzała: „Nie odbieraj, nie odbieraj!”. A potem krzyczała do słuchawki, wściekła: „Halo, ty ubeku, ty szpiclu!”.

 Raz wróciłem do domu i zastałem mamę, jak wyrywała kable i szukała czegoś we wtyczkach. „Co ty robisz?!” – spytałesm zdenerwowany. „Cii… Podsłuchują nas” – powiedziała. Wyglądała jak nie ona.

– Mama powtarzała, że nigdy nie będzie matką, żoną i kucharką – mówi mi Krzysztof, syn Violetty Villas. – Bała się ludzkich oczekiwań. Chciała przeżyć życie na swój sposób. Wiedziała, że ma talent. I konsekwentnie dążyła, by być „kimś”.


Moje pierwsze wspomnienie? Miałem może cztery i pół roku. Zobaczyłem, jak do domu wchodzi piękna pani z długimi, blond włosami. Wzięła mnie za rękę. Zaprowadziła do pokoju i uklękła przede mną. – Jestem twoją mamą – powiedziała delikatnie. I wręczyła mi drewniany karabin. Mieszkałem wtedy z babcią w Lewinie Kłodzkim. Nie kojarzyłem mamy. I to spotkanie też nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Była obcą mi osobą.

Rodzice mamy przyjechali w 1946 roku do Lewina z Belgii. Dziadek Bolesław Cieślak był tam przed wojną górnikiem. Jego zarobki pozwalały, by rodzina prowadziła życie na dobrym poziomie. W Polsce się to zmieniło. Dziadek stracił pracę, w niejasnych okolicznościach trafił do więzienia. Utrzymanie czwórki dzieci spoczęło na babci. W domu było bardzo ciężko. Czasem nie mieli co do garnka włożyć. Mama od początku chciała być artystką. Chodziła do miejscowego ogniska muzycznego. Nauczyła się grać na skrzypcach, puzonie, fortepianie. Mnóstwo wysiłku wkładała w to, by być w muzyce najlepsza. A babci zależało, by mama znalazła dobrego chłopaka i założyła rodzinę. Początkowo wydawało się, że te plany się zrealizują. Chłopak mamy, oficer Wojska Polskiego, szybko się jej oświadczył. Rodzicom udało się ją nakłonić do wyjścia za mąż. Mama mówiła, że był to ślub z przymusu. Miała szesnaście lat i bała się gniewu rodziców. Wkrótce zaszła w ciążę. Gdy miałem pół roku, uciekła do szkoły muzycznej w Szczecinie.

Wiem z opowiadań babci, że zabrała mnie ze sobą. Potem odwiozła z powrotem do domu, bo się rozchorowałem i nie mogła się mną zajmować. Tata walczył, by mama wróciła. Jeździł do niej. A nawet pisał listy do dyrekcji szkoły z prośbą, by ją wyrzucili. Ale nic nie działało. Mamie udało się uzyskać rozwód.

Ludzie nie rozumieli, czego mama tak naprawdę chce. Ma męża, dziecko, to powinna być przy nich, a nie snuć jakieś marzenia o scenie.

Tata przeprowadził się do Wrocławia i przestał utrzymywać ze mną kontakt. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć.


– Violetta zawsze była inna – mówi Małgorzata, żona Krzysztofa. – To widać nawet na starych fotografiach. Kobiety w Lewinie ubrane w sandały i długie spódnice. A Violetta pasek, dekolt. Ludzie w tych czasach stali na baczność, gdy robiono im zdjęcie. U mamy Krzysia całe ciało grało. Ręka, nóżka w różne strony. Wyróżniała się z tłumu.

KRZYSZTOF:

Mama była najbardziej wolną osobą, jaką znam. Wszyscy chcieli ją sobie podporządkować, zdominować. A ona od początku nie mogła tego zaakceptować. Jedyny mężczyzna, z którym mogłaby stworzyć relację to partner, który traktuje ją na równi, nie jest zazdrosny i wspiera jej talent. I żaden mężczyzna nie potrafił temu sprostać.

Jako dziecko to babcię traktowałem jak mamę. Do niej zwracałem się z młodzieńczymi problemami. Babcia wyglądała bardzo surowo, ale nie znam lepszej osoby.

