Читать книгу Mayster Bartłomiey, czyli Piekarz i jego rodzina - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 3

II

Оглавление

– Cyt! cyt!

– Powoli.

– No chodźże.

– Kiedy ciemno jak w lochu.

– I do sto tysięcy.

– A! do milion kaduków!

– No leźże gapiu? wołał nareście Rupert, sprowadzając Majstra ze wschodów – leź – i to mówiąc wziął go za połę, pociągnął, i skacząc jak bocian cieńkiemi nóżkami, wlókł Bartłomieja, którego brzuch i tusza, tak prędko iść niedozwalały i który przeto wrzeszczał jak szalony.

– A! milczże pieszczochu! krzyczał znowu Rupert, bo przysięgam że ci gębę zamaluję do sądnego dnia. Majster Bartłomiej, zląkł się, bo był tchórz wielki, i wlókł się podskakując i wołając tylko z cicha niekiedy – och! ach! aj! oj! – lub pomrukując pod nosem.

Po wielkich korowodach zeszli nareście ze schodów, i pokazali się na ulicy. Księżyc świecił jasno, noc była widna, Rupert spójrzał po niebie i rzekł po cichu do Majstra – Noc bezecna, do naszej roboty – a Majster tymczasem tchórzliwie spoglądał po oknach i w jednym ujrzał siedzącą swoją synowicę. Siedziała ona zadumana, sparta na ręku, i wpatrywała się w księżyc, który jej białą suknię i bielszą jeszcze twarz i anielskie rysy oświecał, połykała wieczorne tchnienie wiatru, rozwiewające jej czarne włosy i lekko kołyszące jej szaty.

– Idź spać Hersylijo! zawołał Majster – już nie pora po niebie gawronić – spać, spać – połóż się na mojém łóżku – pilnuj, żeby nas nie okradli, zamknij dom na rygle i niepuszczaj nikogo, choćby się Bóg wie jak dobijał.

– Dobrze, dobrze, stryju, ja zamknę, ale dzisiejszej nocy oka zmrużyć się niegodzi, dziś porównanie jesienne dnia z nocą. To noc cudna dla astrologów i kochanków. Dziś w pogodnych gwiazdkach czytać będę, przyszły los mój i mego kochanka. Dobranoc, stryju, dobranoc, idź już, idź. Już cię ten mały Rupert ciągnie dawno za rękaw, dobranoc – niepuszczę nikogo.

– Niepuszczaj! niepuszczaj! wołał oddalając się coraz Majster Bartłomiej, choćby i Tobiasz nawet stukał się do bramy.

– Oho! odezwał się głos z okna – a mała poczwarka pociągnęła silniej Bartłomieja, a Bartłomiej jak szatan poleciał, bo dla złota, gotów był karku nadkręcić. Szli jeszcze ulicą – wszędzie było cicho: księżyc świecił, wszystko spało, tylko w winiarniach odzywały się szumne wykrzykniki podochoconych i migały jarzęce światła. Szli dalej kierując się ku przedmieściu. Już mijali klasztor jezuicki Stej Barbary, a Bartłomiej wzdychał poglądając na mury bogatego, oblanego złotem zakonu, kiedy na zakręcie spotkali jakąś dziwotworną figurę, o mur opartą.


Był to męszczyzna chudy i cienki, trzymający pod pachą pudełko. Księżyc oświecił jego rysy – był on w okularach, nos miał długi, wystający, jasno-granatowy, oczy ogromne jak talary, czarne i ogniste; ale ze wszystkiego najdziwniejsza była chudość. Był to szkielet żyjący, kości wyglądały mu z pod skóry, która wisiała na nim, jak worek na kołku.

Ta figura zbliżyła się do Ruperta, a Bartłomiej odskoczył od niej parę kroków, żegnając się skrycie i przyciskając się do towarzysza.

– Ależ się na ciebie wyczekałem! krzyknął dźwięczącym głosem Suchy – a zimno mi dolegało, bo to noc jesienna, a rosa chłodna do stu djabłów.

– O! zawołał Rupert, czego się tak ciśniesz do mnie Bartłomieju i machasz rękoma?

– Opędzam komary – zamruczał pod nosem Majster – spoglądając z podełba na Suchego.

– Przecieżeście przyszli! – zawołał Suchy – Ależ to gruba kłoda toczy się za tobą Rupercie – Pośpieszajmy!

Bartłomiej drżał jak listek i trzymał się towarzysza, jak pijany płotu, gdyby nie nadzieja pieniędzy, uciekłby już dawno.

– Ależ noc szkaradna! rzekł Suchy wpatrując się w pogodne, gwiazdami zasiane niebo.

– Prawda! niegodziwa! dodał Rupert.

Tak pomrukiwając niekiedy szli przez miasto, a im ciemniejszemi cisnęli się zaułkami, tym dalej w pięty kryła się dusza Pana Majstra. Szli dalej, wyszli za miasto, na przedmieście, stanęli w końcu na polu. Było blisko północy, wiatr dął jak z kowalskiego miecha, chmury wlokły się już powoli jedna za drugą na niebie i księżyc kaprysić zaczynał, to świecił, to gasnął, to, w jedną, to w drugą stronę wyglądał z zachmury. Trzej nasi podróżni doszli nareście do rozstajnej drogi – Księżyc błyskał jeszcze niekiedy – Bartłomiej był blady jak chusta. Nadedrogą stał krzyż, pochylony, stary, który skrzypiał za każdym powiewem wiatru, jak na torturach – czyste było pole w około. Jedna droga, którą przyszli, prowadziła do miasta, druga na lewo do cmentarza, o kilkadziesiąt tylko kroków oddalonego, trzecia do lasu, czwarta na prawo do pustego na wzgórku kościołka. Na cmętarzu kołysała się drzemiąca jodła, podnosząc gałęzie nad mogiłami, jakby ich bronić chciała; w kościołku świszczał wiatr, przez drzwi i otwarte okna, lasek szumiał z daleka, jakby się gniewał na chmury, że mu księżyc zaćmiły – chmury naciągały na niebo coraz bardziej, a gdy Suchy popatrzył na nie razy parę, zupełnie się zrobiło ciemno. Rupert od zimna, chłapał jak pies zębami, a Suchy rozwinął swoją paczkę, wyjął kawał kredy, sznurek, flaszkę, cyrkiel i książkę. Wszyscy milczeli – Suchy stanął koło krzyża, Rupert za nim, Bartłomiej także – Mała poczwarka wzięła od Suchego książkę obróciła się ku zachodowi i zaczęła cóś mruczeć – Wiatr dął coraz mocniej, aż Bartłomiej dwóma rękoma trzymać musiał czapkę na uszach, żeby jej nie zerwał. Suchy tymczasem uwiązał kredę do sznurka i zakreślił duży cyrkuł koło krzyża, całą tę przestrzeń zajętą obwodem koła, pokropił potém wodą z flaszki, stuknął nareście krzesiwem o kamień i rospalił wiązkę suchego drzewa, która tam jakby na umyślnie leżała, i buchnęła zaraz sinim płomieniem, a dym gęsty, poleciał kłębami w górę, potém się rozciągnął po nad głowami siedzących i poszedł z wiatrem dalej.

Mayster Bartłomiey, czyli Piekarz i jego rodzina

Подняться наверх