Читать книгу Tajemnicza wyspa - Жюль Верн, Жуль Верн - Страница 9
Część pierwsza. Rozbitkowie w powietrzu
Rozdział IX
ОглавлениеCyrus jest przy nich. – Próby Pencroffa. – Tarcie drzewa. – Wyspa czy kontynent? – Plany inżyniera. – W jakim punkcie Pacyfiku? – W głębi lasu. – Pinia. – Polowanie na kapibarę. – Dym jako znak dobrej wróżby.
Marynarz w kilku słowach opowiedział Gedeonowi Spilettowi, Harbertowi i Nabowi o sytuacji. Wydarzenie, które mogło mieć bardzo poważne następstwa – tak przynajmniej sądził Pencroff – wywarło na każdym z towarzyszy zacnego marynarza nieco odmienne wrażenie.
Nab, cały w radosnym uniesieniu z powodu odszukania swego pana, nie słuchał, a raczej nie chciał zwracać uwagi na to, co mówił Pencroff.
Harbert zdawał się do pewnego stopnia podzielać obawy marynarza. Co do reportera, ten na słowa marynarza odparł tylko:
– Słowo ci daję, Pencroff, że jest mi to zupełnie obojętne!
– Ależ powtarzam panu, że nie mamy ognia!
– Phi!
– Ani możliwości rozpalenia go ponownie.
– Ba!
– Ależ panie Spilett....
– Czyż Cyrus Smith nie jest z nami? – odparł reporter. – Czy nasz inżynier nie żyje? Już on znajdzie jakiś sposób, żeby rozpalić ognień!
– Ale czym?
– Niczym.
Co miał na to odpowiedzieć Pencroff? Nic nie odpowiedział, bo w głębi duszy sam podzielał zaufanie, jakim jego towarzysze darzyli Cyrusa. Inżynier był dla nich mikrokosmosem, skarbnicą wszelkiej ludzkiej wiedzy i mądrości. Znajdować się razem z Cyrusem na bezludnej wyspie znaczyło dla nich to samo, co bez niego w najbardziej uprzemysłowionym mieście Stanów Zjednoczonych. Gdzie był on, tam niczego nie mogło braknąć. Przy nim nie można było stracić nadziei. Gdyby ktoś powiedział tym dzielnym ludziom, że wybuch wulkanu zniszczy tę ziemię lub że pochłoną ją otchłanie oceanu, odpowiedzieliby z największym spokojem: „Przecież Cyrus jest z nami. Zwróć się do Cyrusa”.
Tymczasem jednak inżynier znowu leżał nieprzytomny z wyczerpania, gdyż podróż bardzo go zmęczyła, i w tej chwili nie można było korzystać z jego pomysłowości. Trzeba było poprzestać na skąpej kolacji. Całe mięso preriokurów już zjedzono, a nie było sposobu upiec innej zwierzyny. Zresztą zapas kuruku gdzieś zniknął. Trzeba więc było pójść po rozum do głowy.
Przede wszystkim zaniesiono Cyrusa do środkowego korytarza Kominów. Tam sporządzono mu posłanie z suchych porostów i wodorostów. Głęboki sen, w który zapadł, zapewne zdoła przywrócić mu siły prędzej i lepiej niż najobfitsze pożywienie.
Tymczasem zapadła noc, a wraz z nią, wskutek zmiany kierunku wiatru na północno-wschodni, temperatura bardzo się obniżyła. Ponieważ morze zburzyło przegrody postawione przez Pencroffa w niektórych miejscach korytarzy, powstały więc na nowo przeciągi, przez które Kominy stały się niemal niezdatne do zamieszkiwania. Inżynier znalazłby się w bardzo złych warunkach, gdyby jego towarzysze nie zdjęli z siebie kamizelek i bluz i nie pookrywali go troskliwie.
Tego wieczoru kolacja składała się z niezastąpionych litodomów, których obfity zapas nazbierali nad brzegiem morza Harbert i Nab. Do mięczaków Harbert dodał trochę jadalnych wodorostów, uzbieranych na wyższych skałach, do których morze sięgało tylko podczas wielkich przypływów. Wodorosty te, należące do rzędu Fucales, są rodzajem gronorostów50 i po wysuszeniu dają galaretowatą substancję bogatą w składniki odżywcze. Reporter i jego towarzysze, pochłonąwszy sporą liczbę litodomów, ssali następnie gronorosty, które okazały się całkiem znośne w smaku. Należy wspomnieć, że na wybrzeżach azjatyckich wodorosty te stanowią ważną część pożywienia krajowców.
