Читать книгу Hrabina Cosel, tom drugi - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 3
Tom II
III
ОглавлениеSą istoty które na ból patrzéć lubią a jękom się przysłuchiwać, poić się cierpieniem i nieszczęściu urągać. Płochość czy złość pobudką: zawsze to świadectwo mniéj szlachetnych charakterów.
Nieszczęście jakiemu Cosel uległa, uczucie zemsty i ciekawości budziło w jéj nieprzyjaciołach. Prawda że dumę swą nieraz im czuć dała, że nie wiele osób zasłużyły na jéj przyjaźń; lecz w owym dworze intryg osobistych pełnym, trudno się było do kogo przywiązać.
Do natrętów co się odpędzić nie dawali należała baronowa Glasenapp. Cosel raz już była zmuszoną dom jéj wypowiedziéć, przekonawszy się co z niego wynosiła i udając przyjaźń, za drzwiami sama się z niéj wyśmiewała. Długo téż nie pokazywała się potém, a jak najmniéj spodziewać się jéj było można teraz, gdy Cosel nie miała ani znaczenia, ani przyjaciół nawet w tych, co jakiś wstyd zachowali jeszcze.
Jakież było zdziwienie hrabinéj, gdy nazajutrz oznajmiono jéj odwiedziny Glasenappowéj. Zrazu wahała się z przyjęciem nie chcąc wystawiać na urągowisko lub fałszywe zapewnienie współczucia, w które wierzyć nie mogła.
Glasenappowa niezrażona długiém oczekiwaniem, pobiegła na okół domu, którego dół zajmowała Cosel i od okna do okna przechodząc i zaglądając, gwałtem się starała ją znaleźć i do niéj docisnąć.
W ten sposób w istocie napadła Cosel, która usunęła się do swojego gabinetu i przewiesiwszy w otwartém oknie, zmusiła by jéj drzwi odemknięto.
– A, moja droga hrabino, nie kryjże się – zawołała – wiem że ty w moją dla siebie dobrą wolę nie wierzysz, lecz ja ci to przebaczam, bo się nad tobą lituję. Każże mnie puścić! przynoszę ci plotki z miasta: nic nie chcę, tylko cię uścisnąć.
Cosel znudzona i zmęczona zarazem przyjęła baronowę, która się rzuciła w krzesło, patrząc w zwierciadło i poprawiając potarganą w drodze fryzurę.
– Chciałam ci dać dowód, że mam serce, choć te gałgany drezdeńskie – odezwała się – odmawiają mi wszystkiego. Niéma potwarzy któréjby na mnie nie wymyślili; wierz mi Cosel, że ja ci zazdroszczę twéj samotności, bo na dworze żyć a jeszcze na takim, to się jak ja wściec potrzeba.
Zatrzymała się chwilę, siadła wygodniéj, obejrzała wkoło.
– Ale tu w Pillnitz cicho, miło, ładnie i wcaleby ci źle nie było, gdyby ci choć tu spokojnie dali odetchnąć. Ja nie sądzę żeby ci się to udało. Ta paskudna Denhoffowa gotowa cię i ztąd wygnać.
Cosel uśmiechnęła się wzgardliwie.
– Mamy tedy tę panią w Dreznie – poczęła papląc żywo – a z wielkiego strachu abyś jéj z pistoletu nie postrzeliła, podpółkownik Chatira i sześciu kawaler-gardów na krok jéj nie odstępują. Myślę że za tę gwardyę nie gniewałaby się nawet nie mając obawy.
Oprócz tego postawili ją u Fürstembergu, dopóki jéj pałacu nie zbudują, ale nim zbudują, panowanie się jéj skończy.
– Mają przecież pałac po mnie – mruknęła Cosel.
– O! ten już przeznaczony dla Kurfirsta – dodała Glasenapp, która wiedziała o wszystkiém. Chatira jest marszałkiem dworu, ministrem, przyjacielem, myślę że i garderobianą u Denhoffowéj… Flemming wydaje śliczne wieczorki dla króla i faworyty, nigdy z nich na trzeźwo nie wyjeżdżają. Mówią że na jednym z nich dobrze podpiwszy pogłaskał Denhoffowę pod brodę, zowiąc ją czule takim epitetem na jaki zasłużyła. Nie wzięła mu téż tego za złe… zresztą słyszę tak dobra, że królem gotowa się podzielić nawet, byle nie z tak straszną jak ty moja Cosel, która nie cierpiąc podziału, chciałabyś go całego sobie zagarnąć.
