Читать книгу Macocha, tom trzeci - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 2

Tom trzeci
II

Оглавление

Położenie pani Dobkowej po uwięzieniu jej męża, gdy się spodziewała, że chwilowo tu zapanuje i obejmie rządy, stało się w istocie nieznośniejszem niż było. Z wyjątkiem probostwa nieprzyjaznego dworowi, co żyło po wsiach, w miasteczku, na zamku, przywiązane było do starych panów; przypisywano wszystkich tych nieszczęść przyczynę macosze, która się tu wkręciła, niosąc za sobą niepokój, intrygi i cały szereg utrapień. Znienawidzona przez wszystkich, odstąpiona – znalazła się pani Dobkowa jawnymi otoczona nieprzyjaciółmi i zniewolona posługiwać własnemi ludźmi ze Smołochowa, bo jej nikt słuchać nie chciał i nic jej wydawać. Przyszło do tego drugiego dnia, iż trzeba było posyłać po żywność, a nieprzyjazne i chmurne spotykając twarze, obawiać się jakiej napaści nawet i zemsty. Jawne wystąpienie Przepiórki w sprawie przeciwko panu, nie dozwalało jemu już na krok odejść od pachołków, bo mu się kijami odgrażano.

Sam pan Żółtuchowski postrzegł wkrótce, iż ogólne usposobienie ludności na żadną z jej strony pomoc rachować nie dozwala. Zamiast mu posiłkować, służyło co żyło obwinionemu. Jako człek rozumny, komisarz poszedł się o tem we cztery oczy rozmówić z Aronem.

Starego Żyda powszechnie szanowano, trochę dla jego rozumu, wiele dla jego pieniędzy.

– Jakże to będzie, mospanie kupiec? zapytał Żółtuchowski. Wszyscyście tu widzę spiknęli się trzymać z dziedzicem i bronić go…

– A czemuby tak nie miało być? spytał Aron – a jak ma być inaczej? My znamy tych naszych panów od lat bardzo wielu… my ich kochamy, myśmy im wdzięczni… to są ludzie poczciwi! Że kilku łajdaków, z pozwoleniem jaśnie wielmożnego pana, związało się przeciw nim, aby ich zgubić – co za dziw? Czy pan, pan taki rozumny… pan co słycha jak trawa rośnie… nie widzisz kto tu tego wszystkiego przyczyną i instrumentem?…

Aron spojrzał mu w oczy, komisarz się frasobliwie uśmiechał.

– Pan ją widziałeś wczoraj? westchnął Izraelita. Ta kobieta przyniosła nam tu nieszczęście… Od niej nasza śliczna panienka musiała uciec… od niej kto tylko mógł uciekałby… Jej to ludzie świadczą, z niej wszystko.

Pokiwał głową Aron.

– Ale w tem wszystkiem jest jednak prawda. Są dowody… czarno na białem – rzekł Żółtuchowski.

– Albo to tego czarnego na białem nie można wymyślić tak samo jak innych rzeczy! Jaśnie panie dodał – izraelita – kiedy tysiąc ludzi płacze po kim, a dwóch się śmieje, niech pan będzie pewien, iż ci dwaj łotry są.

Komisarz odszedł zamyślony… Wszelako musiano dalej owe lochy prześledzać i kaplicy szukać…

Wal wezwany na przewodnika, złożył się od starości zabałamuconą głową i iść nie chciał. Zagrożono mu – zawołał, że go rozsiekać mogą, ale nie pójdzie.

Tępo jakoś sprawa się posuwała, a raczej cofała niż rozwijała. Nie miała jednak powodu komissja, której dostarczano wszystkiego obficie, zbytecznie spieszyć do końca. Grzebano się powoli prawie tylko, aby coś robić pozornie, w istocie niewiele lub nic nie czyniąc.

Dobkowa na zamku chodziła jak opętana po swych izbach, nie wiedząc co począć? Widywała się codzień, zapraszając do siebie Źółtuchowskiego i usiłując go wdziękami akceptować; lecz pan komisarz człek był stateczny, dla kobiet z respektem, a do obałamucenia jakoś trudny. Wymagało to czasu, bo się nie zaraz rozgrzewał.

