Читать книгу Odejście Afrodyty - Józef Hen - Страница 3

Оглавление

Na lotnisku czekała Marzanna. - Mam dla ciebie list - powiedziała. Jego bagaże, dwie duże torby podróżne, z trudem mieściły się na tylnym siedzeniu malucha. – Czterdzieści dwa kilo – pochwalił się. – Italiańcy nie żądali dopłaty. (Nigdy nie wyraziłby się „makaroniarze”, nie, nigdy, taki przyzwoity). – Powiedziała, że chciałeś mieć list – mówiła Marzanna. Tak, chciałem, domagałem się go. Chciałem potwierdzenia, że przy mnie trwa, na piśmie, czarno na białym, że nic się nie zmieniło. Był spocony. Te cholerne czterdzieści dwa kilogramy, za dużo, nie na moje siły, teraz, kiedy jestem chory, ale co mi jest, serce, serce na pewno, ale coś jeszcze, myślał gorączkowo. Trzymał zaklejoną kopertę, na której wypisała starannymi kulfonikami jego nazwisko, z dodatkiem ,,prof.”. Boże, myślał, co tam chowasz dla mnie w tej kopercie? Jaki wyrok? Czuł ucisk w dolnej części brzucha. Podźwignąłem się, nie, to nie to, ten ucisk jest już od tygodnia, oddawanie moczu co trzy kwadranse, psiakrew, rozkładam się. Gdyby przynajmniej dobry list… Usiadł obok Marzanny.

– To dla ciebie – powiedział, podając jej torbę plastykową, z nadrukiem STANDA. Marzanna uruchomiła wycieraczki, w zapadającym zmierzchu siąpił kapuśniaczek. – Co tam jest? – zaciekawiło ją. – To, o co prosiłaś. – Mydło? – Mydło, rajstopy i kilka par majtek. – Cudowny jesteś. – Dostał całusa. Przez chwilę rozgrzewała silnik. – Nie interesuje cię ten list? – spytała. – Później. – Jakieś lęki? – domyśliła się. – Może i tak. Marzanna prowadziła spokojnie, pewną ręką. Pochwalił ją za to. Ona: – No cóż, poczucie odpowiedzialności, wiozę skarb. – Ten samochód cię polubił – zauważył on. Ona, nie od razu: – Przeczytaj, nie odkładaj tego.

Czy ona coś wiedziała? Czy tylko się domyślała? Rozdarł kopertę. ,,Stasiu!” – przeczytał swoje imię wyodrębnione nad tekstem, opatrzone wystylizowanym wykrzyknikiem. Coś się stało, zrozumiał (bolesny ucisk tam, w dole), nigdy się tak do mnie nie zwracała; marzył o tym „Stasiu”, doczekał się go wreszcie – teraz, w tym liście. – Zatrzymajmy się gdzieś – poprosił.

Marzanna zjechała na chodnik i zapaliła lampkę. „Stasiu! –czytał. – Zawsze mówiłeś, że nikt mnie nie będzie tak kochał jak ty i wiem, że to prawda. A jednak cię zdradziłam – czytał – i wcale nie z mężem, jak mogłeś przypuszczać, ale z innym mężczyzną. Wszystko się wydało, bo nadeszła pani Jadzia i nas zastała. Uleg­łam mu, bo mnie wzruszył, wie, że jestem w ciąży, a jednak powiedział, że i tak mnie chce, z cudzym dzieckiem. Wiem, co ci zawdzięczam, ale teraz należę do niego. Wpadnę do ciebie rano, przed pójściem do pracy, chociaż pewnie nie zechcesz ze mną rozmawiać”. U dołu był dopisek: „Bądź dzielny!”. Znowu z tym jej wystylizowanym wykrzyknikiem. I podpis: ,,K a s i u l e k”.

Przedarł list na pół, potem na mniejsze kawałki. Marzanna w milczeniu czekała. – Tam jest śmietniczka – wskazała na betonowy pojemnik oblepiony światłem reflektorów. Wrzucił doń strzępy listu i wrócił do samochodu. – Andiamo – powiedział, wsiadając.

Chwilę sunęli poprzez mżawkę w zgodnym milczeniu. A gdyby tak ciężarówka nas rozjechała? – pomyślał leniwie. Być zgniecionym na placek. Nie ma listu, nie ma darcia w podbrzuszu, ucisku w naczyniach wieńcowych. Tylko że obok jest ona, Marzanna, drobna, przenikliwa, z uczynnym sercem. – Wiedziałaś? – spytał. – Nietrudno się było domyślić – odpowiedziała Marzanna – miała taką minę. – Jaką? – Obrażonej piękności. – Boli mnie tam w dole – poskarżył się – chyba mam gorączkę. – Dlaczego podarłeś list? Chciałeś go usunąć z pamięci? – Znam na pamięć. – Tak od razu? Zdolny jesteś… Nigdy nie zapomnę, pomyślał, nie da się tych słów zapomnieć. Dlaczego podpisała K a s i u l e k ? Przecież tym imieniem pieścił jej ucho, tym imieniem wyrażał miłość. Odchodzi, ale zostawia mi swoje wypieszczone imię, tym imieniem mnie żegna. Jakiś znak? Coś chce zachować? – Stachu – odezwała się Marzanna – Stachu najmilszy… On płakał. – Stachu, nie rozpaczaj, ona nie jest nikim nadzwyczajnym, daję ci słowo (i co z tego? i czy musi być nadzwyczajna?), tysiące jest takich kobiet w Warszawie (tak, na pewno tysiące), wierz mi, przysięgam: będziesz szczęśliwy, zobaczysz, docenią cię, podobasz się kobietom, wiem o tym, diabli wiedzą dlaczego, ale się podobasz – powiedziałam Wojtkowi, jak wyszedł z więzienia i miał pomysł, żeby zrobić sobie ze mnie kochankę, pamiętasz, powiedziałam mu, bo pytał, co ja takiego w tobie widzę, powiedziałam mu: Staszka Narbeja to ja uwielbiam. Wyobrażasz sobie jego minę?

Wytarł mokrą od łez twarz, uśmiechnął się.

– Więc co, mogę na ciebie liczyć?

– Spóźniłeś się, mój miły. A poza tym…

Nie dokończyła. On rozumiał i bez słów: nie mogła go sobie wziąć teraz, kiedy szalał z rozpaczy, kiedy jeszcze był ciepły od marzeń o tamtej.

– Masz kogoś? – domyślił się.

– Ktoś jest.

– Na poziomie? – dopytywał się.

– Szaleje z miłości.

– A ty?

– Co ja? Dopieszczona. Dotknęłam kiedyś niechcący – no, może chcący – jego uda, było takie twarde, od tego się zaczęło. Czego się gapisz? Przecież ty byłeś zakochany jak wariat. (A gdybym nie był zakochany? – pomyślał). – Ja też mam twarde uda – powiedział. – Skąd mogłam wiedzieć? Pogłaskała go po policzku. – Nie martw się, i tak cię uwielbiam.

Oto dom, w którym miał swoją kwaterę. Miejsce postoju. Jak podczas długiego żołnierskiego marszu. Cudze mieszkanie, cudze meble, cudze ciuchy w szafie. Schronienie dla bezdomnego. Pochwalił Marzannę, że dobrze prowadzi. Ona dotknęła malutką dłonią jego czoła. – Jednak masz gorączkę, i to dużą. – Nie pierwszyzna. – Żałuję, że nie mogę ci w niczym pomóc. – Marzanno, jesteś i tak nadzwyczajna; kiedy umrę, ty się zajmiesz moim pogrzebem, nikt inny. – Dziękuję za zaufanie. Zwracam malucha. Jest w porządku, nie eksploatowałam go za bardzo. Benzyny ci starczy na kilka dni. – Zatrzymaj go – powiedział. Dodał: – Czego się gapisz? Nie potrzebuję go teraz, a on zdążył cię polubić. – Wolisz nie prowadzić? – Wolę, żebyś ty nim jeździła. – Chyba to rozsądne – powiedziała po namyśle. – Wiesz – odezwał się – ona zaczęła ten list od „Stasiu”. – Co w tym dziwnego? – Nigdy mnie tak nie nazywała, nagle przypomniała sobie, że mam jakieś imię. – A jak cię nazywała? No wiesz, takie różne… „Kochanie”… albo „Miśku”… – Bardzo przyzwoicie – oceniła Marzanna. – Nasza personalna do wszystkich mówi „Kotku” albo „Złotko”. Złotko, mówi, tak dalej być nie może, masz trzy nagany, zwalniam cię z pracy bez odszkodowania. Rozumiem, że wolałeś „Stasiu”. – I doczekałem się wreszcie. – Cholera – zaklęła Marzanna. – Że co? – Głupia cipa. Aspirynę masz? – Powinna się znaleźć. – I coś nasennego? – Chyba też. – Śpij dobrze.

Pocałowała go w usta. Pocałunek był przyjemny. Spóźniłem się. Jej miłość mogłaby mnie uratować, myślał, spoglądając za oddalającym się w wilgotnym mroku samochodzikiem. Mogłaby, mogłaby… – Nie krzyknij czasem – upomniał siebie szeptem. Nikt go nie słyszał, mógł ze sobą rozmawiać. Mógł mówić do niej. Przywiozłem ci tyle łachów, Kasiulku, wszystko co u mnie zamówiłaś i jeszcze jakąś nadwyżkę. Zamówiła – więc chyba jeszcze nie myślała o porzuceniu? Ale „wszystko się wydało, bo nadeszła pani Jadzia”. Nie krzycz.

Ruszże się, jak długo będziesz stał w tym siąpiącym deszczu i moknął, ty i twoje bagaże. Wszedł do sieni. Po omacku znalazł włącznik światła. Rozjaśniło się (żarówki jeszcze nie ukradli, co za szczęście) – i wtedy zobaczył napis WINDA NIECZYNNA. – Nareszcie w domu – mruknął.

Dobrze, zgoda i na to. Nic nie powinno iść gładko – albo katastrofa, albo luksusy – piąć się z torbami na szóste piętro, może wykituję na trzecim, może na czwartym, no, na piątym szlag mnie trafi, Boże mój, to chyba jakaś pomyłka, na chwilę przed rozdarciem koperty jeszcze była moja, i nagle ziemia się rozstąpiła – bądź dzielny, twój Kasiulek – dzielny dzielny dzielny, dlaczego mam być dzielny – czyż nie jestem dzielny, dźwigając te torby – cholerny ból – co to może być? nerka? woreczek żółciowy? zapalenie pęcherza? – chyba się zmoczę – piąte piętro, jeszcze żyję – ciągle psiakrew żyję. Szóste. Dowlokłem się. Zadzwonił do sąsiadki po klucze.

Drzwi otworzył jej mąż, wysoki, wychudły siwy pan w szlafroku. Wyglądał na spłoszonego, trzepotał rzęsami, grdyka mu latała – zupełnie jakby go Stach na czymś przyłapał. Miał raka nerki, policzone tygodnie życia, sąsiadka szepnęła o tym Stachowi w zaufaniu, przed chorym wyrok ukrywano. – Ach, to pan profesor – mówił, wciąż tak samo w popłochu – już daję klucze, już już. Ściągnął klucze z półki, była ich cała wiązka, w drzwiach są trzy zamki, teraz to minimum. – Udała się podróż, panie profesorze? – pytał sąsiad, jak gdyby nie miał innych pytań. Nieproszony, zapewnił skwapliwie: – Ja nic nie wiem, nic a nic, żona tak samo, nic w ogóle.