To mówiąc Glasenappowa pochyliła się naprzód, obejrzała ostrożnie, palec położyła na ustach.
– Król się nam zmienia – szepnęła – znaliśmy go jako bardzo dobrego pana: staje się srogim i okrutnym.
Cosel spojrzała na nią.
– Tak względem mnie nie jest…
– O! to bardzo naturalne: wielka miłość nigdy się inaczéj nie kończy – mówiła daléj Glasenapp – ale słyszałaś o Jabłonowskim?
– O nikim nie słyszę, bo nikogo nie widzę – odezwała się Cosel.
– Wiész przecie ile król winien był hetmanowi, ile wojewodzie ruskiemu, który hetmana skłonił na stronę króla; a wiesz gdzie dziś ruski wojewoda?
Cosel spojrzała zdumiona.
– Książe wojewoda siedzi w pokoju Beichlinga na Königsteinie. Wzięto go z Warszawy z tego samego mieszkania, w którém ojca namówił na stronę naszą i w rocznicę dnia gdy wyjeżdżali Kurfirsta witać na granicy.
– Byćże to może! – zawołała Cosel.
– Tak i jabym spytała może niedawno, czyż to być może – mówiła daléj przybyła – a dziś powiadam że możliwe wszystko.
– Cóż zawinił wojewoda?
– Mówią, nie wiem, że tam na jakimś zjeździe tych pogolonych głów polskich, właśnie gdy król brał Denhoffowę wystąpił jawnie przeciwko niemu za to że im żony zabiéra, że mieszka publicznie z cudzemi, że kraj psuje: że to zbrodnia stanu!
Zbrodnia stanu! – śmiejąc się i plaszcząc w ręce wołała Glasenappowa – a! nieoszacowany Jabłonowski. Mówią że tym sposobem na Leszczyńskiego nawracał, iż im przynajmniéj żony całe zostawi. Królowi najgorzéj to dopiekało, że mu Denhoffowę, chciał wyrwać. Szpiegowano Jabłonowskiego tak, że tam jakieś listy poprzejmowano, jakiegoś pisarza wzięto na konfessaty, jakieś papiery poznajdowano w domu i król bez ceremonii, bez sądu Jabłonowskiego na Königstein wywieźć kazał.
Cosel słuchała obojętnie.
– Miarkujże moja droga – dokończyła Glasenapp – kiedy około książąt wojewodów tak mało ceremonii, cóż już o innych mówić? co my biédne znaczymy, gdy się nas pozbyć potrzeba.
Opowiadanie Glasenappowéj, choć nie odezwała się Cosel ani słowem, uczyniło na niéj wrażenie. Wojewoda ruski na Königsteinie, nie sądzony, nie przekonany… i za sprawę polską więziony w Saksonii, w istocie było to coś nowego i do myślenia dającego.
Od smutnego tego przedmiotu, Glasenappowa przeszła prędko do weselszych.
– Mamy świetne ciągle zabawy – rzekła – król się wysadza na nie, chociaż Denhoffowéj nikt na nich nie widzi; domyślają się tylko ludzie, gdyż przed królową nigdy z odkrytą twarzą stanąć nie śmiała. Jak Teschen maskuje się i przebiera za niedoperza razem z siostrą: mamy téż najwięcéj maskarad i redut. Króla także nie widać nigdzie, bo musi siedzieć z nią zamknięty. Przy jednéj wieczerzy Kyan, słyszę, zamiast do kielicha, zapraszał do nabożeństwa po katolicku na intencyą N. Pana, ażeby go Bóg z niewoli polskiéj wyzwolić raczył.
Cosel smutny uśmiech przebiegł po ustach.
– Nazajutrz – dodała opowiadająca – ktoś pochwycił koncept dowcipnisia i przybito na Georgenthor i na kościele zaproszenie wszystkich wiernych na to nabożeństwo. Król się słyszę śmiał, lecz tego co się to ważył uczynić szukać kazano, a wątpię by go znaleźli.