MAŁGORZATA:

Pierwszy raz, gdy przyjechałam do Lewina z Krzysiem, popatrzyłam na babcię i zastanawiałam się, jak stamtąd uciec! Przestraszyłam się jej. Siedziała z zasępioną miną. Zwracała się tylko do niego. I to tak ostro: „Chłopok, a tyś na długo tu przyjechał?”. A do mnie nic, ani słowa. Pomyślałam: „Co to za kobieta?! Taka niesympatyczna. Okropna”. A później okazało się, że jest bardzo ciepła. Tylko ta serdeczność nie pokazywała się od razu. Trzeba było odkrywać jej pokłady po kolei. Potrafiła wszystko z siebie dać. Taka Ślązaczka. Była krótkowidzem, więc często mrużyła oczy. Dlatego się tak dziwnie przyglądała. Szkła okularów nosiła grube jak denka od butelek, co potęgowało surowy wygląd. Jestem przekonana, że życzyła Violetcie jak najlepiej. Tylko miała zupełnie inne wyobrażenia o jej szczęściu niż córka.


KRZYSZTOF:

Na początku lat sześćdziesiątych mama zgłaszała się do różnych konkursów muzycznych. Któregoś dnia pan Władysław Szpilman powiedział do niej: „Masz taki głos, że zrobisz karierę, i to na świecie! Nie możesz śpiewać jako Czesława Gospodarek. Tego nikt tam nie wypowie”.

Wtedy mama wymyśliła pseudonim: Violetta Villas.

W 1960 roku zadebiutowała w Polskim Radiu. Rok później wystąpiła na festiwalu w Sopocie. Zaśpiewała Dla Ciebie, miły i Si senior. W połowie pierwszej klasy podstawówki przeprowadziłem się do niej. Mieszkała wtedy w Warszawie. Jeździłem z nią na koncerty. Bardzo lubiłem panią Hanię Bielicką, która występowała razem z mamą i zespołem Beltono.

Jeździłem do momentu, aż w Katowicach zdecydowałem się zaśpiewać zza kurtyny. Mama śpiewała na scenie, a ja jeszcze wyżej niż ona. Publiczności się to spodobało. Śmiali się, bili brawo. Ale organizatorzy zabronili mi kolejnych wyjazdów.

Mamie coraz lepiej się układało. W połowie lat sześćdziesiątych jej piosenki: Przyjdzie na to czas oraz Dla Ciebie, mamo stały się popularne. Występowała w Opolu. Kupiła mieszkanie. Ależ ona była wtedy szczęśliwa! Pięćdziesiąt sześć metrów na Powiślu. Dwa pokoje, przedpokój, łazienka i kuchnia. A zachwycała się, jakby widziała ósmy cud świata. Tańczyła z radości. Dotykała ścian, lodówki. Powtarzała: „Widzisz, wszystko nowe!”. Takie zwykłe rzeczy były dla niej najważniejsze. Wtedy nastał najszczęśliwszy okres w jej życiu. Mama uwierzyła, że wszystko jest możliwe.

W 1965 roku pojechała na festiwal w Rennes, gdzie zdobyła Grand Prix International d’Interprétation. Sukces odniosła także na festiwalu w Royan. Zaczęła często występować w Paryżu.

Na prośbę szefa Olympii Bruno Coquatrixa znalazła się wśród artystów rewii Grand Music Hall de Varsovie. Mama śpiewała Ave Maria no morro. Podczas jej występu kryształowy żyrandol zawieszony pod sufitem Olympii zaczął drżeć. Część publiczności obawiała się, że spadnie. To właśnie po tym zdarzeniu zaczęto pisać, że mama ma „głos ery atomowej”. Ukazało się wówczas wiele recenzji międzynarodowych doceniających jej talent i interpretacje utworów.

MAŁGORZATA:

Violetta dążyła do ideału. W latach jej świetności mówiono, że ma słuch absolutny, niezwykłą wyobraźnię i pragnienie perfekcji. Malowała głosem. Jeśli zaśpiewała piosenkę, którą ktoś wcześniej, nawet bardzo znany, wykonywał, to od tej pory była to już jej piosenka. Nadawała swój bardzo mocny szlif, charakter. Na przykład My Heart Belongs to Daddy czy Habanera.