Wiem, czego nie wiesz – pomyślał Stach, otwierając drzwi. Był u siebie. Przyjmijmy, że u siebie. Poczuł jakiś nieznajomy przykry zapach. Papierosy? Katarzyna nie paliła. Włączył światło. W kuchni na stole popielniczka była pełna niedopałków. Góra petów. Przypatrzył się: klubowe. Facet pali taniochę. Ale dlaczego ona pozwoliła mu napełniać mieszkanie dymem, dlaczego wdychała tę smołę, przecież jest w ciąży. I czy on naprawdę nie potrafi się powstrzymać – dla niej? Nie kocha jej! – zdecydował nagle i znalazł w tym błysk nadziei. W zlewozmywaku leżały dwa brudne talerze. Nie umyła talerzy! Więc to ja mam je myć? Ucisk pęcherza stał się nieznośny. Nie, to nie jest normalne, coś mi jest. Czoło rozpalone jak podczas ataku malarii, tam, w Samarkandzie, kiedy Szura poiła go zieloną herbatą i dotykała popękanymi palcami jego czoła. Szura: napisała później list, że nie może repatriować się do Polski, ona musi być w Leningradzie, gdzie podczas oblężenia wymarła z głodu cała jej rodzina. W końcu wylądowała jednak w Rostowie u swojego dońskiego Kozaka, który wrócił z wojny bez nogi. Spuścił po sobie wodę, zerknął na wannę, będę musiał wyszorować, wrócił do pokoju.

Klubowe. Nienawidził teraz tych papierosów. Przypatrywał się górze niedopałków, która rosła w oczach, już sięgała nozdrzy.

Krzyknął:

– Nie! Nie!

Krzyczał aż do zachrypnięcia. I nagle przestraszył się tego, że krzyczy. To wtedy zatelefonował do mnie.

Byłem w domu sam, kiedy rozległ się dzwonek, Teofila już sobie poszła, kolację zostawiła mi na kuchni. Źle się czułem, od wczoraj nogi mi puchły, zadzwoniłem do profesora, kazał mi brać tabletki odwadniające. Wiem, że Teofila jest przekonana, że ja symuluję chorobę po to, żeby się mną zajmowano. (Panie majorze – mówi się w „Szwejku” – znowu jeden symulant zmarł). Drepcze ta moja anielica po mieszkaniu, zrzędzi pod nosem i myśli, że ja nie słyszę. Ale ja słuch mam wciąż taki, że daj Boże każdemu. Ona uważa, że mnie przejrzała swoim przenikliwym ludowym oczkiem. „Jak wróci pan Stach – mruczy – to dopiero będzie tego udawania, człapania po mieszkaniu, tego narzekania, jaki jestem słaby – ojojoj…” Podrabia z dużym talentem to moje człapanie. „Bo jak pan Filip słabuje, to robi się koło niego ludno, przychodzą, żeby pomóc, żeby współczuć, i studentki z kwiatkami przychodzą, a jak się rozniesie, że już dobrze, to sobie pójdą, to i narzeka, i kwęka, żeby broń Boże nie pomyśleli, że nic mu nie jest”.

I jeszcze zrzędzi, ten mój zesłany przez Opatrzność anioł, że pan Filip skąpy (czyli ja), jak co ma dobrego, to chowa przed ludźmi, nigdy nikogo nie poczęstuje, ona sama służy mi z przywiązania, bo jak tu teraz obowiązek zmieniać, co ja bez niej zrobię, taki nieporadny. Więc to taki jestem? Cóż, może jest w tym jakaś racja, ale jeśli jest, to trudno, już się nie zmienię, za późno. To boli, że Teosia widzi mnie takim, ale już jej nie odprawię, tego też nie zmienię, jestem od niej całkowicie uzależniony (chociaż starsza ode mnie), znoszę jej zrzędzenie, bo życzliwe, macierzyńskie, wzdycha nad moją ślamazarnością, jak matka wzdycha nad synkiem – nieudany, ale go kocha. Dzisiaj jednak nic się nie zgadzało ze schematem myślowym Teofili: czułem się rzeczywiście fatalnie, ale postanowiłem to ukryć. Próbowałem odgadnąć, kto dzwoni. Może profesor z nowymi zaleceniami? (Czasem mi się wydawało, że wypróbowuje na mnie swoje co ryzykowniejsze koncepcje). Jakoś nie pomyślałem o Stachu – miał być przecież w Wenecji, na kongresie sezjemistów. Ale to był on.

– Rozmowa kontrolowana… rozmowa kontrolowana… – usłyszałem, a potem znajomy męski głos, trochę może bardziej chropowaty i niższy niż zwykle, jakby zduszony. – Filipie, to ja…

– Z Wenecji?

– Z Warszawy.

– Aha, witaj w ojczyźnie – mówię. I przypominam: – Rozmowa kontrolowana.

– Filipie, jest niedobrze.

– Skąd to czarnowidztwo?

– Zostawiła list, że ma innego.

– Przyjedź – powiedziałem.

Nigdy u niego nie byłem, ale wiedziałem, że mieszka na szóstym piętrze. Nie bardzo mi się to podobało.

– Chory jestem – usłyszałem.

– Zadzwoń po taksówkę i przyjedź. Nie zapomnij szczotki do zębów.

Więc zrobiła to w końcu. Na to się zanosiło. Nie lubiłem tej pani. Nie znałem jej, to znaczy, owszem, widziałem ją raz czy drugi obok niego, przyznaję, że zrobiła wrażenie, nie żeby taka piękna, chociaż kto wie, może – zresztą czy to dla jej urody Stach tak za nią szalał? – więc musiało być co innego – wspaniała klacz, pomyślałem sobie, wspaniała rasowa klacz, wierzgająca, zrzucająca z grzbietu. Nie lubiłem jej chyba dlatego, że zabierała mi Stacha. Zanim wpadł w tę miłość, poświęcał mi trochę czasu, mogłem na niego liczyć. Ostatnio znowu zrobiłem mu się bliższy, narastał w nim lęk (z którego mi się zwierzał), podejrzenie, że ona się oddala. Chociaż wolałbym się do tego nie przyznawać, ale gdzieś tam w zakamarkach mózgu błąkał się cień satysfakcji. Cóż – ja, pisatiel, écrivain polonais, skazany na psychologiczną przenikliwość, potrafię dotrzeć także do własnych skrytych myśli, przejrzeć swoją niewinną podłość.

– Nie wyglądasz źle – powiedziałem, ujrzawszy go w drzwiach i przytuliłem do siebie. Czoło miał rozpalone. – Gorączkujesz. Siadaj, zajmij miejsce w swoim fotelu, poczujesz się bardziej u siebie. (To jest taki pleciony fotel bujany, siadywał w nim Michał S., młody krytyk i tłumacz poezji, mój poplątany przyjaciel, a później, kiedy Michał tak nagle zmarł, jego miejsce w fotelu zajął Stach). Kieliszek koniaku? – zapytałem (mimo że Teofila mruczy, że jestem skąpy). – Albo może lepiej nie. Herbata, aspiryna, tabletka nasenna – i do łóżka.

Siedząc w fotelu, czekał cierpliwie na swoją herbatę. Ja nalałem sobie odrobinę armagnacu, uniosłem kieliszek.

– Za ciebie, Stachu. – Przyjrzałem mu się. – Nieźle wyglądasz, mimo wszystko. Mam na myśli to, że nie jesteś wymięty, możesz się podobać.

– Dziękuję.

– Ja serio. W cierpieniu wygląda się interesująco. Opowiadaj.

Opowieść była krótka, kilkanaście zdań. Zostawił klucze u sąsiadów, żeby mogła czasem wpaść do jego kwatery, odpocząć sobie, poczytać z dala od despotycznego ojca, nieznośnego zrzędy, z którym ostatnio mieszkała. Skorzystała z tych kluczy, żeby sprowadzić kochanka. – Tu, gdzie ona i ja, my dwoje… – mówił niezbornie. – Chyba mnie uznała za głupca, kiedy brała te klucze. Albo za szaleńca. Gdyby mnie naprawdę żarła zazdrość, jak ona mi czasem wytykała, powstrzymałbym się przecież od takiego kroku. Był jednak, pamiętam, taki moment, kiedy jej o tym mówiłem, że proszę, będziesz mogła dysponować moim mieszkaniem – ona siedziała wtedy przy naszym rozchybotanym stole w kuchni, przed nią kilka almanachów historycznych z moimi szkicami – poczytasz sobie, mówię – i wtedy ona, pamiętam, rzuciła szybkie spojrzenie na obie strony – tak, to był ten moment, kiedy zaniepokoiłem się, zauważyłem te błyskawicznie a ukradkiem rzucone spojrzenia – powiedziałem do siebie: sprawdzasz, co trzeba będzie schować, żeby usunąć ślad po mężczyźnie, po mnie – wariacie, pomyślałem, prowokujesz ją. („Mam klucze! – wykrzyknęła z triumfem, dzwoniąc wiązką przed oczyma Faceta. – Chata przyjaciółki!” Czy dodała zachwycona sobą: „jestem genialna”? Często, kiedy udało jej się wymknąć do Stacha, wyprowadzając w pole męża, ojca, wszystkich strażników, którzy ją otaczali, jakby trzymając w oblężonej twierdzy, rzucała mu się na szyję, wykrzykując: „jestem genialna!” „Jesteś – potwierdzał. – Najgenialniejsza”). – Podałeś jej zdradę na tacy – zauważyłem. – Tak, ja sam. Mogłem się jeszcze wycofać, stuknąć się w czoło, że niby sobie coś przypomniałem, klucze potrzebne są sprzątaczce czy inne kłamstwo, ale jakoś mi się wstyd zrobiło, pomyślałem, że wolę jej zaufać, niż być za wstrętnego zazdrośnika, bo kiedy zdarzało się, że wysuwałem jakieś podejrzenie, ona oburzała się: ,,to mnie obraża”. „To mnie obraża” – powtórzył, wcielając się w nią jak aktor.

Pomyślałem, ja, który miałem trzy żony z przyległościami: znam to dobrze, znam to święte oburzenie, wszystkie te damskie zagrywki. Spytałem:

– Przywiozłeś jej coś?

– Wypisała mi długą listę zakupów.

– Tylko nic jej nie dawaj! – zawołałem.

– Ta lista przekonywała mnie, że jest moja. Że jeszcze jej nie tracę.

– Ścierwo – mruknąłem.

On dosłyszał. Zareagował z miejsca:

– Proszę cię, Filipie, nie mów tak.

Przeszedłem do pokoiku, w którym stało moje biurko – nazwanie tej komórki gabinetem trąciłoby przesadą – i zanotowałem na kartce: „Woli, żebym nie mówił o niej źle. To się zgadza z tym, co radził Stendhal: jeśli chcesz pomóc przyjacielowi cierpiącemu z powodu zdrady ukochanej, nie spotwarzaj jej”. Nie wiem, dlaczego zrobiłem tę notatkę. Stary nawyk, widocznie nie umiem żyć bez tego. Powiedziałem sobie przecież, że skończyłem z pisaniem fabuł i gromadzeniem „materiału”. On tam czekał w plecionym fotelu, ja tutaj dopisywałem: Ten list – skądś to znam… Nurtuje mnie uczucie, że to już było. Déja vú. To ja dostałem taki list, przed laty, kiedy wróciłem z krótkiego wypadu do Paryża. „Niestety, musimy się rozstać. Zapomnij o mnie”. Wróciłem do mojego przyjaciela.