Nie znajdując rady u niego jéjmość szła do kanonika na probostwo. Ks. Żagiel był milczący. Dawał jej tylko jedną radę, iż mogłaby z więzów małżeńskich się uwolnić tem, iż ślubując małżonkowi, katolikiem go sądziła, więc odkrywszy herezję, ma prawo prosić o skruszenie podstępnie zawartego związku.

Panią Sabinę skłaniało ku rozwodowi szczególniej to, iż kufry okazały się pustemi, a Borowce mogły być skonfiskowane; z drugiej jednak strony obawiała się oszukać, gdyby Dobek od obwinień się oczyścił, a pieniądze (o czem mówiono) ukrył tylko. W niepewności wielkiej, postanowiła czekać końca procesu. Nie upominała się wcale o widzenie się z mężem, ani też on się dopraszał, żeby się z nią mógł zobaczyć.

Na wypadek oczyszczenia nie frasowała się o pojednanie i wytłómaczenie, była bowiem pewna, że Dobkowi oczy zapruszy czem zechce i pociągnie ku sobie… Gdy wieść o sprawie arjańskiej rozeszła się wprędcepo kraju, bo regestr ten już prawie był zapomniany, więc wiele o Dobku mówiono – bardzo fortunnym trafem dobiegła ona do uszu rotmistrza Poręby, wygnanego z Borowiec za owo wtargnięcie się do skarbca. Rotmistrz, któremu ex-kuzynka pomagała, posiłkując mu małemi przesyłkami, pomimo to był w dosyć przykrem położeniu i tęsknił do szczęśliwych dni w Borowcach – dowiedziawszy się więc, iż Dobek został inkarcerowany, że się tam scrutinium nań o kryminały toczy, a jejmość osamotniona bez opieki, oprócz Będziewicza nie ma nikogo, kazał konie zaprzęgać i śpiesznie w pomoc jej podążył.

Właśnie gdy największe ogarniało ją strapienie, Poręba się zjawił. Chciał wprost zajechać do dworu, ale tu pozostawiony ekonom i człowiek do zarządu, odmówili przyjęcia. Zmuszony więc został umieścić się w gospodzie, a osobą swą stawił się zaraz u Sabiny.

Czułe było powitanie… Jejmość rozpłakała się.

– Prawdziwa kara Boża! zawołała witając go – patrz, mój rotmistrzu, do czego to przyszło. Wiesz… te kufry… puste!! majątek skonfiskują… a ja pójdę ztąd z torbami…

– A któż to, moja jejmość, tak głupio tego piwa nawarzył? począł rotmistrz; toć przewidzieć było łatwo, co z tego wyniknie?

Jejmość nie przyznała się wcale, że się przyczyniła znacznie przez nieszczęsnego Przepiórkę do wywołania oskarżeń Wala, a przez papiery wyniesione ze skarbczyka do uregulowania obwinień.

– Proszę cię – wtrąciła znowu – no, ktoby się był spodziewał, że te kuferki próżne będą?

– One chyba są teraz próżne, odezwał się rotmistrz, kiwając głową; ale że nie były próżne, za to ja jejmości ręczę. Nie przypominasz sobie tego, że ja niemal każdy sepet za ucho brałem i próbowałem go podźwignąć, a żadnegom z miejsca nie poruszył?

– Ale czyż tak było? pewnie? spytała Sabina.

– Ja jestem człowiek gruntowny, odezwał się rotmistrz, i kiedy co robię, to porządnie. Co mi znaczyły nalepione kartki… Mogło być bałamuctwo, macałem dobrze… a i brzęczało we środku.

Głową pokręcił…

– Więc to gdzieś zawczasu pochowali, – pochowali, dodała Dobkowa, – a już do rozwodu iść chciałam.

– Nie; bo ty Sabciu – odezwał się Poręba, rozsiadając w krześle wygodnie – ty nie masz cierpliwości, wszystko tu popsułaś tą swoją gorączką. A było nam cale nieźle… Wódka starka, którą teraz słyszę opieczętowano, paradna! jeść było w bród… trzeba było siedzieć i pomaleńku sobie iść krok za kroczkiem. Jejmości się zachciało nagle, a co nagle to po djable. Otóż wszystkiego utrapienia przyczyna.

Dobkowa odwróciła się gniewna.