Plotła tak nieznużona długo pani baronowa, aż czas nadszedł obiadu, na który się wprosiła. Po nim zażądała widziéć ogród i aleje lipowe. Tu gdy się sam na sam znalazły, Glasenapp zbliżyła się do ucha hrabinéj:
– Macie mnie wszyscy za złośnicę, siejącą tylko niezgodę i radującą się z wypłatanego figla. O! nie przeczę że lubię dokuczyć tym, którzy mi téż dojedli nie mało; alebym rada usłużyć, gdy mi kto raz w życiu dobrą wolę okazał, a téj doznałam niegdyś od was hrabino. Żal mi was…
Na dworze naradzają się i odgrażają przeciwko wam, jeżelibyście tego papieru wydać nie chcieli.
– Papiéru? jakiego? – napozór obojętnie spytała Cosel.
– A! przecież wiecie o co chodzi, bo Watzdorf tu do was dla odebrania go był przysłany… Mówią, że jeśli nie oddacie go z dobréj woli, gotowi użyć siły.
– Bardzo dziękuję za przestrogę – odezwała się Cosel – ale ja na wszystko byłam i jestem przygotowaną. Tego papieru, jak go nazywasz, odebrać mi nie mogą, bo go niémam: jest w dobrych i pewnych rękach. Spodziewałam się i téj w końcu nikczemności… złożyłam go w miejscu bezpieczném.
Glasenapp długo patrzała na nią, chciała widocznie z oczu wyczytać czy prawdę mówiła, ale Cosel była nieprzeniknioną gdy chciała… osłoniła się dumą i spokojem udanym, choć czuła w sobie wrzenie oburzenia i gniewu.
Łatwo jéj było poznać i domyśléć się, że Glasenappowa dlatego tylko rozpoczęła od plotek złośliwych, aby obudzić zaufanie, że wysłano ją aby się czegoś dowiedziéć; że była szpiegiem Watzdorfa lub Flemminga. Nie mogli wysłać ani gorszego, ani mniéj obudzającego zaufania…
Zabiegi całe na nic się nie przydały, Cosel zimno wysłuchawszy zwierzeń i przestróg, dała jéj z niczém powrócić do Drezna.
Zaledwie powóz który ją tu przywiózł oddalił się nieco, gdy hrabina kazała zawołać Zaklikę.
Ten zawsze był w pogotowiu.
Obawiając się podsłuchaną być we własnym domu, Cosel wyprowadziła go na podwórzec i usiłowała tak prowadzić rozmowę, aby się ona wydała rozporządzeniem tyczącém domu i ogrodu…
Zaklika myśli jéj zgadywał.
– Jesteśmy tu szpiegowani – odezwała się – prawda?
– Dokoła, nawet w domu za nikogo ręczyć nie mogę – odpowiedział wierny sługa.
– Można ich oszukać? – spytała.
– Gottlieb tu na czele – począł Zaklika – zdaje mi się że on do miasta jeżdżąc po zapasy domowe, raporta odwozi. Lecz nie mądry jest i spoić go łatwo, a zwiéść jeszcze łatwiéj…
– Gottlieb? – zawołała hrabina.
– Tak, właśnie ten, który się najwięcéj z miłością swą dla pani uprzykrza… radby ażeby się go nie obawiano.
– W mieście wszyscy cię znają? – zapytała cicho Cosel.
– E! wielu zapomniało już o mnie – podchwycił Zaklika – a dla innych toć się i trochę zamaskować łatwo.
– A masz-że od kogo zasięgnąć języka?
– Gdy muszę, znajdę… – rzekł wezwany.
Po tych wstępnych pytaniach, Cosel jakby dreszczem przejęta, drgnęła.
– Niéma tu już bezpieczeństwa dla mnie – rzekła – muszę uciekać, ale jak? tobie ufam jednemu; mów, jak?
Zamyślił się Zaklika i milczał.
– Trudno – mruknął – ale gdy musimy.
– To nie dosyć – kończyła Cosel – ja muszę zabrać z sobą co mam najdroższego, co stanowi dziś majątek cały. Musimy uwieźć klejnoty, pieniądze, bo to co tu zostanie, będzie ich łupem: zabiorą wszystko.
Ani słowa na to zwierzenie się nie odpowiedział Zaklika: potarł czoło, targnął wąsa, spuścił w dół oczy.
– Mów pani – rzekł widząc że Cosel czeka.
– Czy mi zaręczysz że dobiegnę przed pogonią za granicę..?