– Mimo wszystko – powiedział marynarz – najwyższy czas, żeby pan Cyrus nam pomógł.
Tymczasem zimno stało się coraz bardziej przenikliwe, a niestety nie było sposobu, żeby się przed nim ochronić.
Mocno rozdrażniony marynarz próbował na wszelkie sposoby rozniecić ogień. Pomagał mu w tym Nab. Znalazł trochę suchego mchu i uderzając o siebie dwa kamienie, krzesał z nich iskry: ale mech nie był wystarczająco łatwopalny i nie zajął się, a zresztą iskry te, które były tylko rozżarzonymi cząstkami krzemienia, nie miały tych własności, co iskry ulatujące ze stali w zwykłym krzesiwie51. Próba zatem nie udała się.
Następnie Pencroff, chociaż nie miał żadnego zaufania do tej metody, próbował pocierać o siebie dwa kawałki suchego drzewa, jak to robią dzicy. Gdyby ruch, jakiego wraz z Nabem użyli do tych czynności, zgodnie z nową teorią przemienił się w ciepło52, wystarczyłby z pewnością na doprowadzenie do wrzenia kotła parowca. Lecz rezultatu nie było żadnego. Wprawdzie kawałki drewna rozgrzały się trochę, ale o wiele mniej niż ci, którzy się nad nimi wysilali.
Po godzinie daremnych usiłowań Pencroff spocił się jak mysz i z gniewem odrzucił kawałki drewna.
– Jeżeli mnie ktoś przekona – zawołał – że dzicy tym sposobem rozpalają ogień, to uwierzę nawet, że w zimie panują upały! Prędzej bym swoje ręce zapalił, trąc jedną o drugą!
Marynarz jednak mylił się, zaprzeczając zupełnie skuteczności tej metody. Wiadomo bowiem, że dzicy zapalają kawałki drewna, pocierając je szybko o siebie. Ale nie każdy gatunek drzewa się do tego nadaje, a oprócz tego trzeba znać odpowiedni sposób, jak to się mówi: sztuczkę, której Pencroff najwyraźniej nie znał.
Zły humor marynarza nie trwał długo. Harbert podniósł odrzucone przez niego kawałki drewna i z całych sił zaczął pocierać jeden o drugi. Silny jak lew marynarz nie mógł się powstrzymać od śmiechu, widząc, jak młodzik próbuje dokonać tego, czego on nie dał rady.
– Trzyj, mój chłopcze, trzyj, ile masz sił! – zawołał.
– Trę – odparł Harbert, śmiejąc się – ale tylko po to, żeby się trochę rozgrzać, zamiast dzwonić zębami z zimna, i wkrótce będzie mi tak ciepło jak tobie, Pencroffie!
Tak też się stało. Tak czy inaczej, trzeba się było pożegnać z myślą o rozpaleniu ognia na tę noc. Gedeon Spilett ze dwadzieścia razy z rzędu powtórzył, że Cyrusowi taka drobnostka nie sprawiłaby kłopotu. A tymczasem położył się na piasku w jednym z korytarzy. Harbert, Nab i Pencroff poszli za jego przykładem. Top spał u nóg swojego pana.
Nazajutrz, 28 marca, inżynier, obudziwszy się około ósmej rano, ujrzał zgromadzonych wokół siebie towarzyszy, którzy z niecierpliwością wyczekiwali jego przebudzenia. Podobnie jak poprzedniego dnia pierwsze jego słowa brzmiały:
– Wyspa czy kontynent?
Jak widać, ta natrętna myśl nie opuszczała go.
– Cóż, tego jeszcze nie wiemy, panie Smith – odparł Pencroff.
– Jeszcze nie wiecie?
– Ale dowiemy się – wtrącił Pencroff – gdy zostanie pan naszym sternikiem w tym kraju.
– Ano spróbuję – powiedział inżynier, wstając bez wielkiego wysiłku na nogi.
– Brawo, to mi się podoba! – zawołał marynarz.
– Konałem przede wszystkim z wyczerpania – powiedział Cyrus Smith. – Trochę jedzenia, przyjaciele, a dojdę do siebie. Macie ogień, prawda?
Przez kilka chwil pytanie pozostało bez odpowiedzi. Wreszcie Pencroff powiedział:
– Niestety, nie mamy ognia, a właściwie, panie Cyrusie, już go nie mamy!