– Spędzisz noc w fotelu? – spytałem. – Bo może ja w fotelu…

– Nie, nie, tu mi jest dobrze.

Nie upierałem się, bo wiadomo, jak się czułem.

– Przystawię ci krzesło – powiedziałem.

Podałem mu dwie aspiryny i reladorm. Zaraz będzie spał.

– Może jednak coś zjesz?

Nie chciał jeść. Skarżył się na rozpierający ból w podbrzuszu i suchość w gardle.

Zgasiłem lampkę i wgramoliłem się na swój tapczan. W ciemności słychać było jego głos:

– „Kasiulek”. Czy to nie dziwne? Zawiadomienie o zerwaniu podpisać pieszczotliwym imieniem, którego używaliśmy tylko my dwoje. Dlaczego?

– Nie wiem. Niezbadane są ścieżki bogini miłości.

– Jednak coś się za tym kryje.

– Może jakieś kurestwo, a może nic – powiedziałem. – Nie znalazła po prostu nic lepszego.

– Czysta bezmyślność? – Nie chciało mu się w to wierzyć. – Może chciała mi przypomnieć, kim dla mnie była… wywołać we mnie pewną tkliwość?

– Moment raczej nieodpowiedni – wymamrotałem tak, że on na pewno nie dosłyszał.

– A „bądź dzielny”? – zastanawiał się.

– O, „bądź dzielny”, to już coś jest. Ale nic skomplikowanego, zapewniam cię. Kiedy kobieta w takim liście pisze „bądź dzielny”, to znaczy, że chce powiedzieć: nie przeszkadzaj mi, nie utrudniaj, nie narób kłopotów – komentowałem ze złością. – Może jeszcze znaczyć: nie chcę cię mieć na sumieniu, chcę w spokoju zażywać rozkoszy nowej miłości. (To dla siebie ona chce, żeby był dzielny – pomyślałem, ale nie powiedziałem tego – dla siebie, nie dla niego).

Usłyszałem:

– Chyba masz rację. – Powtórzył powoli, jakby rozważając tę myśl: – Chyba tak…

Ucieszyłem się: będzie spał. Ale ja zasnąć nie mogłem. Pomyślałem sobie, że wydarzył się taki splot, że właściwie nie mógłbym go użyć w powieści – podniosą krzyk, że nieprawdopodobne, autora poniosła fantazja, naplątał różnych niemożliwości, jak w tasiemcowym serialu brazylijskim. Tak było, na przykład, z historią sierżanta Szumana, której w końcu, mimo jej atrakcyjności, nie napisałem. Ten osobnik, skromny, niemal potulny, sierżant w dziesiątej sudeckiej dywizji, wyróżnił się, ku zaskoczeniu kolegów i dowództwa, w bojach nad Nysą, a potem, w dalszym ciągu w wojsku (ludowym, dla uściślenia), robił błyskawiczną karierę, w ciągu trzech lat, i to lat pokoju, awansował do stopnia pułkownika – cóż fachowiec, wyróżniał się pośród tej zbieraniny niedoszkolonych amatorów, bo, jak się okazało, był oficerem w gestapo – zdemaskowano go publicznie, miał przemawiać podczas uroczystości w Rembertowie ku czci powieszonych tam Polaków, wszedł już na mównicę – scena jak z „Makbeta”, las birnamski przyszedł ku niemu, żeby spełnił się wyrok historii – i wtedy kobieta w tłumie zakrzyknęła: „Co on tu robi? To przecież on ich wieszał! On, poznaję!”. Nigdy nie próbowałem dotknąć tego tematu, chociaż Michał S. mnie namawiał – napisz, wydam ci błyskawicznie – nie, upierałem się, to zbyt wymyślne, kicz. Niezwykłości mnie nie interesują. Ani dewiacje. Ja jestem skryba przyziemny, chociaż z zamiłowaniem do refleksji, kartoflano-żytni, mimo moich arystokratycznych przodków znad Dniestru i Prutu. Za to życie – ono właśnie lubi konstruować kicze. Takie jak ten z nią. Skąd ta ciąża, skoro uciekła od męża, miała się z nim rozwieść, bo ten młody człowiek, jej mąż, nawiązał romans ze swoją koleżanką biurową, sporo starszą od niego panią, która, najprawdopodobniej, dała mu to, czego skąpiła Katarzyna: podziw i opiekę, i czułość – te młode nie potrafią na to się zdobyć ani tego zagrać. Pani Kasia wpadła w gniew i uciekła do ojca. (Odzyskała wolność – Stach się ucieszył – ale odzyskała ją dla siebie, nie dla niego. I do głowy, wraz z wolnością, zaczęły się wkradać różne myśli…) Wprawdzie tata nieco warczał (,,wariatko, zostawiłaś temu łobuzowi mieszkanie!”), ale pomógł wszcząć kroki rozwodowe („spokojnie – mieszkanie się odzyska – puścimy go z torbami”). Ona bała się procesu, do którego palił się tata pieniacz, wolała ułożyć sprawy polubownie. Kiedy przyszła z wizytą do domu, kilka tygodni temu, mąż rzucił się na nią i zgwałcił. (To jej wersja). Wyglądała kusząco – opowiadał Stach – w spódnicy, którą dzień przedtem kupiliśmy na targu. Miałam orgazm, opowiedziała ze łzami w oczach. Całe lata przy mężu nic nie czuła, wszystko dawał jej Stach (czyli „On” – jak mówiła o moim przyjacielu) i nagle teraz, podczas tego gwałtu, rozkosz i orgazm. I te łzy w oczach, kiedy o tym Stachowi opowiadała, zupełnie jakby ta rozkosz, wymuszona, poniżała ją. Nazajutrz znowu była u męża – i znowu rzucił ją na tapczan, wdarł się w nią i znowu orgazm. – Wrócisz do niego? – spytał mój przyjaciel, udając spokój. (Wiele musiał znieść). – Nie, nigdy. (Bo mąż, okazało się, nie chce zostawić tamtej, swojej opiekuńczej koleżanki). Ale Kasia poczuła się brzemienna. Nareszcie, ucieszyła się: już się bała, że jest bezpłodna.

Wszystko w porządku, tłumaczyła Stachowi, w ciąży jestem ze ślubnym mężem. Chcę mieć to dziecko, rozumiesz? Nie pozbędę się go!

– Wrócisz do męża? – ponowił pytanie, tym razem ze spokojem nieudawanym, jej brzemienność zmieniała porządek spraw. Zaśmiała się: – Nie od razu, bądź pewny, niech sobie poczeka. (Krążył już przecież wokół niej tamten, ten, który ją „wzruszył”, ale o tym mój przyjaciel jeszcze nie wiedział). Wiesz, opowiadała, on dostał świra na punkcie tego dziecka, nagle obudziły się w nim ojcowskie uczucia. Przyrzekł, że zerwie z tą babą. (Kochanka męża zawsze jest „babą”). Ale lekarz radził jej, żeby uważała, może stracić tę ciążę, opowiadała Stachowi, poddając się jego pieszczotom. Naraz odepchnęła go od siebie. – Nie! – krzyknęła. – Nie interesuje mnie pierdolenie! (Wyraziła się właśnie tym soczystym słowem). Zaczęła się pospiesznie ubierać. Chcę mieć to dziecko, słyszysz? – Twarz miała gniewną, jakby to on, kochanek, któremu właśnie odmówiła pieszczot, jej zagrażał. - Nie dopuszczę do siebie mężczyzny, choćbym się miała skręcie w chiński paragraf! (Nie znałem tego powiedzenia o „chińskim paragrafie”: kiedy Stach mi je powtórzył, natychmiast zapisałem zdobycz na kartce. Tamtego słowa, o tym, co jej nie interesuje, nie zanotowałem – znam je całkiem nieźle, chociaż używam rzadko). Mój przyjaciel próbował wziąć to za dobrą monetę, coś w rodzaju obietnicy: możesz jechać do tych swoich sezjemistów, nic ci nie grozi. Nie skręciła się jednak w chiński paragraf, pomyślałem – on pewnie też tak pomyślał – i „dopuściła” do siebie.

Była siódma, szarzało, kiedy ocknąłem się z ciężkiego snu. Nogi jak z ołowiu. Patrzę: Stach ubiera się pospiesznie. Siadłem na tapczanie.

– Co robisz? Nie możesz spać? Niewygodnie było?

– Muszę iść.

– Ale po co? Napij się herbaty, zaraz przyjdzie Teosia, zrobi nam śniadanie. (Zawsze ze mnie pokpiwał, że ja, były oficer, nawet śniadania zrobić sobie nie potrafię. Ale ja oficerem byłem w wojsku przedwojennym, kiedy znano jeszcze instytucję ordynansów).

– Muszę iść – upierał się. Spojrzał na zegarek. – Nie mam za dużo czasu.

– Co cię pędzi?

– Ona będzie dzwonić.

– Nie będzie.

– Napisała, że wpadnie do mnie. Pytała, czy zechcę z nią rozmawiać.

– A zechcesz?

– Trzeba usłyszeć, co ma do powiedzenia.

Upomniałem go na odchodnym:

– Stachu, to przecież niewybaczalne. Ten numer, który ona ci zrobiła. Żeby w ten sposób!…

Nie odpowiedział. Uściskiem dłoni dał mi znak – jaki znak? Że mogę być spokojny? Czy tylko, że dziękuje za udzielenie gościny?

A ja, kiedy odszedł, pomyślałem: czy istnieje jakiś dobry sposób?

W sieni, obok drzwi z napisem WINDA NIECZYNNA, zatrzymała go dozorczyni, pani Jadzia, ta sama, co tak nie w porę przyszła do „Kasiulka”, daruję sobie jej opis, wystarczy, że podobno wcale nie wyglądała na tłumoka, całkiem przyzwoicie zadbana mieszczanka (powiedzmy), najważniejsze, że była okiem i uchem właścicielki mieszkania, bujającej za granicą, chociaż całkiem nieromantyczną, bo na placówce handlowej w Moskwie.

Pani Jadwiga miała swój własny komplet kluczy (co dla Stacha było dosyć krępujące) i czasem, pod nieobecność mojego przyjaciela, przecierała u niego podłogi i myła okna. – No wie pan – powiedziała – tego się po tej damie nie spodziewałam. Otwieram drzwi i co słyszę – jakieś szuru-buru, szuszuszu szeptem, a ja już w środku, tamten pan zdążył ukryć się za drzwiami w pokoju, ale człowiek ma oko, panie profesorze, patrzę dwa talerze, nakrycia, mieli się zabrać do konsumpcji, pani prawie w rosole, no, coś tam na siebie narzuciła, widać, że w pośpiechu, krew uderzyła mi do głowy, klnę się na Pana Jezusa, krew, za tę pańską krzywdę, że takiego człowieka jak pan, przecież ja, panie profesorze, wszystko rozumiem, ma się te oczy, nie?, i mówię: „Proszę natychmiast opuścić ten lokal! Czekam u sąsiedztwa na klucze”. Kilka minut to trwało, pewnie tamten musiał się ubrać – no i w ogóle, posprzątać po sobie też wypadało, pościel schować, a może i nie, nie raczyli, ja tam już nie wchodziłam, nie jest w moim zwyczaju, żeby podglądać, siedziałam u tych państwa, czekamy, krew się w nas gotuje za tę pańską krzywdę, pan wie, i wreszcie pukanie – przez uchylone drzwi podała mi klucze, a ja zostawiłam je u sąsiada, żeby były dla pana profesora.