KRZYSZTOF:

Traviata śpiewana przez mamę jest zupełnie inna niż w operze. Śpiewa ją, jakby była szczęśliwa. Niektórzy nazywają to manierą, a inni mówią, że wynalazła zupełnie nowy kierunek, styl wykonania operowego.

– Pyta pani, czy babcia zrozumiała wtedy wybór mamy?

MAŁGORZATA:

Według zasad babci Violetta nie ułożyła sobie życia. Dla babci sława czy samodzielność kobiety nie były czymś, co budziło podziw. Ona cierpiała, że córka nie zbudowała rodziny. Według niej brak gniazda to było nieszczęście, które koniec końców doprowadzi do katastrofy.


KRZYSZTOF:

Myślę, że babcia najbardziej przeżywała, że ja nie miałem normalnej rodziny. Wiedziała, że Violetta zawsze na pierwszym miejscu postawi muzykę. Dlatego zależało jej, by miała przynajmniej stałego, opiekuńczego partnera, który byłby dla mnie ojcem. Ale co zrobić, jak mama żadnych partnerów na dłużej nie akceptowała? Była dorosła, sama decydowała o sobie.

MAŁGORZATA:

Violetta miała przede wszystkim cechy gwiazdy. Mężczyzna nie był jej potrzebny na co dzień. Realizowała swoje plany z oszałamiającym efektem. Czy była szczęśliwa? Zawsze jest coś za coś. Może ona nawet chciała mieć kogoś przy sobie. Ale szybko o tym zapominała, gdy przez związek cierpiał śpiew. Mężczyzna zwykle chciał pewnych ram, w których ona by funkcjonowała. Dlatego po pewnym czasie stawał się kłopotem.

KRZYSZTOF:

Mama czuła się najszczęśliwsza, gdy śpiewała na scenie i widziała, że podoba się ludziom. Ale nie można być całe życie na scenie. Każdy musi też wypełniać takie zwykłe, codzienne obowiązki, a ona do nich się po prostu nie nadawała.

MAŁGORZATA:

W życiu Violetty były większe lub mniejsze miłości. Ale tak jak wymyśliła, stworzyła samą siebie, tak samo dążyła do niewyobrażalnego ideału, jeśli chodzi o mężczyznę. Chciała, by miał on cechy partnera gwiazdy. Może dlatego każdym czuła się rozczarowana. Pyta pani, czy chciała mieć perfekcyjne życie? Nie. Bo ona nie była perfekcyjna. Była bałaganiarą. Wszędzie miała porozrzucane rzeczy. Jak gotowała, to zostawał później huragan w kuchni. Mnóstwo garnków, które leżały wiele dni. Violetta chciała, by było idealnie tylko w dwóch sferach – na scenie i w związku. A poza tym nie była niczym skrępowana. Jak chciała spać, to spała, jak gotować, to przez kilka dni gotowała. Z taką pasją jakby nic nie istniało na świecie. Ale broń Boże, żeby miała coś z obowiązku codziennie ugotować. Wszystko było pasją albo nie było wcale.

KRZYSZTOF:

Moja żona nie znosiła flaków. Czuła do nich obrzydzenie. Mama postanowiła, że nie może tak być, by jej synowa nie jadła tego dania. Cały dzień gotowała najlepsze flaki. Wieczorem namawiała Małgosię: „Spróbuj, ale tylko spróbuj”. Jak spróbowała, to od tej pory je flaki.

MAŁGORZATA:

Faktycznie takich flaków to już chyba nikt nie robi. Jak Violetta się do czegoś brała, to z całym sercem.

KRZYSZTOF:

Czy ludzie zazdrościli mamie? Tak. Zdecydowanie. Talentu, urody.

MAŁGORZATA:

Zazdrościli jej też indywidualności i tego, że miała taki mocny charakter. Zawsze mówiła: „Najważniejsza jest osobowość!”. Cały czas starała się robić wrażenie. Tak się ubierać, uśmiechać, zachowywać, by skupiać wzrok. Zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Była tak naturalna, spontaniczna, czarująca. Kochała jeść. Jak zatracała się w jedzeniu, to ludzie patrzyli na nią i prawie im ślina leciała. W tym sensie, że to musi być wspaniałe danie, skoro komuś tak smakuje. Potrafiła tym swoim zaangażowaniem, radością z drobnych rzeczy oczarować ludzi. Jak byliśmy razem na przyjęciach, to Violetta zawsze brylowała. A wokół zapatrzona w nią grupka osób. Zainteresowani wszystkim, co mówi. Gdzieś z dala zwykle jakaś zawistna osoba, która nie mogła tego znieść. Bo mężczyźni na tle mamy Krzysia wariowali. Tracili rozum. Gotowi byli zrobić dla niej wszystko.