Po czym marynarz opowiedział, co się działo poprzedniego dnia. Rozbawił inżyniera historią o jedynej zapałce, a następnie o nieudanych próbach rozniecenia ognia metodą używaną przez dzikich.
– Pomyślimy, co się da zrobić – powiedział inżynier – a jeśli nie znajdziemy jakiejś substancji podobnej do hubki, to…
– To co wtedy? – zapytał marynarz.
– To zrobimy zapałki.
– Chemiczne?
– Chemiczne!
– Nic łatwiejszego! – zawołał reporter, klepiąc marynarza po ramieniu.
Marynarz nie podzielał tego zdania, lecz nie sprzeciwiał mu się. Po czym wszyscy wyszli na zewnątrz. Na niebie zapanowała znów pogoda. Jaskrawe słońce wynurzało się z fal oceanu i tysiącem złocistych cętek posypało chropowatą powierzchnię olbrzymiej ściany skalnej.
Rzuciwszy okiem dookoła, inżynier usiadł na bryle skalnej. Harbert podał mu kilka garści małży i gronorostów, mówiąc:
– To wszystko, co w tej chwili posiadamy, panie Cyrusie.
– Dziękuję ci, mój chłopcze – odparł inżynier. – To wystarczy, przynajmniej na dziś rano.
Zjadał z apetytem ten skromny posiłek i popijał świeżą wodą, zaczerpniętą z rzeki do dużej muszli.
Towarzysze spoglądali na niego w milczeniu. Zaspokoiwszy pierwszy głód, Cyrus Smith skrzyżował ramiona i powiedział:
– A zatem, przyjaciele, nie wiecie dotąd, czy los rzucił nas na kontynent, czy na wyspę?
– Nie wiemy, panie Cyrusie – odpowiedział chłopak.
– Więc dowiemy się jutro – powiedział inżynier. – Dopóki tego nie będziemy wiedzieli, nie ma co robić.
– I owszem – odparł Pencroff.
– Cóż takiego?
– Postarać się o ogień – powiedział marynarz, który także miał myśl nie dającą mu spokoju.
– Będziemy go mieli, Pencroffie – odparł inżynier. – Wczoraj po drodze spostrzegłem na zachodzie górę dominującą nad całą okolicą.
– Tak jest – powiedział Gedeon Spilett – ta góra wydaje się dość wysoka…
– Otóż jutro – ciągnął dalej inżynier – wdrapiemy się na sam szczyt i przekonamy się, czy ten ląd jest wyspą, czy też kontynentem. Do jutra, powtarzam jeszcze raz, nie ma co robić.
– Ależ jest co robić, rozpalić ogień – powtórzył uparty marynarz.
– Będziemy go mieli, będziemy! – odparł Gedeon Spilett. – Trochę cierpliwości, Pencroffie!
Marynarz popatrzył na Gedeona Spiletta z miną, która zdawała się mówić: „No, jeżeli pan się tym zajmie, to pewnie nieprędko skosztujemy pieczeni”. Lecz nie powiedział ani słowa.
Cyrus Smith także milczał. Sprawa ognia zdawała się go mało interesować. Przez kilka chwil siedział zatopiony w myślach, po czym odezwał się znowu:
– Nasza sytuacja, przyjaciele, jest może opłakana, lecz w każdym razie bardzo prosta. Albo jesteśmy na kontynencie, a wtedy z większym lub mniejszym trudem dotrzemy wreszcie do jakiegoś miejsca, gdzie mieszkają ludzie, albo też jesteśmy na wyspie. W tym drugim przypadku czeka nas jedno z dwojga: jeśli ta wyspa jest zamieszkała, spróbujemy dać sobie radę przy pomocy jej mieszkańców, jeśli zaś jest bezludna, będziemy musieli radzić sobie sami.
– Rzeczywiście, nic prostszego – odparł Pencroff.
– Ale niezależnie od tego – zagadnął Gedeon Spilett – czy to kontynent czy wyspa, jak pan sądzi, Cyrusie, dokąd nas mógł zapędzić ten huragan?