– Co z windą? – spytał Stach. – Kiedy naprawią?

– Mówią, że po niedzieli. – Westchnęła: – Niezły numer z tej pani.

– Ależ, pani Jadziu – powiedział mój przyjaciel i nawet zdobył się na uśmiech. – Nic takiego się nie stało.

– Dla pana to nic?

– My już z tą panią dawno skończyliśmy, będzie chyba z pół roku. Pozostajemy w przyjaźni i dlatego dałem jej klucze.

Podobno pani Jadzia, słysząc to, bardzo była zawiedziona.

– Jeśli tak… – burknęła z kwaśną miną. Znowu westchnęła, ale inaczej niż przedtem, teraz nad tym, jaki ten świat dziwny, nigdy nic się nie da przewidzieć.

– Pewnie, że zrobiłaby lepiej – mówił dalej mój przyjaciel, profesor Narbej – gdyby nikogo tu nie przyprowadzała. O to mógłbym mieć do niej żal. Ale, ostatecznie, to jej sprawa. – Dodał, w nieoczekiwanym impulsie: – Ja tego pana znam, dość sympatyczny.

– No, jeśli tak… – powtórzyła pani Jadwiga, jeszcze bardziej zawiedziona.

Na szóste piętro. Nic mi specjalnie nie dolega, zaledwie coś ćmi – uświadomił sobie – czy to dlatego, że ogłuszony jestem tabletką, czy też dlatego, że spodziewam się jej? Może wszystko się odmieni? Ledwo zamknął za sobą drzwi, telefon. – Jesteś tam? Bo ja obok – powiedziała. – Czekam – na to on. Uprzedził: – Winda nieczynna.

Zdążył wyszorować zęby i umyć twarz. Dwa znajome melodyjne dzwonki – jak fraza ulubionej sonaty. Czy rzuciła mu się w ramiona? Czy krzyknęła: Och, wybacz, oszalałam, jestem twoja, tylko twoja? A może uśmiechnęła się na powitanie, zakłopotana, skruszona? Otóż nie, skądże znowu, przeszła obok niego z wysoko uniesioną głową, demonstrując dumę, a może i zaciętość, jakby to ona była skrzywdzona.

Siedzieli w kuchni, każde na swoim dawnym miejscu, ona tyłem do kuchenki, on z boku, mając za sobą okno. Między nimi znajdowała się popielniczka, wciąż jeszcze z górą niedopałków.

– Herbaty? – zapytał.

Spojrzała na zegarek. (Jej zerknięcia na zegarek, stały odruch, kiedy miała podjąć decyzję).

– Spóźnię się do pracy.

– Więc co? – spytał. – Co dalej będzie?

Usłyszał:

– Kochankiem moim być nie możesz.

Czy po to przyszła, żeby tyle powiedzieć? O tym już wiem, pomyślał.

– Przypomnij sobie – powiedziała – sam mówiłeś, że kochanka się nie zdradza. Że taka zdrada oznacza rozstanie. Pamiętasz?

– No tak, mówiłem… – I pomyślał: ale wtedy jeszcze nie byłem zdradzony.

– I że nie da się tego wybaczyć.

Szepnął:

– Ja bym ci wybaczył…

– Nie, nie – wykrztusiła. Potem mocniej: – To niemożliwe.

Milczał. W sercu narastał ciężar.

– Nie myśl, że to dlatego, że się wydało – powiedziała. – Gdyby się nie wydało, dostałbyś taki sam list.

Ale dostałbym później, pomyślał. Po odebraniu prezentów, które ci przywiozłem.

Jego dłoń leżała bezwładnie na stole. I nagle ona pochyliła się ku niej i zaczęła pokrywać ją pocałunkami. Sypkie ukłucia rozkoszy. Więc to aż tak cudownie łechczące? A może ta rozkosz stąd, że to jej usta i że każdym z tych pocałunków błaga: przepraszam, przepraszam…

– Kasiulek – szepnął i odwrócił głowę. – Nie mogę uwierzyć, że to koniec – wydusił z siebie, ze wzrokiem wbitym w ścianę.

Podniosła się z krzesła.

– Muszę iść.

Nic nie obiecała, uświadomił sobie. Powiedział gniewnie:

– Czy on musiał tyle palić? Przy tobie, w twoim stanie?

Wzruszyła ramionami.

– Jest palaczem.

Był po wódce, skomentował Stach w myśli.

– Klubowe. I ty to wytrzymałaś. Chyba cię nie kocha. – Szarpnął się: – Dlaczegoście mi to zostawili?

Zsypała niedopałki do gazety – znowu z obrażoną miną – i podeszła bez słowa do drzwi. Zwykle on je przed nią otwierał – tym razem ona otworzy je sama. W otwartych drzwiach, zamiast pożegnania, powiedziała łagodnie:

– Miej cierpliwość.

Wszedł do łazienki. „Miej cierpliwość” – co chciała przez to powiedzieć? Zostawili nieumytą wannę. Czy chciała powiedzieć: żal mi naszego związku? Zaczekaj, nasycę się nim, naszaleję… potem wrócę do ciebie? Zmienić pościel. Nie przyglądaj się, nie musisz, możesz patrzeć w bok, tu są pewnie plamy, ślady rui, jego sperma, jej wilgoć – o Boże, nie wytrzymam! Wytrzymasz, stary, musisz wytrzymać, jest strasznie dużo do zrobienia, co do zrobienia, dla kogo do zrobienia, jest, na pewno – mówił na głos – a właśnie że będę gadał, i ona może mnie usłyszeć, ona gdzieś tu jest – jest wszędzie, gdzie ja jestem. Prześcieradło, spoglądaj w bok, składaj, nie patrząc, coś chropowatego pod palcami, wysuszony wytrysk, nie, nie! Krzyknął – i zaniósł się szlochem.

Leżał przez chwilę, płacząc, z głową w jaśku, potem zapadł w sen – odpłynięcie w słodkość, melasę snu – było rzewnie, ktoś się nad nim litował, ktoś szeptał – ocknął się i uświadomił sobie, że nic się nie zmieniło. Cios trwał. Umiejscowił się rozdzierającym bólem w podbrzuszu.

Przeszedł do łazienki, wsypał do wanny górę włoskiego proszku (wszystko robię z przesadą, zauważył, wszystko ze złością), zwilżył szczotkę. I nagle rzucił ją. – Muszę zadzwonić – powiedział na głos – muszę ją o to zapytać.

To nie ona odebrała telefon, jakaś inna, chyba Hanka, jej przyjaciółka. Ach, to ty, Staszek? Zaraz powie: Kasi nie ma, wyskoczyła na szybką randkę. Ale usłyszał: „Już ją daję”. I dźwięczny, prawie zalotny głosy Kasi: – Proszę?

– Mam pytanie – zaczął. – Czy ten facet, wiesz który, ten co u mnie był, czy to blondyn?

– Jesteś na tropie?

– Pytam, czy blondyn.

– Tak. A o co chodzi?

– Bo w wannie są włosy.

– O, aż tak detektywistycznie! – Była zgorszona, doprawdy.

– Przecież ktoś tę wannę musi umyć – powiedział, siląc się na spokój. – Właśnie to robię.

– Jeszcze coś? – spytała.

– Nie, to wystarczy.

Oboje równocześnie odłożyli słuchawki.

Przeczuwałem od dawna, że to nastąpi. On zresztą też. Nie znał tylko dnia i godziny. To u mnie, siedząc na wyplatanym fotelu, zwierzał się ze swoich obaw. Nie rozumiał, co się stało. Byli ze sobą szczęśliwi, po pierwszych kłopotach nauczyli się swoich ciał („inny – mówiła z wdzięcznością – uciekłby, gdzie pieprz rośnie”), była zaspokojona, a mówi się, że kiedy kobieta jest zaspokojona… ach, Boże, mało co się mówi! Sęk w tym, że była osaczona przez mężczyzn, przystojnych prelegentów, którym załatwiała odczyty i spotkania w domach kultury. Młodsi od Stacha, bezceremonialni, podrywali beztrosko, bez szacunku, nie mieli w sobie nic z rewerencji, którą okazywał jej on. Szczególnie jeden, dryblas z wiecznie spoconymi łapskami (tak twierdził Stach), uchodzący za zdolnego poetę – chociaż Michał S. sądził o tym inaczej – on sam o swoich wierszach był raczej dobrego zdania, chwalił się też, że w przeszłości boksował – otóż ten Poeta-Bokser, kiedyś, przy Stachu, zaatakował bezczelnie: „Pani Kasiu, a nie wyskoczyłaby pani ze mną na piwo?”. A ona, zamiast osadzić to chamidło (poeta! ale talent poetycki – podpowiada Ortega y Gasset – mogą mieć i chamy, i głupcy, zresztą wiem o tym i bez Ortegi, z doświadczenia jak najbardziej osobistego), ona roześmiała się i powiedziała: „O nie, jestem zajęta”. – Bo ty – mówiłem swojemu przyjacielowi – traktujesz ją jak bóstwo, kiedy ona, być może, wcale tego nie chce. – A czego ona chce? – spytał. Nie powiedziałem: może, żeby traktować ją jak dziwkę. Powiedziałem: – Zwykłego powodzenia. Wie, że może się podobać i chce potwierdzenia tego. A kiedy słyszała jakiś zabójczy komplement, pytała Stacha, sama zdumiona: „Powiedz, co we mnie takiego jest?”. Coś w niej było, najwidoczniej. A może nie w niej, tylko w nich, tych panach, jakieś pragnienie, by doznać zawrotu głowy. Czyż dziewczyny mogło to nie oszołomić? Ostatecznie, mógł z tego wyniknąć jakiś podniecający flirt, przynajmniej tyle. Jego stała obecność zaczęła jej ciążyć. „Zabierasz mi czas – palnęła kiedyś na odlew. – Mogłabym coś poczytać”. (W pracy!) Kiedy wspomniał, że przecież ze sobą rozmawiają, mruknęła: „Przelewanie z pustego w próżne”. Tego jej nie zapomniał. Zadraśnięty w swojej ambicji, uznał to jednak, całkiem trzeźwo, przede wszystkim za symptom. Ostrzeżenie.

To przecież właśnie od rozmów się zaczęło, kiedy, jeszcze jako studentka, ale już mężatka, zwróciła się do niego, swojego wykładowcy, z prośbą o pomoc. Kazano jej powołać się w pracy magisterskiej na pewne źródło francuskie (Jean Fabre – pamiętał – „Le roi Stanislas-Auguste et l’Europe des lumières”), a ona po francusku ani w ząb. Dał jej wtedy swoje notatki z tej właśnie książki, rozprawiał z przejęciem o tragicznym królu, ona bąkała: „Ja zupełnie inaczej o nim słyszałam”. Zauważyła, że często miewał zdanie inne niż to, do którego przywykła. Raz, kiedy krytycznie wyraził się o „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego („nie podzielam tego entuzjazmu”), wydawała się zgorszona: „Pan szarga narodowe świętości”. Ale, być może, to właśnie ją w nim fascynowało.