– A co ja się z łaski waszej napokutowałem – dodał rotmistrz, – na wołowej nie spisać skórze… Ile razy wygnany byłem i głodny, co pieniędzy straciłem!

– Nie swoich…

– Już jak tylko traciłem, tom miał do nich prawo, i byłbym je sobie mógł na stare lata zaoszczędzić…

W dalszym ciągu rozmowy okazało się, że ze Smołochowa trzeba było nosić prowiant do Borowiec, i że życie w na pół opięczętowanym zamku stawało się nieznośnem.

Drugiego dnia Poręba ruszył rozumem, – spotwarzony przed Dobkiem jako podszczuwacz do złego, chciał, na wszelki wypadek, w oczach się jego oczyścić, – bo mówił sobie w duchu, że człowiek mający pieniądze zawsze się jakoś z najgorszego procesu wyskrobać potrafi. Nie mówiąc nic jejmości, poszedł zabrać znajomość z Żółtuchowskim. Przypomniał sobie nawet, iż za dziadkiem jego była Petronella de Żółtuchow Żółtuchowska… Z pomocą tej nieboszczki Petronelli zaintrodukował się do pana komisarza, który nudził się okrutnie, mając za całe towarzystwo tylko księdza Żagla i Arona, obaj zaś oni nie mieli czasu do gawędy. Poręba był mu wielce pożądany, w godzinę się pokumali.

Rotmistrz opowiedział, że jejmość była jego krewną, i że przybył jej w pomoc, aby choć alimenta wyrobić, pókiby się sprawa nie rozstrzygnęła.

Siedli tedy w marjasza grać, już jako koligaci i przyjaciele. Do oblania pierwszej dubli przyszła butelczyna. Humory poróżowiały.

– Co wy tam z tym nieszczęśliwym Dobkiem robicie? spytał rotmistrz.

– A cóż? siedzi w alkierzu, nic mu się złego nie dzieje, odparł komissarz.

– Jabym się z nim nie mógł też widzieć?

– Przy mnie, dla czegóż nie?

– Chciałbym mu moją kondolencję wyrazić, rzekł Poręba. Ludzie mnie ogadali przed nim, z domu mnie przepędził, wszystko to przebaczam wspaniałomyślnie – żal mi go…

Cóż myślicie będzie z tej sprawy? dodał rotmistrz.

– Albo ja wiem? Dotąd mi idzie jak z kamienia to arjaństwo.

– E! co to wam się wdawać w sądzenie sumienia ludzkiego, – zawołał Poręba; on o to z Panem Bogiem mieć będzie sprawę… Arjanin? a wiesz asińdziej co arjanie byli?

– Straszliwe kacerstwo! zawołał komissarz.

– No, ja tam tego nie wiem i nie potrafię rozróżnić co arjanie a co ormianie… mnie to wszystko jedno, mówił Poręba, i zbliżył się do ucha Żółtuchowskiemu – ale że ten arjanin grosza miał!! a! a! a!

– A gdzież go podział?…

– Któż to może wiedzieć! Ja wam ręczę, że te kufry były pełne, bom ich próbował.

– Istotnie!

– Żołnierskiem słowem ręczę. Słuchajże kochany Żółtuchowski… co ty, co wy zrobicie człowiekowi, który ma czem ozłocić wszystkie trybunały?

– Tylko nie tam gdzie o arjanizm sprawa, odezwał się Żółtuchowski: ho! ho!

– Arjanin! ormianin! dodał Poręba, kto ich tam rozróżni! At! bałamuctwo… Chodźmy do Dobka…

Poszli tedy… W progu Poręba począł nagotowaną orację.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Widzi pan – przybywam… Choć oczerniony, choć wypędzony, choć z błotem zmieszany a za wroga poczytywany, stawię się w złej godzinie z kondolencją. Widzi pan! A co? Łotr Poręba? Oto to tak ludzi sądzą. Dzień i noc pędziłem, aby wam w złym razie usłużyć.

Dobek, który siedział w kożuszku na tarczanie i nawet się nie podniósł, popatrzał nań, ledwie głową kiwnąwszy.

– A widzę, widzę – odezwał się – żeś jegomośćprzybył pocieszać nie mnie ale zapewne jejmość. No to samże sobie do niej ruszaj, a mniebyś dał święty pokój.