– Co w ludzkiéj mocy, zrobimy. Zaklice pot kroplami na czoło wystąpił, widać było że niepokój go dręczył, że się lękał a nie chciał wydać z bojaźnią.
– Dawno to uczynić trzeba było wprzód – rzekł ucinając mowę, bo nie nawykł długo się wyrażać – ale co się nie zrobiło, o tém mówić już niéma co: trzeba czynić co teraz mamy przed sobą.
Złamał palce gniotąc je biédny człek, aż kości trzeszczące w nich słychać było; chmurne czoło namarszczył, stąpał z nogi na nogę. Cosel patrzała nań z trwogą i ciekawością, ten człowiek cały w sobie, energiczny, silny, mało mówny, po wypieszczonych ludziach do jakich była nawykła, na których spuścić się było niepodobna, dziwił ją, zdumiewał, lecz cieszył. Czuła w nim człowieka.
Rajmund wyglądał dziko prawie, zamyślił się, nasępiwszy brwi…
– Nocą pojadę do miasta – rzekł – ja tu w domu mało się pokazuję i tak; nie każ mnie pani wołać aż sam przyjdę, będą we dworze sądzili żem się zamknął, co nieraz bywało. Mam łódkę skrytą w krzakach pod wyspą, spuszczę się Elbą… Napowrót więcéj czasu potrzeba pod wodę, ale i na to się znajdzie sposób. Co tam zdołam się wywiedziéć u dworu… zobaczę… Trzeba obmyśléć i resztę; wyjazd, to nie mała rzecz…
Mówiąc tak urywanemi słowy wzdychał. Cosel zobaczyła w téj chwili krążącego z dala Gottlieba, który już się mógł czegoś domyślać z dłuższéj rozmowy i zaraz skinęła na niego.
Niemiec skwapliwie się przysunął.
– Ja sądzę – nieprawdaż Gottlieb – że z Pillnitz wcale piękny kąt można zrobić… Chciałabym miéć ogród, chciałabym miéć kwiaty, bo pewnie się ztąd nie rychło ruszę. Jeśli będziecie w mieście, to wy mi ogrodnika nastręczcie, bo Polak któremu to chciałam polecić, wymawia się że nikogo nie zna.
Gottlieb spojrzał na panią i na Polaka, jakby pragnął odgadnąć czy to prawda była; skłonił się i zaczął mruczéć szybko, zaklinając że dla swéj najdroższéj pani zrobi wszystko.
Na tém się narada skończyła, Cosel poszła do domu… Gottlieb uczepił się jeszcze Zakliki, aby co z niego wyciągnąć. Nad wieczorem Polak, jak go tam na dworze zwano, zniknął. Obudziło to podejrzenie szpiegów, probowali drzwi: zastali je wewnątrz na rygiel zamknięte. Mieszkanie było na dole od ogrodu, podkradziono się więc pod okno. Naprzeciw niego stało łóżko, a na niém widać było ogromnego chłopa wyciągniętego, w ubraniu w jakiém chodził i twarzą obróconego do ściany. Uspokoili się więc szpiegi, iż w domu był i dali mu spać do syta. Nie było téż co robić. Czarna noc zapadała powoli, tylko czerwony odbrzask nieba zachodniego w wodach Elby się odbijał, gdy Zaklika łódkę pocichu odwiązawszy od kółka u którego była przymocowaną, wsunął się w nią, odepchnął od brzegu i pochyliwszy puścił ją z wodą. Prąd rzeki szybko ją ku Dreznu unosił. O téj porze łodzi prawie nie spotykało się na Elbie, i znać ją było dobrze potrzeba, ażeby nie wpaść na mielizny i kamienie. W czasach gdy jeszcze błądził niczém nie zajęty po okolicach Zaklika, pływał wiele i żeglugą się bawił, tak że po za Pillnitz ku Pirnie i daléj znał wszystkie rzeki załomy i mielizny. Noc go więc czarna wcale nie ustraszała, a w kilka godzin ujrzał już najprzód światełka przedmieść rozrzuconych u brzegów, potém jakby jasną łunę nad zamkiem świecącą, bo na zamku zabawa była i illuminacya.