– Prawdę mówiąc, nie wiem na pewno – odparł inżynier – ale wiele przemawia za tym, że na jakiś ląd na Pacyfiku. Gdy opuszczaliśmy Richmond, wicher dął z północnego wschodu i sama jego gwałtowność pozwala przypuszczać, że nie zmienił kierunku. Jeśli więc ten kierunek z północnego wschodu na południowy zachód się utrzymał, przelecieliśmy stany Karoliny Północnej, Karoliny Południowej, Georgii, Zatokę Meksykańską, Meksyk, a następnie część Pacyfiku. Oceniam odległość, jaką przebyliśmy balonem, na co najmniej sześć do siedmiu tysięcy mil, a jeśli wiatr w tym czasie zmienił kierunek o pół kwadranta53, to zapędził nas albo na Archipelag Mendany54, albo na wyspy Paumotu55, albo nawet, jeśli siła jego była większa, niż przypuszczam, na Nową Zelandię. Gdyby ta ostatnia hipoteza okazała się słuszna, nasz powrót do ojczyzny nie byłby trudny. Czy trafilibyśmy na Anglików, czy na Maorysów56, jakoś byśmy się dogadali. Jeśli zaś wybrzeże, na którym się znajdujemy, należy do jednej z bezludnych wysp jakiegoś malutkiego archipelagu, o czym być może zdołamy się przekonać z tego szczytu górującego nad okolicą, wówczas trzeba będzie pomyśleć nad urządzeniem się tutaj tak, jak gdybyśmy już nigdy nie mieli się stąd wydostać.
– Nigdy! – zawołał reporter. – Pan mówi „nigdy”, drogi Cyrusie?
– Lepiej od razu spodziewać się najgorszego – odparł inżynier – a wówczas lepsze będzie miłą niespodzianką.
– Dobrze powiedziane! – powiedział Pencroff. – A zresztą miejmy nadzieję, że ta wyspa, jeśli to jest wyspa, nie leży poza szlakami, którymi pływają statki. Inaczej to byłby prawdziwy pech.
– Będziemy wiedzieli, czego się trzymać – powiedział inżynier – dopiero wtedy, kiedy wdrapiemy się na tamtą górę i stamtąd się rozejrzymy.
– Ale czy jutro będzie pan miał dość sił, żeby znieść trudy takiej wyprawy? – zapytał Harbert.
– Mam nadzieję – odparł inżynier – ale pod warunkiem, że pan, panie Pencroffie, i ty, mój chłopcze, spiszecie się dziś, jak na zręcznych myśliwych przystało.
– Panie Cyrusie – odparł marynarz – ponieważ mówi pan o zwierzynie, to powiem panu, że gdybym był tak samo pewny, że po powrocie będę ją mógł upiec przy ogniu, jak jestem pewny, że ją dostarczę…
– Niech pan ją tylko dostarczy, panie Pencroffie – odparł Cyrus Smith.
Postanowiono zatem, że inżynier z reporterem spędzą dzień w Kominach, ażeby zbadać brzeg morza i górny płaskowyż. Przez ten czas Nab, Harbert i marynarz mieli wrócić do lasu, uzupełnić zapas drzewa i złowić każde pierzaste czy pokryte sierścią stworzenie, jakie im wpadnie pod rękę.
Ruszyli zatem w drogę około dziewiątej rano: Harbert pełen najlepszej otuchy, Nab wesoły, Pencroff na odchodnym mruczący pod nosem:
– Jeżeli po powrocie znajdę ogień w domu, to chyba sam piorun we własnej osobie przyszedł go rozpalić!…
Poszli brzegiem w górę rzeki, a kiedy dotarli do jej zakrętu, marynarz zatrzymał się i powiedział:
– Czym będziemy najpierw: myśliwymi czy drwalami?
– Myśliwymi – odparł Harbert. – Top już jest na tropie.
– Więc chodźmy na polowanie – powiedział marynarz. – Potem wrócimy tu po drzewo.
Po czym Harbert, Nab i Pencroff, wyłamawszy trzy potężne konary ze świerków, pospieszyli w ślad za Topem, który skacząc, przedzierał się przez wysoką trawę.
Tym razem myśliwi, zamiast iść wzdłuż rzeki, zapuścili się prosto w głąb lasu. Napotykali te same drzewa, co poprzednio, należące w większości do rodziny sosen. Gdzieniegdzie sosny te rosły w mniejszych skupiskach i miały wspaniałe rozmiary, co wskazywało, że kraina leży na większej szerokości geograficznej, niż przypuszczał inżynier. Tu i ówdzie napotykali polanki, gdzie sterczały pnie nadszczerbione zębem czasu, a na ziemi wokoło leżało mnóstwo suchych gałęzi stanowiących niewyczerpany zapas paliwa. Kiedy minęli te polanki, las stał się tak gęsty, że prawie nie do przebycia.