– Pan jesteś niewdzięczny! zawołał Poręba.

– To rzecz wiadoma – rzekł Dobek. Ja jestem heretyk, zbójca, niewdzięcznik i co acaństwo chcecie. Cóż robić? nie każdemu Bóg dał być takim rotmistrzem Porębą – to darmo!!

Skrzywił się gość. Dobek zwrócił się do Żółtuchowskiego.

– A co tam dziś znaleźliście panie komissarzu na moje potępienie? Odkopaliście kaplicę… zbór i co?

– Dotąd nic – rzekł Żółtuchowski.

– A co mi napsujecie ziemi i muru, niech wam Pan Bóg nie pamięta – dodał Dobek.

Popatrzał się na nich obu, kiwnął głową i pożegnał, dając znać, że radby ich widział za drzwiami – Poręba szasnął nogą… Żółtuchowski odchrząknął – wyszli.

– Zacięty stary!! odezwał się komisarz…

Tegoż samego dnia gdy rotmistrz podążył do zamku i miłą zrobił znajomość z Żółtuchowskim, umawiając się z nim o marjasika… poźno w noc dwóch podróżnych zajechało na drugą połowę domu Arona Lewiego.

Gospoda to była murowana, jedna z największych w mieście i miała w pośrodku bardzo obszerną stajnię, a po obu końcach mieszkalne izby. Tych jedną część od rynku zajęła komissja z p. Żółtuchowskim, druga pozostała Aronowi i jego licznej rodzinie. Podróżnych oprócz wieśniaków z przysiółków i agentów Arona z różnych świata stron, nigdy tu prawie nie widywano. Osobliwością też było, że się tu jacyś zjawili i pewnie, gdyby przejechali we dnie, połowa Żydów z miasteczka, wyszłaby na ich spotkanie… Ci zaś przyjechali późno, w noc ciemną i dżdżystą, a nim im otworzono, musieli się umawiać z gospodarzem, gdyż wrota otwarto po cichu i wpuszczono ich bez światła, ostrożnie, jakby się lękano zwrócić na nich uwagę. Była już prawie północ, Aron sam tylko nie spał jeszcze i modlił się, chłopak go wywołał i po dość długiej naradzie dopiero, nie budząc pachołków, wóz wtoczono, podnosząc koła na progu, aby stukotu uniknąć.

I zamętu żadnego przybyciem swojem nie sprawili w domu, gdyż natychmiast po tem ucichło. A że Źółtuchowski po swojemu już chrapał, jego tylko na całą gospodę słychać było.

Aron miał w tym drugim końcu domu, do którego wpuścił podróżnych, prywatne swoje i rodziny mieszkanie, do którego nie rad obcych wpuszczał. Tu mieszkała żona jego i córki, tu znajdowała się izba paradna, w której się cała familja w wielkie uroczystości zgromadzała. Gdyby Źółtuchowski nie chrapał tak głośno, a służba nie była jak zawsze podpojona musiałoby to uderzyć ich, że tajemniczo wprowadzono przybyłych, pozamykano drzwi, a z końmi po ciemku się tak uwinięto i brykę zasunęli ludzie za przegrodę w stajni, że nazajutrz nikt się domyślać nie mógł przybyłych gości. Aron który i od czasu uwięzienia, pana Dobka sypiał zawsze w alkierzu obok niego, aby mieć sposobność z nim się rozmówić i naradzić – tej nocy wyszedłszy do podróżnych, już nazad nie powrócił.

Wszystko to przeszło niepostrzeżenie dla p. komisarza, pisarza i kancellarji, gdyż ci nie nazbyt się gorliwie brali do scrutinium, a radziby je tylko byli przedłużyć, aby jeść i pić cudzym kosztem.

Wykrycie owych szczątków arjan od przeszło stu lat z kraju wywołanych i ściganych, nie tak bardzo komu na sercu leżało, oprócz może ks. kanonika, który z gorliwości swej religijnej byłby gotów najostrzejszych użyć przeciw nim środków. Ten jeden gniewał się na opieszałych i o ostygnięcie w sprawie wiary obwiniał cały świat; lecz mu nikt nie wtórował. W ten arjanizm skryty nie bardzo na prawdę wierzono, i po cichu pytano się, co owi arjanie, utajeni przez sto kilkadziesiąt lat, krajowi złego uczynili, żeby ich tak niszczyć i tępić miano? Wiek to już był w którym tolerancja wchodziła w prawa i zwyczaje, chociaż massy jeszcze nie rozumiały jej, a duchowieństwo przeciwko temu prawu gorszenia, jak go zwało, występowało.