Rozmowy przeniosły się do parku, on rozszerzał ich zakres, mówił niekoniecznie o przedmiocie jej pracy, ale o historii w ogóle, o człowieku w historii. Proszę pani, mówił, musi się pani pogodzić z tym, że niezależność umysłu, swoboda wypowiedzi, to pojęcia raczej nowe. W dawnych czasach zalecano pokorę, podporządkowanie się autorytetom. Kult partii miał do czego nawiązać. Walka władzy świeckiej z religijną sięga, jeśli nie liczyć zbuntowanych przeciw królom proroków żydowskich, do czasów Bizancjum. Idolatria – tłumaczył – konkurowała z ubóstwieniem cesarza, wizerunki religijne z wizerunkami świeckimi. Lubi pani być fotografowana? – pytał. Nie jestem fotogeniczna, boję się zdjęć – odpowiadała. Otóż proszę sobie uprzytomnić – mówił – jak ogromna była zawsze potrzeba utrwalenia swojego wizerunku. Ludzie żyli i umierali, nie pozostawiając wizerunku swojej postaci, choćby tak nieudolnego jak nasze zdjęcie do dowodu osobistego. Mieć władzę, proszę pani, to znaczyło także mieć prawo do utrwalenia swojego oblicza. Tego prawa odmawiali możnym kapłani izraelscy, a ich śladem hierarchia muzułmańska: Bóg nie powinien mieć rywali, a wiadomo, że człowiek jest stworzony na obraz boski. Samo istnienie wizerunku (uwaga ta jest, moim zdaniem, piszącego te słowa, słuszna) stwarza możliwość wytworzenia wokół niego obrzędu magicznego. Czyż nie spotykamy się z tym na co dzień? – zwracał się do niej z retorycznym pytaniem, a ona (kiedyś zostawiła go na ulicy przed kościołem, pobyła w nim kilka minut, a kiedy wróciła, powiedziała: modliłam się za ciebie) aż wzdrygnęła się, mówiąc: „Pan bluźni”. Ależ ja nie muszę mieć racji – odpowiedział (nie, to starcie było kiedy indziej, byli już ze sobą na ty, powiedziała: bluźnisz). Dla mnie wolność, mówił, to jest jasne rozpoznanie rzeczywistości, samodzielna ocena uczestniczących w niej sił. „Samodzielność”, precyzował, jest tu słowem kluczowym – nie słuszność: można bowiem się mylić – i pozostać wolnym. Schopenhauer – opowiadał kiedy indziej – przytacza opinię Seneki, że im który niewolnik był w większej pogardzie, im bardziej sam wystawiony na pośmiewisko, tym obficiej dawał upust ciętości języka. To brzmi niepokojąco – zauważyła – bo u nas panuje kult dowcipu. Broń pokonanych – zgodził się profesor. – Ale nie musimy wszystkiego, co starożytni mówili, brać za dobrą monetę. Proszę się nimi nie przejmować, rozważania takiego Cycerona czy Seneki, na przykład o szczęściu – to rozważania osobników, za których wszystkie przyziemne sprawy załatwiali niewolnicy. Ryzykowna to dla nas rzecz – szukanie u nich wskazówek.

Szokował ją brakiem szacunku dla pomnikowych postaci, obnażał je z upodobaniem, afiszował się swą pogardą, mówił: „My, którzy przebrnęliśmy przez naszą młodość podczas wojny, w obozach, w gettach, w Jakucji i Środkowej Azji, wiemy dobrze, co to mędrkowanie jest warte”. „Historia tak zwanej myśli ludzkiej – perorował – pełna jest hochsztaplerstwa i mistyfikacji, które mają tę właściwość, że podobają się albo pełnym podziwu maluczkim (kandydatom na niewolników), albo umysłom lubującym się w szaradach. Doktryny platońskie, arystoteliczne, hegeliańskie pełne są bzdur przyjmowanych z nabożeństwem. Taki Russell, sam przecież filozof, tak o tym sądzi: Filozof najpierw wynajduje fałszywą teorię, a następnie wnioskuje, że złe są te czyny, które okazują jej fałszywość. Można w skrócie sformułować to tak: historia filozofii to historia kolejnych pomyłek”.

Przeskakiwał epoki, urozmaicał opowieść anegdotami, podpowiadał lektury (z czego ona niekoniecznie korzystała; radził jej nawet czytać niektóre moje książki, zlekceważyła je; znalazłem się w nie najgorszym towarzystwie: Czechow, Mann, Conrad, Flaubert, naturalnie i Proust – wszyscy zostali odrzuceni jako nudziarze). Kiedyś użaliła się nad sobą·. „Pan mnie przytłacza. Ja nigdy tyle nie będę wiedzieć”. „Kasiulku, on na to, umówmy się, że ja żyję z profesury, a pani jest studentką, zgoda?” Mój przyjaciel rozprawiał, a ona, młoda mężatka (chociaż najprawdopodobniej rozczarowana w małżeństwie), nie spuszczała zeń spojrzenia szarych oczu, siedzieli na ławce w parku, dłoń spoczywała w dłoni, krążyło ciepło (jak potem wspominał), w pewnej chwili powiedziała z westchnieniem: „Mogłabym tak godzinami…”„Słuchać?” – zapytał pedantycznie. „Słuchać i… – zawahała się i wskazując ich splecione dłonie, dodała cicho: – … i to”. Teraz już gra oczu, tęsknota oczu, zapada milczenie, coraz więcej pożądania w tym milczeniu (tak opowiadał), naraz szybko rozejrzał się dokoła, było pusto w tym parku, pierwszy pocałunek to tylko nieśmiałe muśnięcie, jeszcze niewinne, ale potem już wchłanianie miąższu warg, długie wysysanie ich soczystości, od czego zapierało dech. Kiedy nabrała tchu i on mógł już wyrazić obawę, czy ona nie zapomni tego, do czego między nimi doszło, powiedziała, wpatrując się weń: „Nie, czegoś takiego się nie zapomina”. Nie zapomniała. W kilka dni później czekała na niego w tym zdziczałym parku, stała w nieskoszonej trawie, wysoka, smukła, w kwiecistej sukni, a on podbiegł do niej i buch w tę trawę przed nią na kolana, i przyciska usta do jej kwiecistej sukienki na wysokości ud. „Co robisz? – wystraszyła się. – Wstań, peszysz mnie”. Wstał i tuląc ją do siebie: „To nie była stylizacja, skądże – to potrzeba serca”. Trzymając w objęciach gorące młode ciało kobiety w cienkiej sukience, dodał po namyśle: „A może potrzeba kolan”. ( Ja w nieskoszonej trawie, przypomniało mi się. Stoję, Eulalia nachyla się, mówiąc: „Sznurowadło ci się rozwiązało”. Chcę przyklęknąć, zawiązać, ale ona nie pozwala, „ja – mówi – to dla mnie”. Klęcząc, zawiązuje mi sznurowadło.

Tak się zaczęło. A później: „przelewanie z pustego w próżne”. (Kobieta, która cię pożądała – powiedział mój przyjaciel – a kobieta, w której nie wzbudzasz już podniecenia, to dwie różne kobiety, i niech cię nie myli tożsamość dowodu osobistego”). Byli już ze sobą kilka lat, szczęśliwi kochankowie, kiedy zdarzyło się, że miał do niej wpaść do Agencji, umówili się na określoną godzinę. Wyszła – powiedziała mu koleżanka. (Pomyślał: dobry ten PRL, można wyskakiwać z pracy – do kolejki, do kawiarni, do kochanka – w żadnym innym kraju taki numer nie przejdzie). „Gdzie byłaś?” – spytał poirytowany, kiedy pojawiła się, z dwugodzinnym opóźnieniem. „Co cię obchodzi?” – warknęła. Mogła być z tym Poetą-Bokserem, ale mogła też naprawdę coś załatwiać. Stali w ciasnym korytarzu, prawie się dotykając. „Gdzie byłaś? – dopytywał się, coraz bardziej nerwowo. Przypomniał: – Byliśmy umówieni!” „Gdzie chciałam – odpowiedziała, czerwona na twarzy. – Nie podoba ci się, to się pierdol!” Słowo go ogłuszyło, zaczął coś bąkać. A należało powiedzieć (myśli dzisiaj): tak, nie podoba mi się, nie powinniśmy mieć przed sobą takich tajemnic. (Jednak z kimś była).

Kolejne symptomy odchodzenia bywały nieznaczne, prawie niezauważalne, ale to on sam, mój przyjaciel Stach, ze swoją inteligencją i wrażliwością – na nią, na każde jej słowo, na każdy odcień zachowania – odczytywał je bezbłędnie. Straciłem swoją dziewczynę, myślał, ale wolał tego, na razie, na głos nie wypowiadać. „Zwolnisz mnie ze studiowania swojego szkicu?” – spytała, kiedy ofiarował jej gruby egzemplarz „Pamiętnika Historycznego”. Tak, oczywiście, nie musisz – starał się o lekki ton, kiedy zapewniał ją, że nie ma obowiązku męczyć się nad jego tekstami. Ale zabolało. Tym bardziej że kilka dni później okazało się, że trochę innych materiałów z tego tomu jednak przeczytała, wydały jej się interesujące. Nie obchodzi jej, czym żyję – myślał. W ogóle odnosił wrażenie, że niechętnie słucha o jego sukcesach, że właściwie stara się utwierdzać go (a może tylko siebie) w przekonaniu, że nie może pretendować do wybitności, że ona, piękna dziewczyna, której tylu mężczyzn mu zazdrości, jest dlań prawdziwym darem boskim: im mniej wierzył w siebie, tym więcej powinien być jej wdzięczny. „Najlepsze, co ci się w życiu zdarzyło” – powiedziała kiedyś. Czy zakochany mężczyzna może zaprzeczać? A jednak pomyślał: mylisz się, nie masz pojęcia, jaki szczęśliwy byłem z żoną. A moje szczeniackie uczucie do Szury? – przypomniał sobie. Najlepsze, co mi się w tym zdarzyło, to moje uczucie – nie twój rosnący chłód. Ale wciąż się spotykali, była jego, obejmowała go mocno ramionami, po sile uścisku rozpoznawał stan roznamiętnienia, już blisko – i oto krzyk i to taki, że na schodach mogli usłyszeć – (ten sąsiad, chory na nerki, on mógłby coś przeżywać, może zazdrość, może wzruszenie) – i to było cudowne, dawać jej rozkosz, tak cudowne, jakby tylko jej taką rozkosz można było dać i tylko ona na nią zasługiwała. Więc może nie zwracać uwagi na niuanse…? Póki tu do mnie, na szóste piętro, przychodzi, a potem, w drzwiach – zasapana, bo winda najczęściej nieczynna – wybucha skargą: „zrób coś”, póki mnie tak pragnie i kurczowo obejmuje… Kiedyś sama coś w tym rodzaju mu powiedziała. Chyba był to już „stan wojenny”, a może krótko przedtem, on miał kłopoty i wybuchnął narzekaniem na stosunki, ludzi, politykę, ubóstwo, taki przypływ złego humoru (a przecież jemu tego nie wolno – on ma być pogodny i zadowolony – na objawy złego humoru koncesję ma ona) i pewnie dlatego (ponieważ przekroczył swoje uprawnienia) powiedziała: „Czego jęczysz? Masz piękną, młodą dziewczynę – powinieneś czuć się szczęśliwy”. „Masz rację – uprzytomnił sobie to natychmiast. – Jestem szczęśliwy”. I pomyślał z niepokojem: „Ale czy ją mam?”.