Nie było łatwo utrzymać kierunek w gęstwinie drzew, bez żadnej ścieżki. Toteż marynarz od czasu do czasu nadłamywał po drodze gałęzie, tworząc tym sposobem łatwo wpadające w oko drogowskazy. Ale być może tym razem źle zrobił, nie trzymając się biegu rzeki, jak na pierwszej wędrówce z Harbertem, gdyż po całogodzinnym chodzeniu nie trafili jeszcze na żadną zwierzynę. Top, biegnąc pod niskimi gałęziami, płoszył tylko ptaki, do których nie można było się zbliżyć. Nie było widać nawet kuruku, wydawało się więc, że marynarz będzie musiał wrócić do bagnistej części lasu, gdzie tak pomyślnie łowił preriokury.
– Ano, panie Pencroffie – odezwał się Nab z lekkim sarkazmem – jeżeli to ma być ta zwierzyna, którą obiecał pan dostarczyć mojemu panu, to niewiele potrzeba będzie ognia, żeby ją upiec!…
– Cierpliwości, Nabie – odparł marynarz. – Z pewnością to nie zwierzyny zabraknie po naszym powrocie!
– Więc nie ma pan zaufania do pana Smitha?
– Owszem.
– Ale nie wierzy pan, że rozpali ogień?
– Uwierzę, gdy drzewo zapłonie na ognisku.
– Będzie płonąć, bo mój pan tak powiedział!
– Zobaczymy!
Tymczasem słońce w swojej wędrówce nie osiągnęło jeszcze najwyższego punktu nad horyzontem. Poszukiwania trwały dalej, a Harbert dokonał niebawem bardzo pożytecznego odkrycia, znalazł bowiem drzewo z jadalnymi owocami. Była to pinia57, rodząca doskonałe orzeszki, cenione w umiarkowanych strefach Ameryki i Europy. Orzeszki były zupełnie dojrzałe i Harbert wskazał je swoim towarzyszom, którzy uraczyli się nimi do syta.
– Cóż – powiedział Pencroff – wodorosty jako chleb, surowe małże jako mięso i orzeszki sosnowe na deser – oto obiad ludzi, którzy nie mają w kieszeni ani jednej zapałki.
– Nie należy narzekać – odpowiedział Harbert.
– Ja nie narzekam, mój chłopcze – odparł Pencroff – powtarzam tylko, że w naszych posiłkach trochę daje się odczuć brak mięsa.
– Top jest innego zdania!… – zawołał w tej chwili Nab i podbiegł ku gęstwinie, skąd dolatywało szczekanie psa. Ze szczekaniem Topa mieszały się dziwne chrząkania.
Marynarz z Harbertem pospieszyli w ślad za Nabem. Jeśli to była zwierzyna, to zamiast rozprawiać nad tym, jak się ją upiecze, należało przede wszystkim pomyśleć, jak ją złapać.
Kiedy tylko weszli w gęstwinę, ujrzeli Topa szamoczącego się z jakimś zwierzęciem, które trzymał zębami za ucho. Czworonożne stworzenie podobne było do świni, miało około dwóch i pół stopy długości, było ciemnobrunatne, jaśniejsze na brzuchu, pokryte twardą i rzadką sierścią; jego palce u nóg, którymi właśnie z całej siły uczepiło się ziemi, były połączone błoną.
Harbert rozpoznał w nim kapibarę58, która jest jednym z największych przedstawicieli gryzoni.
Tymczasem kapibara wcale nie walczyła z psem. Przewracała tylko bezmyślnie swoimi wielkimi oczami, osadzonymi głęboko w grubej warstwie tłuszczu. Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu widziała ludzi.
Nab, ująwszy silniej kij w rękę, zamierzał właśnie powalić gryzonia, gdy ten wydarł się Topowi, zostawiając mu w zębach kawałek ucha, chrząknął głośno, rzucił się na Harberta, omal nie powalając go z nóg, i zniknął w gęstwinie.
– A to drab! – zawołał Pencroff.
Wszyscy trzej popędzili co tchu w ślad za Topem, ale w chwili gdy go doganiali, gryzoń rzucił się do dużego bajora, ocienionego dokoła stuletnimi sosnami, i zniknął pod wodą.
Nab, Harbert i Pencroff stanęli na brzegu jak wryci. Top wskoczył do wody, ale kapibara ukryła się na dnie bajora i już się nie pokazała.
– Zaczekajmy – powiedział Harbert – wkrótce będzie musiała wypłynąć, żeby nabrać tchu.
– A nie utonie? – zapytał Nab.