– Pyta pani, co takiego w sobie miała?

Seksapil wrodzony, autentyczność, magnetyzm, kobiecość. Zawsze na luzie. Obojętne, czy to był prezydent, boss mafii, miliarder. Wszystkich traktowała tak samo. Często dotykała kogoś podczas rozmowy i rzucała kilka słów: „O, jaki ładny ma pan krawat” albo: „Piękne spinki od mankietu, gustowne”. Od tego się zaczynało. Albo: „O, jaki ty jesteś łysy”. I delikatnie głaskała po głowie. Nawet kobiety się w niej zakochiwały. Ona działała na wszystkich. Ludzi najbardziej pociągało to, że była całkowicie wolna.

KRZYSZTOF:

Mama nie potrafiła usiedzieć na miejscu. Nie pozwalała na chwilę ciszy, gdzie nie wiadomo, co powiedzieć, jak się zachować. Przy niej cały czas coś się działo. Wszyscy musieli się do tego dostosować.

MAŁGORZATA:

Violetta porywała jak nurt rzeki i trzeba było mu się poddać lub próbować uciec.

KRZYSZTOF:

Każdy mężczyzna, po jakimś czasie, chciał mamę ograniczyć. Może dlatego najlepiej czuła się wśród przyjaciół gejów. Nawet jak był to zupełnie nowy znajomy, zachowywała się, jakby znali się ze dwadzieścia lat. Czuła się bezpieczna. Wiedziała, że nic jej nie grozi, więc mogła z nim żartować, śmiać się, nawet spoufalić. Rozmawiali o biżuterii, butach, koronkach. Miłość dwóch mężczyzn była wtedy tematem tabu. Wielokrotnie widziałem, jak mama mocno reagowała, gdy ktoś się naśmiewał czy powiedział coś złego na ten temat. „Coś ci się nie podoba!?” – krzyczała głośno, tak by takiemu człowiekowi narobić obciachu. Nie znosiła ludzi nietolerancyjnych, wywyższających się. Ona nigdy nie oceniała innych.

Jej przyjacielem był Mieczysław Gajda. Ciepły, wrażliwy, pięknie prezentował artystów przed ich wyjściem na scenę. Gdy miał problemy z pracą, jako pierwsza podała mu rękę. Od razu wzięła go na tournée, by ją zapowiadał. Pamiętam, jak siedział w swetrze i długim czerwonym szaliku wpatrzony w mamę.


W 1967 roku przyjechałem do mamy do Las Vegas. Koncertowała tam już od roku. Miałem wówczas dwanaście lat i najbardziej przeżywałem, że na lotnisku w Nowym Jorku celnicy zabrali mi kiełbasę wiejską. Chciałem zobaczyć, jak mama ucieszy się na jej widok. Gdy przyjechałem do Las Vegas, mama akurat występowała. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Wyglądała zjawiskowo pięknie. Nie wiedziałem wtedy, że jej osobistym stylistą był projektant domu mody Dior, buty i biżuterię przygotowali specjalnie dla niej włoscy projektanci. Nawet dla dziecka różnica w stylu była widoczna. Nie mogłem oderwać od mamy oczu. Patrzyłem na nią i rozpierała mnie duma. Ale w głowie cały czas miałem: „Dlaczego zabrali mi tę kiełbasę!”. Jak tylko weszła, to zacząłem mówić: „Mamusiu, miałem dla Ciebie wiejską kiełbasę i celnicy zabrali. I wiesz co?! Czekałem później, aż sprawdzą, czy jestem szczepiony, i przez szybę zobaczyłem, jak oni ją jedzą! Udało mi się przywieźć tylko chleb”. Mama się śmiała. Uściskała mnie. I rzuciła się na chleb. Jadła, aż jej się uszy trzęsły. Cały czas przy tym mówiła.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Z nienawiści do kobiet

Подняться наверх