Zafundował jej wycieczkę do Pragi czeskiej, na którą pojechała z ojcem. To było na pewno przed „stanem wojennym”, latem, w sklepach pustki, na półkach tylko butelki z octem i obrzydliwa herbata turecka, a Stach tam w Pradze miał honorarium za obszerny szkic o polityce elity galicyjskiej wobec Wiednia w końcu XIX wieku, co bardzo Czechów interesowało. Będziesz miała korony, nakupisz sobie frykasów i coś na grzbiet, cieszył się. Była bardzo czuła, kiedy, po powrocie z banku, żegnali się u niego w pokoju, ściskając mu ramiona, szeptała: „To za korony, wiesz?”, ten szept wzmagał w obojgu pożądanie – tak, był szczęśliwy, wpatrując się w nią, ona też, wpatrywali się w siebie zachłannie, szukali narastania rozkoszy w oczach – widzisz? widzisz? – aż do spazmu, kiedy krzyknęła: „Och, kocham cię, kocham!”. Dawno tego nie słyszał. W pensjonacie w Sopocie, gdzie mieszkaliśmy drzwi w drzwi, czekał na jej telefon po powrocie z Pragi, i radosne: „Miśku, już jestem!”. Nie było tego dnia telefonu. Nazajutrz także nie. Połączył się z Agencją, w której pracowała. Tam go zawsze rozpoznają po głosie: o co chodzi? o prelekcję? teraz z tym krucho. Ale pani Katarzyna coś wykombinuje, dzwoniła, że jutro będzie w pracy, a pan ma u niej chody. Więc jest już w Warszawie! Wróciła i nie dzwoni! Wieczorem poprosił mnie: Filip, mówi (a widzę, że roztrzęsiony, aż litość bierze), chciałbym, żeby pani Teofila wykonała dla mnie telefon do jej ojca, może ją złapiemy. Bo Teofila przywiozła do Sopotu moje toboły i przez kilka pierwszych dni pobytu mnie doglądała. Instruowanie mojej Teośki nie było łatwe, trwało trochę, zanim dotarło do niej, że ma zapytać, czy jest już pani Katarzyna i czy można z nią mówić. Jest, poproszono ją do telefonu. Stach przejął słuchawkę. W tle słychać było ożywioną wymianę zdań, jakieś wesołe przyjęcie, dzwonienie szkła, pewnie z czeskim piwem. „To ja – wychrypiał. – Czekałem na twój telefon”. „Boże mój, znowu pretensje, ja tu jak zagoniony pies – czy muszę tak od razu rzucać się do dzwonienia?” „Jesteś już dwa dni w Warszawie!” „Przepraszam cię bardzo, ale nie mogę teraz mówić” – rzuciła opryskliwie. „Słyszę” – odpowiedział. Pamiętam, że odłożywszy słuchawkę, zwrócił się do mojej Teośki: „Bardzo pani dziękuję, świetnie się pani spisała”. Potem do mnie: „Nie tęskni”.

Kilka dni później, już po powrocie do Warszawy, kiedy stali w tym ciasnym cholernym korytarzu jej Agencji (była w letniej sukience bez rękawów, w kolorowe podłużne pasy nachodzące na siebie jak w tęczy, to on kupił jej ten materiał, opalone ramiona miała nagie, wyobrażał sobie, jak w Pradze, na Vaclavku albo na Staromestskym Namesti, mężczyźni pożerali ją wzrokiem), otóż w tym momencie, kiedy przepełniała go miłość (a przede wszystkim pożądanie, tęsknota za jej ciałem), kiedy wyrzucał jej właśnie to: że nie tęskni, że ich związek stał się upokarzająco jednostronny, ona zerknąwszy na datownik zegarka, zdecydowała: „Spotkamy się pojutrze”. „W hotelu” – powiedział. Jego miejsce postoju wciąż jeszcze okupowała gospodyni. „Dobrze, w hotelu – zgodziła się. Osunęła się na stojące pod ścianą krzesło. – Nie miej do mnie żalu. Jestem uczuciowo opustoszała. (Boże, co za słownictwo!) Po prostu: niezdolna do miłości. – Westchnęła. – Właściwie kochać mogę teraz tylko tatę”. Skoro tak – na to w nagłej determinacji mój Stach – to rozstańmy się; nie chcę – powiedział – ciągnąć tego bez miłości; łóżko nie jest najważniejsze. „Jesteśmy umówieni – przypomniała. – Pojutrze w hotelu”. Rozstańmy się, upierał się on, zróbmy to, póki jeszcze czas. „Jesteśmy umówieni – powtórzyła ona takim tonem, jakby jej słowa o wszystkim rozstrzygały. – Nie dziel włosa na czworo”. „To powiedz: przepraszam” „Przepraszam” – powiedziała cicho.

Dzielenie włosa na czworo – to był główny zarzut pod jego adresem. Nie chce zrywać – opowiedział mi tego samego dnia wieczorem, ale opowiedział bez tryumfu. Właściwie powinna była się mojej propozycji uchwycić, zwracałem jej przecież wolność – dlaczego się wzbraniała? – A po co tracić takiego przyjaciela jak ty? – tłumaczyłem jak dziecku. – Stachu, nie jesteś byle kim, nawet ona o tym wie (chociaż woli, żebyś ty nie wiedział), niełatwo z ciebie zrezygnować. Tak mu to przedstawiłem, ale w duchu pomyślałem sobie: dzień i godzinę wyznaczy ona. Opustoszała, niezdolna do miłości – powtarzał jej słowa – kochać może tylko tatę. I spytał: „Co by pan Freud na to powiedział?”. Przeprosiłem go i wyszedłem do pokoiku, w którym stało moje biurko. Zanotowałem na kartce: „Kiedy kobieta skarży się kochankowi, że jest niezdolna do miłości, znaczy to, że na horyzoncie pojawia się nowy kochanek”. Ma tego nowego w zanadrzu jak szuler asa w rękawie. Przeczytałem raz jeszcze tę kartkę, pokiwałem z zadowoleniem głową: tak, bezbłędne. Aż nadto. Właściwie banał. Podarłem tę karteczkę. Wróciłem do mojego przyjaciela. „Pytasz, co by powiedział Herr Freud? Nic by nie powiedział, on by jej po prostu nie uwierzył. A ty?” Smutny uśmiech: „Ja też nie wierzę”.

Zaczęła się skarżyć, że on ją kompromituje. Zapominasz, że jestem mężatką! Nagle się jej to przypomniało. Coś absolutnie nowego. Mam i ja na ten temat małą anegdotkę, związaną z moją skromną osobą. Był czas, że nie wszystko o ich związku wiedziałem. To znaczy wiedziałem, że Stach się zakochał („zaprószyła mi głowę ta dziewczyna, miejsca sobie nie mogę znaleźć”), ale ukrył przede mną, że zostali kochankami. Właśnie dlatego, żeby zachować dyskrecję („nie kompromitować”), Stach tak mi ich związek przedstawił, że mogłem wnioskować, że on ją tylko adoruje. Kwiaty, prezenciki i tak dalej. Podziwiałem go za to, mówiłem mu nawet: „Już tylko ty jeden, mon cher ami, potrafisz tak adorować kobietę”. Tak się wygłupiałem, podczas gdy Stach poczynał sobie z tą boginką, jak na chłopa przystało. Robił ze mnie balona i być może było mu z tego powodu przykro. A może także z tego powodu, że wcale nie chciał uchodzić za takiego, jaki zamieszkał w mojej wyobraźni: liryczny, przesubtelniony, troche gamoń, nie zaś zwycięski i szczęś­liwy kochanek. Miała wtedy wyjechać z mężem na wakacje, a więc czekały ich trzy długie tygodnie rozstania, kiedy ona, podczas pożegnalnego obiadu w malinowej sali Bristolu, zaskoczyła go nowym pomysłem: „Powiedz mu o nas”. Uśmiechnął się z niedowierzaniem: „Pozwalasz?” „Tak, powiedz mu, że jesteśmy kochankami. Skoro twierdzisz, że to najlepszy przyjaciel… Niech wie”. Opowiadał mi, jak bardzo był tą jej propozycją przejęty. Ofiarowała mu prezent z siebie, piękny prezent zamężnej kobiety. Pamiętam (nigdy nie zapomnę), jak to ujawnienie się odbyło; spacerowaliśmy ze Stachem między drzewkami na Skarpie, przysiedliśmy na ławeczce w cieniu karłowatego świerka, żeby wypocząć, on tego nie potrzebował, był i jest w zadziwiającej formie, ale mnie nogi już nie niosły, bądź co bądź kilkanaście lat różnicy, usiadłem i zapaliłem papierosa (to był drapiący w gardle gaulois, ulubiony w tych czasach mój papieros), wtedy on odezwał się: „Filipie kochany, muszę ci coś wyznać, mam na to jej zgodę: otóż my z Kasią żyjemy, od dłuższego czasu jesteśmy kochankami, ona chce, żebyś o tym wiedział”. Chyba pobladłem – dlaczego, nie wiem. Ależ tak, wiem, po co ukrywać: ukłucie zazdrości, ostre, jakby mi kto długą szpilę wbił. Ale zaraz się opanowałem. „No to gratuluję, Staszku – powiedziałem – zdaje się, że to świetna dupa. Zuch jesteś”. Użyłem tych słów bez namysłu. To one ujawniały, co czułem.

I oto ta dziewczyna, która Staszkowi niemal nakazała: „powiedz mu”, która afiszowała się z nim po Bristolach, Victoriach, Europejskich, klubach aktora, po kawiarniach, parkach i w miejscu pracy, wypomina mu, że on ją kompromituje, że zbyt często odwiedza, że wciąż ich widują razem, że co ludzie powiedzą, a co szefowa, a dyrektor personalna, a pani od partii, od związku zawodowego, a sprzątaczka, telefonistka, a panowie profesorowie i adiunkci. Ten nowy strach – przed kompromitacją – to też był symptom.

Trwała przy nim, ale wymykały jej się słowa-trucizny, zabójcze słowa, które dawały do zrozumienia, że się przy nim męczy. „Czy mogę jutro mieć wychodne?” – odezwała się kiedyś. Zmartwiał, usłyszawszy to. „Nie sądziłem, że uważasz nasze spotkania za obowiązek”. Opamiętała się i poskarżyła: „Czuję się jak zagoniony pies”. To już raz słyszał. Szukali kiedyś we dwoje kawałka mielonki. We wszystkich sklepach mięsnych – nagie haki. Warczała: „Jak tu żyć w tym kurewskim kraju!” (Dzisiaj, kiedy to odnotowuję, myślę, że ten „kurewski kraj” to mógł być wybuch skierowany przeciw niemu. Gdyby obok znajdował się ten drugi, ten, którego teraz pragnęła, rzeczywistość nie wydałaby się jej tak przygnębiająca. Może by nawet oboje na widok pustych haków wybuchnęli śmiechem).