W Dreźnie będąc na dworze Cosel, Zaklika miał zręczność wielu tam poznać ludzi; serce go ciągnęło raczéj ku stojącym w cieniu i na boku, niż do tych co błyszczeli wśród przedpokojów i wmieszani bywali do intryg, lub im posługiwali. Znajomych i przyjaciół miał wielu. Nim dopłynął myślał teraz ciągle do kogoby się udał.
Na dworze który nieustannie pieniędzy potrzebował, gdzie klejnoty garściami pięknym paniom sypano; handel pieniędzmi i klejnotami był jedną z potrzeb powszednich.
Miał król kredyt na znaczniejsze summy w Wiedniu u Oppenheimerów, w Berlinie u Liebmana, w Dreźnie dostarczycielami i pośrednikami było dwóch izraelitów wielce znanych miastu, z których jeden nawet grał pewną rolę i trzymał dom otwarty a żył z przepychem. Byli to sławni Lehmann Berendt i Jonas Meyer…
Ostatni przybył tu z Hamburga w r. 1700 w początkach panowania Augusta i przekonawszy się, iż znajdzie wiele do zrobienia, przy takim wiekuistym na pieniądze głodzie, osiedlił się w Dreźnie. Piérwsza to była wexlarnia i bank w tém mieście, na który król pono dał mu dom, zwany Starą Pocztą, a naówczas Judenhauzem. Meyer pałac z niego zrobił, założył ogród, na pierwszém piętrze sal kilka zbytkownie wystroił i dawał czasem swym klientom bale i maskarady. Meyer zakrawał już wówczas na dzisiejszych bankierów tego rodzaju, nosił się po francuzku, stroił bogato, i mawiano, że wcale niepowabny… miewał chwile szczęścia osobliwego, gdy sobie go pozyskać chciano.
Towarzysz jego Lehmann Berendt, człowiek był wcale innego rodzaju… pochodził on z Polski i zachował cechy izraelitom tutejszym właściwe.
Skrzętny był, skromny, cichy, niepozorny, w interesach wyrachowany, niezapierający się wcale ani pochodzenia, ani wiary, ani pragnął się mieszać do świata, w którym wiedział jak drogo okupywać trzeba prawo obywatelstwa.
Kilka razy w różnych sprawach, hrabina Cosel posyłała Zaklikę do niego. Lehmann na zawołanie do niéj przychodził, mieli z sobą interesa znaczne.
Izraelita, który najlepszą miał zręczność poznać ludzi, w sprawach pieniężnych, odgadł szlachetny charakter w Cosel; wierzył jéj i był dla niéj z wielkiém uwielbieniem. A że rodzina jego pono siedziała niegdyś w Krakowskiém i on tam młode lata przepędził, a Zaklika téż ten kąt kochał… rozgadywali się z sobą nieraz, Lehmann żartując język dawny przypominał. Czasem podać kazał wina lampkę i z Rajmusiem przegawędził jaką godzinę, tak się poznali bliżéj i poprzyjaźnili.
Zaklika wiedział że Lehmann już po upadku Cosel, dał jéj dowody poszanowania i wierności.
Cale różny od Jonasa, który był wielbicielem króla, służką z kolei wszystkich wpływowych ministrów, który padał na twarz przed wszystkiemi i chwalił co tylko zrobili, nie brzydząc się zepsuciem dworu. Berendt wprawdzie pieniądze robił z tych ludzi, ale w duszy miał dla nich pogardę i wstręt do nich. Ta płochość i rozwiązłość, która tu stała się prawem i obyczajem, oburzała go.
Wprawdzie popisywać się z tém ani mógł, ani chciał; lecz z twarzy jego niemal czytać się dawało, co o tych ludziach trzymał. Z przyjemnością odzierał ich ze skóry. Natomiast dla uczciwszych, nieraz był, nawet bezinteresownie pomocnym. Z tego co z sobą nieraz poszeptali pocichu, Zaklika wnosił iż na Lehmanna śmiało się spuścić może, a przynajmniéj rady szukać u niego.
Gdy czółno poniżéj mostu w znanym sobie kącie u gospodarza Wenda, bo ich tam na przedmieściach wielu jeszcze naówczas mieszkało, bezpiecznie umieścił Zaklika, odziawszy się po oczy płaszczem i kapelusz nacisnąwszy posunął się do miasta.