– Nie – odparł Harbert – ma płetwowate nogi i jest zwierzęciem ziemnowodnym. Czatujmy tu na nią.
Top został w wodzie. Pencroff i jego dwaj towarzysze rozstawili się dokoła brzegu, aby odciąć kapibarze drogę ucieczki, a pies szukał jej po całym bajorze.
Słowa Harberta sprawdziły się. Po kilku minutach zwierzę wypłynęło znów na powierzchnię wody. Top jednym susem rzucił się na nie i nie dał mu się ponownie zanurzyć. W kilka chwil później Top przyciągnął kapibarę do brzegu, a Nab jednym uderzeniem pałki ubił ją na miejscu.
– Hurra! – krzyknął Pencroff, który miał słabość do tego tryumfalnego okrzyku. – Dajcie mi tylko jeden rozżarzony węgielek, a ogryziemy tego gryzonia do kości!
Pencroff zarzucił kapibarę na ramię, a sądząc według słońca, że może już być około drugiej po południu, dał znak do powrotu.
Instynkt Topa przydał się myśliwym, którzy dzięki temu sprytnemu przewodnikowi łatwo odnaleźli drogę powrotną. Po pół godzinie dotarli do zakrętu rzeki.
Tak jak pierwszym razem Pencroff szybko sporządził tratwę i załadował ją drewnem, chociaż z powodu braku ognia ta praca wydawała mu się niepotrzebna, po czym prowadząc tratwę z prądem wody, wracali do Kominów.
Ale pięćdziesiąt kroków przed Kominami marynarz zatrzymał się nagle, krzyknął z całych sił „Hurra!” i wskazując ręką na róg skalnego urwiska, zawołał:
– Harbercie! Nabie! Patrzcie!
Ponad skałami unosiły się gęste kłęby dymu.
50
gronorosty a. sargasy, Sargassum (biol.) – rodzaj glonów z gromady brunatnic posiadających pęcherze pławne umożliwiające im unoszenie się w wodzie; porastają głównie podwodne skały u wybrzeży ciepłych mórz, szczególnie na półkuli południowej. [przypis edytorski]
51
krzesiwo – narzędzie służące do uzyskiwania iskry przez uderzanie nim w krzemień, zwykle wykonane ze stali. [przypis edytorski]
52
Gdyby ruch (…) zgodnie z nową teorią przemienił się w ciepło – do połowy XIX w. w fizyce uznawano, że ciepło jest niezniszczalną substancją (tzw. cieplikiem), mogącą przepływać od ciał gorących do zimnych. Pomimo pomiarów mechanicznej równoważności ciepła dokonanych przez Joule’a w latach 1843–50, teoria cieplika występowała w części literatury naukowej do końca XIX w., kiedy została ostatecznie wyparta przez nową, współczesną teorię. Zgodnie z nią ciepło i praca to dwa sposoby przekazywania energii, której zmianę można w związku z tym przeliczać z ilości wykonanej pracy na ilość dostarczonego ciepła i odwrotnie. [przypis edytorski]
53
kwadrant – ćwiartka koła lub kąt odpowiadający takiej ćwiartce, czyli kąt prosty; pół kwadranta to 45°. [przypis edytorski]
54
Archipelag Mendany, fr. Archipel de Mendana – daw. fr. nazwa Markizów, grupy wysp wulkanicznych na Pacyfiku, ok. 4800 km na zach. od Meksyku. Zostały odkryte w 1595 przez hiszp. żeglarza Álvaro de Mendañę i nazwane na cześć markiza de Mendozy, ówczesnego wicekróla Peru. Od 1842 Markizy są francuską kolonią w ramach Polinezji Francuskiej. [przypis edytorski]
55
Paumotu, wyspy – daw. nazwa wysp Tuamotu, archipelagu na Oceanie Spokojnym z wielką liczbą atoli i wysepek, należącego do Polinezji Francuskiej. [przypis edytorski]
56
Maorysi – rdzenna ludność Nowej Zelandii, potomkowie Polinezyjczyków, którzy jako pierwsi ludzie dotarli tam w XIII w. [przypis edytorski]
57
pinia – drzewo iglaste z gęstą, szeroką koroną, rosnące w krajach śródziemnomorskich, mające duże, jadalne nasiona (orzeszki piniowe). [przypis edytorski]
58
kapibara (biol.) – rodzaj lądowo-wodnych gryzoni mieszkających w Ameryce Płd.; kapibara wielka jest największym z żyjących gryzoni (do 65 kg). [przypis edytorski]