Poważniej potraktował inny symptom. Leżeli obok siebie nadzy, wyczerpani, zadowoleni z siebie. Spytał ją ze śmiechem: „Pojutrze przychodzisz, czy bierzesz sobie wychodne?”. „Pojutrze? Jak to, nie powiedziałam ci? Będę już w Zakopanem”. „Tak nagle?” Zerwała się z łóżka, krzyknęła z łazienki: „Wcale nie nagle! Urlop!”. Poszedł za nią do łazienki. Siedziała rozkraczona na sedesie, on ujął jej dłoń, uśmiechnęła się do niego i jej szare oczy znieruchomiały w oczekiwaniu, uczepione jego twarzy, a potem ulga i znowu uśmiech w tych oczach, podczas gdy oboje wsłuchiwali się w ciepły strumień płynący z niej pieniście jak z klaczy (tak to sobie przynajmniej wyobrażam). „W ogóle mi nie wspominałaś”. „Czy muszę?” Podniosła się z sedesu i weszła ostrożnie do wanny. Nie odpowiedział. Jak zwykle, mydlił jej plecy i brzuch, a potem obmywał je. „Nic sobie nie przygotowałem – powiedział. – Może pojadę gdzieś w twoje okolice”. „Nie będę sama, jadę z tatą”. Po raz pierwszy od czterech lat, od początku ich związku (powiedziała kiedyś: „Czy nie uważasz, że bijemy rekordy wytrwałości?”), po raz pierwszy więc zdarzyło się, że nie powiadomiła go zawczasu, kiedy i dokąd się wybiera. Coś się stało – zrozumiał. Chociaż o nic jej nie podejrzewał (a powinien już był) – nie, doprawdy nie był chorobliwym zazdrośnikiem, jak usiłowała mu to wmówić ona – to było coś innego: świadomość, że przestała się nim przejmować. Kiedyś wymknęło mu się: „Skoro mnie kochasz…” „Ja?” „Tak mi się zdawało”. „Nie twierdziłam, że cię kocham”. (Czyli: wszystko co dostajesz, to z łaski). „ Ależ tak, mówiłaś – przypomniał jej – mam nawet taką karteczkę od ciebie, tak jest, mam to na piśmie”. „ Ach, wtedy! To była euforia!” Daje mi do zrozumienia – skomentował mój przyjaciel – że kobieta nie może tak po prostu być we mnie zakochana – jest ze mną, to prawda (bijemy rekordy wytrwałości), ale to nie znaczy, że potrafi mnie kochać. I chciała, żeby on to akceptował! Albo takie nagłe wyznanie: „Ja teraz nikogo nie lubię”· Dlaczego mnie nie lubi? – zastanawiał się. Co się we mnie zmieniło? Jest taki, jaki był, może bardziej znerwicowany (włosy przyprószone srebrem). Czy odpowiedź brzmi tak, że kiedy kobieta ostyga w namiętności, zaczyna nie lubić swojego partnera, który wciąż jeszcze tej namiętności się domaga? Nie lubi się tego, kto ciąży nad życiem. Nie widzi się wtedy w tym kimś zalet – mało tego, te zalety stają się uciążliwe. Zwierzył się Marzannie: „To już agonia”. Nie można mu zarzucić, że nie miał rozeznania w sytuacji. „Nie agonia – odpowiedziała okrutna Marzanna. – Jest już po pogrzebie”.

A jednak wyjeżdżając na urlop, zadzwoniła do niego z dworca. „Cześć – usłyszał – jestem już na peronie, za chwilę nadjedzie mój pociąg. Chciałam ci tylko powiedzieć bajbaj”. „Bajbaj, dziewczyno – odpowiedział poruszony. – Kasiu!” – krzyknął. „Mów, pociąg nadjeżdża!” „Czy my jeszcze ze sobą jesteśmy?” „Tak – powiedziała bez wahania. – Przecież do ciebie dzwonię. Cześć, całuję!” Pociąg zajechał na peron. Takie „całuję” oczywiście nic nie znaczy, zwłaszcza w jej ustach. Do różnych bab ona wykrzykuje „całuję” i nawet stało się zwyczajem, że i panowie kończąc rozmowę, mówią sobie „całuję”, kompletna dewaluacja słowa. Ale on się tym słowem przejął, bo towarzyszyło mu zapewnienie, że są ze sobą, podczas tych wakacji tęsknił jak zawsze, i w przypływie słabości, rozczulenia, napisał wiersz, pierwszy raz od trzydziestu lat, bluźnierczą parafrazę „Hymnu do Boga” Kochanowskiego. Przeczytał jej ten wiersz, kiedy wróciła z wakacji, wydawała się zaskoczona młodzieńczością hołdu, może i zaniepokojona (bo chyba nie znudzona, chyba nie aż tak), może musiała tłumić śmiech, który ją rozsadzał, bo przecież wtedy kręcił się już koło niej tamten, też zwariowany, ale młody, z samochodem (nic o nim nie wiedziałem, ja, który to spisuję, ale dałbym głowę, że młodszy i że z samochodem), podziękowała mu za ten wiersz pocałunkiem w policzek, ale, ostrożna, nie zabrała kartki. On w kilka dni później tę kartkę podarł, może coś wyczuł, podarł, żeby śladu nie było.

Włączyłem radio Wolna Europa i można sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy usłyszałem głos Stacha i wciąż powtarzane „rozmawiamy z panem profesorem Narbejem”, Stach odpowiadał na pytania dziennikarza, czegoś mi jednak w jego głosie brakło, tego głębokiego wibrowania, na które dawały się nabierać wrażliwsze kobiety. Trochę trwało, zanim zrozumiałem, że w imieniu mojego przyjaciela mówi spiker z Monachium. Zadzwoniłem do Stacha. „Rozmowa kontrolowana… rozmowa kontrolowana” – kiedy przestaną się z tym wygłupiać?

– Stachu – mówię – przed chwilą w Wolnej słyszałem rozmowę z tobą.

– Ze mną? – Był szczery w swoim zdziwieniu. – Nie dawałem żadnego wywiadu. (Rozmowa kontrolowana).

– To nie był twój głos, ale na pewno twoje słowa. Tam jest taki passus o tym, że właściwie to jesteś człowiekiem ugodowym, rano budzisz się pełen dobrej woli, możesz dyskutować i pertraktować. Ale w miarę jak dzień upływa, słuchając radia, oglądając telewizję, stajesz się coraz zawziętszy i pod wieczór jesteś już gotów palić i niszczyć.

– To rzeczywiście moje.

– Stachu, tak czy owak, jestem dumny, że nazywasz mnie swoim przyjacielem.

– Rozmowa kontrolowana – przypomniał on. – Dałem wywiad do „La Stampa” i oni to w Wolnej pewnie przetłumaczyli.

– W każdym razie powiedziałeś, co należało.

– Dziękuję.

– Wszystko rozsądne, dla niektórych może nazbyt rozsądne, ale i tak cholernie odważne. Ściskam cię, bohaterze.

– Ja tego bohaterstwa nie czułem. – Mój przyjaciel podzielił się refleksją: – Tam w ogóle inaczej to się odczuwa. Odzwyczajasz się od takiego absurdu, że wypowiedziany głośno pogląd może być niebezpieczny. Plotą dookoła, co im ślina na język przyniesie. Wszystko bez konsekwencji – i ta beztroska się udziela.

– Może i tak – zgodziłem się. – Śniadanie jadłeś?

– Na razie mam zamiar się wykąpać. Wanna wyszorowana – zaznaczył. (Jeszcze wtedy nie wiedziałem, czym jest ta uwaga w jego ustach).

– To nasiusiaj do buteleczki – jeśli uda ci się trafić i zanieś do analizy. Te dzisiejsze konowały nie zechcą z tobą rozmawiać bez danych, ile masz cukru w moczu.

- Kiedy ja nie wybieram się do lekarza.

– Nie zmuszam cię. Ale buteleczkę do laboratorium zanieść możesz.

Niech sobie gada, co chce, pomyślałem, ale ten wywiad brzmi jak akt samobójczy. Słyszy się tam wyraźnie: „a mnie jest wszystko jedno” . Zrobił to dla niej?

Nie miałem wtedy pojęcia, jak blisko byłem tropu. Kilka tygodni przed jego wyjazdem do Wenecji, a może i miesięcy, jechali razem autobusem (jego fiacik był w przeciągającym się remoncie), takie wspólne przejażdżki bywały okazją do drażniącej bliskości, ciało przy ciele, krążące ciepło, wymiana porozumiewawczych uśmiechów, tym razem milczeli, ona miała usta zacięte, on coś bąknął o swoim szaleństwie, a ona na to: „Ty szalony? Ty jesteś rozsądny do obrzydliwości”. Resztę drogi przejechali w milczeniu. Dlaczego „rozsądny”? – rozmyślał. I aż do „obrzydliwości”? Czy powinienem zamordować jej męża? Albo swoją żonę? Potem okazało się, że kilka dni wcześniej aresztowano Poetę uprawiającego boks. Kiedy funkcjonariusze po niego przyszli, rzucił się na nich. Uspokoili go sprawnie, a potem internowali w domu wczasowym dla oblatywaczy samolotów bojowych, z dzienną racją powyżej pięciu tysięcy kalorii. W Wolnej Europie upominano się o niego, co pewien czas nadawano jego wiersze i spopularyzowano nazwisko. Jednym słowem: bohater. (Próbowałem kiedyś namówić Michała S., żeby wydał tomik jego wierszy. Słuchaj, powiedział, ja mogę dać głowę, jeśli tobie na tym facecie zależy, zrobiłbym to, ale tylko wtedy, gdyby to były lepsze wiersze). (Czy był jej kochankiem? Stach miał prawo sądzić, że tak, coś się między nimi zdarzyło. Spocony tors, potężne mokre łapska, śmieszny ptasi nochal – Stachowi chłopak wydawał się mało estetyczny, ale słyszał, że ma powodzenie – jego stałą dziewczyną była przemiła, delikatna, ślicznooka polonistka, która udawała, że nie wie, a może naprawdę nie wiedziała, o jego bezczelnym napieraniu na kobiety – więc co, jeśli one czują dreszcz przy takich brudnych spoconych samcach? A co, jeśli ten nochal kojarzy im się z wybujałym organem satyra? Wiesz – zwierzyła mi się wiele lat temu młoda kobieta, historyk sztuki, schludna, zadbana, pamiętam jej bieliznę w dobrym guście, o co wcale nie było łatwo, różowe jędrne uda, śliczne delikatne piersi – wiesz, zwierzyła się, obok mojego domu trzyma stragan warzywny pewien facet, taki byk, absolutny prostak, to kiedy waży i dla mnie kartofle i potem brudnymi łapskami przerzuca je do mojej siatki, ogarnia mnie takie straszne pragnienie, żeby poczuć te łapska na sobie, oddałabym mu się natychmiast. Była krótko moją dziewczyną – twierdziła nawet, że jest zakochana – kiedyś, stuknięta, powiedziała mężowi, zresztą wspaniałemu facetowi, wybitnemu specjaliście, to też temat do dygresji, bo gdzie mnie do niego, ale to nie na teraz, więc powiedziała temu mężowi, że wychodzi do kiosku po „Przekrój”, to wtedy było powszechnie czytane pismo, złapała taksówkę, przyjechała do mnie, bębni do drzwi, całe szczęście, że to ja je otworzyłem, a nie Joanna – ależ byłaby chryja – zbaraniałem, a ona stojąc w progu, wyrzuciła z siebie: „Chciałam ci tylko powiedzieć, że cię strasznie kocham”. I pobiegła z powrotem do taksówki. No comment). Więc ten Poeta-Bokser był dla niej bohaterem walki o wolność, na milicję się rzucił, internowali go, a mój Stach nie rzucał się na milicję, mało tego, jego współpraca z opozycją była „kwalifikowana”, nie bez zastrzeżeń. Jednym słowem – obrzydliwie rozsądny. (Chociaż ona sama nic, palcem o palec nie kiwnęła, według jej własnego wyrażenia). (To ona kiedyś powiedziała do Stacha: „Po co się nadstawiasz? Siedź cicho, nie wychylaj się”).