Przeszedłszy bramy, choć godzina była późna, poznał po ruchu ulic, iż w zamku zabawa być musiała. Zdala już gorejącą nad ogrodem Hesperyd w Zwingrze widać było illuminacyą. Król dawał zabawę maskową przy pochodniach dla Denhoffowéj. W ulicach ludzie się strumieniami w różne strony leli, a między niemi i nie jednę maskę widać było, wyglądającą z lektyki lub karety. Szał panował wszędzie… znać było znowu dobre czasy.
Nie zbliżając się do zamku nawet, znanymi uliczkami Zaklika szukając mroku, po pod domami, z których nie wiele oświeconych było, dostał się niepostrzeżony do Judenhauzu na Pirnajską ulicę. Lehmann miał tu skromne na tyłach mieszkanie oddzielne. O téj godzinie prawie pewien był Zaklika, że go zastanie samego, że może sług nawet nie będzie, a szło mu o to, ażeby nikt go nie widział i nie poznał.
W istocie co żyło poszło patrzéć na bal do Zwingru, pod gołém niebem, pośród olbrzymich drzew pomarańczowych… kręcący się i szumiący z południowych krajów szałem i wrzawą. Stara kucharka otworzyła mu i wpuściła do Lehmanna, który wyszedłszy do sieni ledwie go poznał, a otrzymawszy znak, wprowadził niepostrzeżonego od służby do swojego gabinetu w tyle domu.
Ścisnęli się za ręce w milczeniu.
Lehmann był przystojnym mężczyzną już niemłodego wieku, siwiał, ale piękna twarz wschodniego typu, bez zmarszczek, spokojna, malowała charakter z życiem przejednany, znający jego warunki i ostygły już wielce.
Czarne oczy patrzały chłodno i rozumnie, a mimo ich ostygnienia czuć było, że je coś ogrzaćby potrafiło.
Zaklika przywitawszy go, obejrzał się niespokojnie; gospodarz domyślił się o co mu chodziło i szepnął, uderzając po ręku:
– U mnie jesteś bezpieczny; nikt was tu i nie zna i nie pozna i, gdy trzeba, nie zobaczy.
– Tegobym sobie życzył – rzekł Zaklika.
Lehmann wyszedł na chwilę, dając mu znak i powrócił prędko. Przysunął krzesło do stołu, posadził go i usiadł sam.
– Co się z wami dzieje? – zapytał.
– Dzieje się tak źle – odparł Zaklika – iż gorzéj, gorzéj już być nie może. Wygnano nas z pałacu, z domu, z Drezna a teraz idzie o to, żeby nas pono i z Pillnitz wypędzić… jeżeli nie gorzéj. Nieszczęśliwą tę ściga zemsta nikczemnych ludzi… trzeba ją ratować.
– Tak jest, tak jest – odparł Lehmann, poprawiając czarnéj czapeczki, którą starym obyczajem nosił na głowie – ale siebie nie gubić.
– Myślę, że się to da pogodzić! – odezwał się Zaklika.
– Tak, tak, tylko rozumnie i ostrożnie.
– Cosel uciekać musi – dodał Zaklika.
– Dokąd? – spytał żyd z uśmiechem – chyba za morze… tu sobie panowie wzajemne czyniąc przysługi, oddają zbiegów.
– Sądzę, że o nas się upominać nie będą.
Lehmann głową pokiwał.
– Hrabina – mówił daléj wierny sługa – musi z sobą zabrać co ma, bo co zostanie, wezmą chciwi następcy, jak zabrali pałac, i co w nim było.
Bankier głową znowu dał znak potakujący.
– A czy bezpiecznie uciekając zabiérać z sobą reszty? A gdybyśmy w ręce nieprzyjaciela wpadli?
Chwycił się oburącz Izraelita za głowę.
– Jużto, wierzcie mi – rzekł – radbym hrabinie z duszy dopomódz; znam jéj historyą, znam charakter: była to jedna perła w tém błocie. Winienem ja jéj wiele i pomogę chętnie. Żyd jestem, ale serce mam i uczciwych ludzi szacować umiém; ale posłuchajcie mnie, panie Zakliko: siebie, dzieci i rodziny dla niéj gubić nie mam prawa.
– Ja przecie, gdyby mnie na katownie najsroższe wzięto nie wydam was, ani hrabina, a więcéj nikt, chyba Bóg jeden wiedziéć będzie o waszym dobrym uczynku.
Lehmann rękę mu podał: – Zgoda – rzekł – trzeba żeby was tu u mnie nikt nie widział, ani wchodzącego, ani wychodzącego, bo i za mną jak za wszystkiemi szpiegi chodzą.
– Nie bójcie się o to – dodał Zaklika.
– Co mi dacie, to wam prześlę gdzie będzie trzeba – dodał Izraelita – rzecz jest skończona.
Jeszcze raz sobie dłonie podali.
Lehmann z szafy dobył flaszkę wina i dwa kieliszki: nalał je i siadł.
– Dziękuję wam – odezwał się Zaklika – nie zabawię długo, muszę się jeszcze o wielu rzeczach dowiadywać, wiele przygotować, a czasu mam mało.
– A o czémże dowiedzieć się chcecie? – spytał chmurno Lehmann zniżając głos – u nas tu zawsze gospodarstwo jedno, kto na oczach u króla, kto z nim razem pije i bawi się, w łaskach. Od rana do wieczora zabawiamy się, a co nam do zabawy przeszkadza, to zmiatamy z drogi do Königstein, lub gdziekolwiekbądź, byle nam nie zawadzało.
Litości tu ani serca nie pytać, bo niéma nieczulszych ludzi nad rozpustnych. Jeden pod drugim kopią, jedni drugich wysadzają; król posługuje się wszystkimi, obsypuje łaskami gdy potrzebni, i gardzi niemi…
Wszystko jedno: jest to co było wczoraj i co pewnie jutro będzie, aż póki jaka burza wszystkiego tego razem nie zmiecie.
– Król więc zakochany? – spytał Zaklika.
– On? zakochany? – odparł Lehmann – a czyż taki człowiek kochać co może oprócz siebie? Ktoś na niego mówił, gdy swoją religię na waszą zmieniał, iż nie wierzy aby cokolwiek mieniał, bo nic nie miał: tak samo z tą miłością, któréj nigdy nie było.
– A Denhoffowa!
– A! a! – zawołał Lehmann – co ma być? pieniądze zbiéra i klejnoty: król już pono myśli zawczasu za kogo ją wyda gdy mu się uprzykrzy.
Siostrę jéj hetmanowę Friesenowi swatają, a ją? no! weźmie Haxthausen, albo Francuz Besenval, bo już ich mają w zapasie.
Ruszył ramionami Lehmann.
– Cóż ty się tu chcesz nowego dowiedziéć? tu się ludzie zmieniają nie rzeczy.
Chwilę potém jeszcze po cichu mówili z sobą, Lehmann wziął klucz, wyprowadził go do furtki ogrodowéj, wypuścił nią i klucz mu zostawił. Pożegnali się mrucząc. Zaklika obwinięty płaszczem poszedł daléj… Nie sądził aby niebezpieczném było podsunąć się z tłumem ku Zwingrowi, chciał zobaczyć jak to tam teraz wyglądało: zdawało mu się że się niewidzianym przesunie.
Już był w zamkowéj ulicy pełnéj przesuwających się masek i nobles venisiens i dominów, gdy go ktoś po ramieniu uderzył…
Zwrócił się zdziwiony: za nim stał uśmiechnięty Fröhlich, stara jego znajomość. Tego dnia nie zmienił on stroju, który dlań był urzędowym, ani uśmiechu z ust, bo ten także do urzędu należał.
– Jakżeście mnie poznali? – zapytał Zaklika.
– Tu takich szerokich ramion oprócz króla i was niéma nikt – szepnął Fröhlich – ale cóż wy tu robicie? Słyszałem żeście byli u dworu téj… téj, która upadła…? a teraz?
Zaklika dla utajenia się, odparł żywo:
– Nie było tam co robić! opuściłem go!
– To rozumnie – rzekł Fröhlich – wszystko dobre, ale swój kark zawsze trzeba najwięcéj szanować… cha! cha! niech każdy ratuje się jak może! Powróciliście więc do służby króla? czy może już Denhoffowéj służycie?
– Jeszcze nie – odparł Zaklika – a jakże się ona wam wydaje?
– Mnie? – zapytał Fröhlich – ona mi się wydaje, jak te małe stworzonka czarne, co to skaczą i kąsają, które się zdaje łatwo zgnieść a trudno złapać.
Począł się sam śmiać, i zatknął sobie usta.