Po moim telefonie miał następny: zgłosiła się Marzanna. – Staszku – mówiła – tu wszyscy nic tylko o twoim wywiadzie. Krąży już tekst. – Rozmowa kontrolowana. – Wiesz, co mówią? Mąż stanu. Jak cię zamkną, będę ci nosić wałówki. – Twardoudy ci pozwoli? – A co on ma do gadania? Moim bohaterem jesteś ty. – To przyjedź i oddaj mi się, obsłuż bohatera. Roześmiała się. – Znajdziesz inną, mówiłam ci już. Staszku… – Co, kochanie? – Trochę się o ciebie boję. – Nic mi się nie stanie. – Skąd ta pewność? – Z myślenia. (A chciałbym, żeby się coś stało). – Staszku – słyszy. – Słucham cię, mała. – Jak się czujesz? Nie pytam o stan psychiczny. – Nie wiem, jak się czuję. Ale chyba nieźle. – Wpadnij jutro, będziemy dzielić pomarańcze. – Na co mi pomarańcze? – Nie pytaj, dają to bierz. – Dziękuję. – Jutro będzie Docent, załatwię ci wizytę. – Nie, dziękuję, jakoś z tego wyjdę. Cześć – zakończył rozmowę. – Całuję – usłyszał.

Gdyby tu przyszli, myślał, biorąc kąpiel pod natryskiem, gdyby tu przyszli po mnie - ilu? trzech? czterech? – gdyby tu przyszli, rzuciłbym się na nich jak ten Poeta-Bokser. Szóste piętro, mogłoby ich skusić. Tak jak to zrobili z ojcem Agnieszki. Ale nie przyjdą, zignorują. Nie był najgorszego zdania o niektórych ludziach z ekipy Jaruzelskiego. Wywiad w „La Stampa”, jeśli przeczytać go bez uprzedzeń, zawierał wprawdzie bolesne dla nich konstatacje, ale nie był napastliwy; analizował ich bezsilność i błędy: zamiast wyciągnąć rękę do opozycji – teraz, kiedy byli zwycięscy, przynajmniej fizycznie – zamiast okazać wielkoduszność, spróbować współpracy, postawili na agenciaków, oddawali im stopniowo kraj, instytucja po instytucji – tak jakby to było zadaniem wojska: zrobić stan wojenny dla tamtych, dla ich posad, a nie w celu uniknięcia zagrożenia (jak obwieścił Generał). Przestrzegał w swoim wywiadzie przed tworzeniem fasadowych instytucji – wszystko na niby, organizacje, stowarzyszenia, parlament, niezliczone rady – kraina fikcji, wszystko marionetkowe, obsadzone przez marnych (na ogół) osobników, otoczonych pogardą. Oni o tym sami wiedzą, myślał, ci mądrzejsi spośród nich już wiedzą, że stracili kontakt ze społeczeństwem – nie wierzą społeczeństwu i nie wierzą sobie. Ja tylko wypowiedziałem to głośno. Jedyne, czego chcą, to żeby to trwało. Jeszcze rok, jeszcze półtora, jeszcze miesiąc. Związek bez miłości. Skądś to znam, pomyślał.

Był już ubrany, kiedy zadzwoniła ona.

– Jesteś tam? – usłyszał znajome pytanie. – Podrzucono mi twój wywiad.

– Zdążyłaś przeczytać?

– Z płonącymi uszami. Jest super – zrecenzowała. Co jej się stało? Rzadko go chwaliła. – Wszyscy tak uważają. (Aha, wszyscy).

Powinien powiedzieć: „To dla ciebie ten wywiad. Żeby cię przekonać, że nie jestem rozsądny”.

– Mogę o coś zapytać? – usłyszał.

– W związku z wywiadem?

– Nie, w związku z nami. Czy widziałeś już tę panią z dołu?

– Panią Jadzię? Tak, zanim do mnie wstąpiłaś.

– Musiała na mnie straszliwie naszczekać.

– Nie zdążyła, proszę pani. Od razu jej powiedziałem, że już od pół roku ze sobą nie jesteśmy. I że ja o tamtym panu wiedziałem. Że raczej nie powinnaś się była z nim spotykać akurat u mnie, ale to w końcu nie moja sprawa.

– Tak powiedziałeś?

– Że rozstaliśmy się w przyjaźni.

Milczenie po tamtej stronie. Po chwili zduszony głos:

– Imponujesz mi.

„Przecież musiałem cię bronić! – chciało mu się krzyknąć. – Miałem jej przyznać, że zakochany byłem w dziwce?!” Ona, być może, zrozumiała, że nie tylko wielkoduszność nim powodowała, i nawet nie miłość, ale mimo to usłyszał:

– Nie każdy by tak zrobił. – Po chwili: – Dziękuję.

Godność odzyskana. Mogła się dźwignąć z upokorzenia i z dumą nosić głowę.

Przetrzymać do jutra. – Przetrzymam – powiedział na głos. I jeszcze na głos: – Pójdę tam, zaniosę jej pomarańcze. Pomarańcze – dla niej? Chyba zwariowałeś. Nie dla niej, nie, dla dziecka, ono karmi się jej sokami. „Zobaczę ją” – ale tego nie odważył się powiedzieć na głos, to tylko sobie pomyślał.

Do laboratorium z buteleczką. Pozory czynności. Szedł Hożą, skręcił w Poznańską, szedł, wykłócając się z nią – czy nie miałaś ze mną wszystkiego – krzyki, aż sąsiada dreszcz przechodził – nie robi się tak, powinno się mieć wzgląd na trudny moment, jestem zagrożony, opuścił mnie rozsądek, ten mój obrzydliwiec – a ty mnie opuszczasz, właśnie w takiej chwili, zostaję sam – bezbronny – czy nie czujesz tego? „Zdrada – myślał, wycierając łzy. – Wszyscy jesteśmy zdradzeni. Wszystko zostało zdradzone”. – Szefie! – usłyszał chrapliwy głos. – Szefie, kochaniuńci, dobroczyńco ludzkości. Stał przed nim Kazik, były historyk, były człowiek, przysadzisty, dziobaty, ciemne proste włosy zlepione, całkowity kloszard, chociaż gdzieś tam pewno mieszka, w jakiejś zaplutej norze, sińce pod okiem, strużka zakrzepłej krwi na zarośniętym policzku, stał i zionął alkoholem i skwaśniałą cebulą, i spoglądał z wysoka, jak zwykle człowiek udryngolony spogląda na trzeźwego, zawsze z pogardą, jak posiadacz wiedzy tajemnej na przyziemnego groszoroba – zdarzały mu się, powiadają, okresy schizofrenii, daleko się w tym wszystkim posunął – Szefie, mówi teraz, na kielonka, niech Szefunio nie odmawia, ten pański Konarski (mowa o solidnej księdze Stacha o pijarze Konarskim), ach ten Konarski! Czytał jednak, mimo wszystko, odwiedzał czasem bibliotekę, wzbudzając panikę wśród urzędujących pań, korciło go, by wiedzieć, co koledzy piszą – w jakimś momencie trzeźwości przeczytał zapewne dzieło Stacha, bo stale o nie podczas spotkań zatrącał – naturalnie, domyślał się mój przyjaciel, nie bez pijackiej przebiegłości, żeby wyciągnąć dwudziestaka na swojego kielonka. Stach przyglądając mu się, myślał: „Kolego, po co udajesz, z nas dwóch ja bardziej jestem rąbnięty, bliższy załamania, nie mam twojej wódki ani twojego zamiłowania do pójścia na dno”. Dał jednak byłemu historykowi banknot, ten chuchnął – i nagle, spojrzawszy na Stacha, otrzeźwiał. – Szefie, co z panem? – spytał. – Nic, normalnie. – Jakie normalnie? Ja coś widzę, Szefie, widzę w pańskich oczach. Coś z nią? – spytał. Widywał ich razem, Stacha i Kasiulka, natykali się na niego w wąskiej krętej uliczce, którą woleli się przemykać, by nie spotkać znajomych, albo by móc, w nagłym impulsie, objąć się i całować, i wtedy, zdarzało się, wyrastał spod ziemi Kazik, były historyk, wyłudzał swoją daninę, bełkocząc: „Miłość kwitnie, on peut voir”, jako że do Warszawy przybył z Francji, do Francji też chciał wrócić, całą swą przyszłość wiązał z Francją, czekała tam podobno na niego kobieta, ale odmawiano mu paszportu, żeby nie kompromitował za granicą ludowej Polski. – Odeszła – wydusił z siebie Stach. Jemu można było powiedzieć. Zupełnie tak jakby leżąc w zoranym polu, zwierzał się ziemi: odeszła, już jej nie mam. Dodał, rozkładając ręce: – Co poradzisz, kolego, tak to jest w życiu. Chwiejący się ekshistoryk ścisnął mu mocno dłoń zimnymi palcami. – W życiu, w życiu… – przedrzeźniał. – Płacz, Szefie, płacz, kochany, masz prawo płakać, Afrodyta odeszła, poszła do Aresa, Hefajstos zdradzony, wydrwiony biedny kulas, nie trzeba wstydzić się łez, kto nie płacze, dostaje raka, vous savez, croyez moi, je connais les problèmes comme ça, płacz.

Stach odwrócił się bez słowa i odszedł, powtarzając w myśli: więc wolno mi płakać, zezwolił mi on, dawca życia po tamtej stronie. Na głos powiedział: On, ten trzeźwy, i ja – wariat. Nikt by tego nie odgadł, że zamieniliśmy się rolami.

Wieczorem, przed zaśnięciem, ona w jego ramionach (,,to za korony”), ona pieszcząca go ukradkiem na pustej nadwiślańskiej plaży bez słońca, ona gwałcąca go, też ukradkiem, w przedziale pociągu do Wiednia i Wenecji, ci z sąsiednich kuszetek zamarli w bezruchu, udają, że śpią, a może śpią, nie, niemożliwe, jej oddech, jej gwałtowny oddech, przecież to każdy słyszy i chyba to, że słyszą, roznamiętnia ją, że ukradkiem i że tamci zamarli w oczekiwaniu, nie, nie, nic ją tamci nie obchodzą – wchłania go w siebie, zalewa wilgocią, zaciska zęby, żeby nie krzyczeć – suka – cała w drgawkach, coraz mocniejszych, coraz dłuższych, aż wreszcie nadchodzi chwila – suka, suka – kiedy powinien wydobyć się z niej krzyk, ale tym razem nie będzie krzyku, jest tylko szept, gorące słowa szeptane do ucha: „Tak cię kocham, ja tak cię kocham”. Zasypia, kołysana rytmem kół, szczęśliwa bezwładnością swojego ciała i on szczęśliwy – jeszcze to przeżywa, tę rozkosz od jej gorącego szeptu: „tak cię kocham… tak cię kocham…” (Euforia). Wcielał się w nią, tężał w ramionach tak jak ona, oddychał jej oddechem, krzyczał jej krzykiem, ale bardziej rozdzierająco, i ten sąsiad, tam za ścianą umierający na raka nerki, mógł pomyśleć, że ona znowu tu jest, z nim, wróciła, jest!

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Odejście Afrodyty

Подняться наверх