– Piérwszy niedoperz którego zobaczycie na balu, to będzie ona. Ładne cacko, ale drogo kosztuje.
Jeszcze mówili z sobą, gdy przechodzący Hiszpan w masce, stanął o parę kroków od nich i widocznie przypatrywać się im i przysłuchiwać zaczął. Zaklika chciał się oddalić, gdy maska się wcisnęła, zajrzała mu pod kapelusz i pochwyciła za rękę.
Fröhlich natychmiast się wysunął.
Z pod czarnéj maseczki poznać nie było można człowieka, który zmienionym głosem począł natarczywie pytać, „co tu robisz? co robisz?”
Nie miał już Zaklika lepszéj odpowiedzi do dania, nad tę którą zbył Fröhlicha.
– Szukam służby – rzekł.
– Ho! to ci się twoja pani sprzykrzyła…
– Nie jest ona panią dziś i sług nie potrzebuje.
Stali właśnie w jednéj z bram zamku wychodzących w ulicę, Hiszpan pociągnął Zaklikę z sobą pod jéj sklepienie, którą kilka mdłych oświecało latarni.
– Szukasz służby, a jakiejżebyś żądał?
– Jestem szlachcic, szlacheckiéj służby wymagać mam prawo, takiéj, która się przy szabli lub szablą odbywa.
Hiszpan coś zamruczał.
– A Cosel? gdzie Cosel?
– Zapewne w Pillnitz? nie wiém?
– Chodź ze mną.
– Dokąd?
– Nie pytaj, przecież się nie lękasz?..
Zaklika poszedł.
Po drodze postrzegł iż nieznajomy prowadzi go do Flemminga.
Pomimo maskarady na Zwingrze, Flemming był w domu, zapijano u niego. Maski przychodziły i wysuwały się, kilku co woleli siedziéć u kielichów, nie ruszali się; Flemming spodziewał się nawet króla na chwilę.
Wrzawa buchała z pokoju w którym goście się zabawiali. Hiszpan wszedł przez drzwi otwarte, szepnął coś Flemmingowi na ucho i generał żwawo poszedł do progu. Cichym głosem zawołał na Zaklikę aby szedł za nim i uprowadził go z sobą do odosobnionego gabinetu… Tu cicho było i spokojnie, na stole papiérów pełno. Młody człowiek pochylony nad niemi, pisał coś szybko… Flemming wciągnął Zaklikę w ciemny kąt gabinetu, Hiszpan poszedł za niemi.
– Kiedy rzuciłeś służbę u Cosel? – zapytał.
– Kilka dni temu.
– Cóż myślała?
– Urządzała się w Pillnitz…
– I siedziéć myśli? – zapytał Flemming.
– Ja sądzę…
Patrzyli na siebie z Hiszpanem i potrzęśli głowami.
– Jakżeś się z nią rozstał…?
Zaklika zmiarkował że obudzając zaufanie, o czémś potrzebném będzie się mógł dowiedziéć.
– Zostałem wypędzony – rzekł – bo tam teraz mało sług potrzeba.
– A znasz dobrze Pillnitz, ludzi i drogi?
– Doskonale.
– I przyjąłbyś służbę inną?
– Czemuż nie?
– Choćby, choćby – dodał Flemming – wymagała, żebyś przeciw dawnej swéj pani wystąpił.
– Ja nie mam pani ani pana, oprócz króla JMości – odparł Zaklika – bom przecie szlachcic polski.
Flemming poklepał go po ramieniu śmiejąc się do rozpuku.
– Za dwa dni przyjdź do mnie! rozumiész? – rzekł cicho…
– Rozumiém – szepnął Zaklika…
Flemming chciał mu coś dać, ale Rajmund się cofnął z ukłonem.
I tak się rozstali.
Zaklika zyskał na tém pewność, iż dwa dni bezpiecznych miał przed sobą; przez dwa dni można było uczynić wiele, można się było uratować.
Z tąd wyszedłszy lepiéj się otulił płaszczem, zajrzał do miejsc kilku, pomówił z kilką poufałymi, na przedmieściu zapukał do jakiejś chaty i tak zmarudziwszy do późnéj nocy, siadł na czółno, opatrzywszy się dwoma wiosłami, i pod wodę z całych sił robiąc niemi, puścił się nazad do Pillnitz.