Dla tego, za głównego winowajcę, jeśli jaki miał być, uważając pana Dobka, którego w ściślejszym trzymano areszcie, komissja nie uznała za potrzebne ludzi dworskich, obwinionych też o skryte kacerstwo, zakuwać i zamykać. Puszczono ich prawie wolno, wiedząc że od rodzin i domów nie zbiegną.

Wypuszczając też z razu uwięzionego Eliasza, który chodził wolno, a innych jego współtowarzyszów ledwie na chwile do badania wezwawszy, z warunkiem stawienia się na rozkaz, do domów odesłano. Nie miała z tego pociechy pani Dobkowa, bo jej nikt a nikt służyć nie poszedł; wszystko się to rozbiegło, pochowało i pokątach nad losem swym i pana płakało. Eliasz może ze wszystkich najczynniej się i najśmielej krzątał, ale tylko około interessów pana swego, pilnując, aby mu nie zbywało na niczem. Aron i cała można powiedzieć ludność miejscowa stała na straży swego pana, nader nieprzyjazne objawiając usposobienia dla pani Dobkowej i jej dworu, dla komissji, Źółtuchowskiego, a po części nawet dla kanonika.

Węzeł, który łączył ów stary dwór z ludnością, daleko silniejszy okazywał się teraz niż zdawał kiedykolwiek. Trzeba też wyznać, iż Dobkowie ludzko obchodzili się zawsze z całą włością, że nastręczali zarobki, nie wymagali posług daremnych, opłacali należności regularnie, a handel drzewny pana Salomona nie tylko jego, ale i mnogich robotników bogacił.

Wszelkie więc żywioły obce, które wnosiły z sobą niepokój, groziły zmianą starego porządku i występowały przeciwko Dobkom, znajdowały w Borowiczanach nieprzyjaciół. Pani Dobkowa co chwila o tem mocniej przekonywając się, w nocy musiała się barykadować ze strachu, aby jej się co złego nie stało; rotmistrz trzymał przy sobie nabite pistolety – reszta ludzi niechętnie za pokoje wychodziła… W oczach i wejrzeniach spotykali wyraz nienawiści i groźby, na którym omylić się nie było podobna. Położenie ich stawało się coraz nieznośniejsze na zamku, którego Dobkowa dla tego tylko opuścić nie chciała, że jej się zdawało, iż prawo powrotu doń utracić może. Najniewprawniejsze oko uderzać to musiało, że ludzie kręcili się jakoś, chodzili, patrzali, przenosili różne drobnostki, spotykając się z sobą szeptali coś na ucho, dawali sobie jakieś znaki… słowem zajęci czemś byli pilno – takiem, o czem przybysze nie wiedzieli. Dobkowa te ruchy postrzegła, i jako niewiasta ostrożna, poszła zaraz na probostwo do ks. kanonika, który jeden gorliwiej przeciw arjanom był usposobiony.

– Księże kanoniku – odezwała się ręce łamiąc – wszystko to, co ta komissja tu robi, na nic się nie przyda! Nic nie dojdą, oni na swojem postawią, i – jak pochowali skarby, tak skryją papiery i dowody wszelkie. Jakże może być? ludzi dworskich puścili wolno, ci się znają jak łyse konie, na zamku ciągłe konszachty, Eliasz do pana Dobka się suwa. Niby to do Arona za czemś chodzi, a ja przysięgnę, że i Żyd i wszyscy Żydzi w spisku, i ludzie wiejscy, i ile ich tu jest… a potem jeszcze mścić się będą.

– A cóż tu poradzić z nimi? zawołał kanonik. Czy asińdźka myślisz, że ich w najmniejszej rzeczy sprawa religii i obraza Pana Boga obchodzi? Tacy to pono wszyscy oni katolicy, jak Dobkowie… im aby siedzieć, jeść i pić…

Ręką rzucił ks. Żagiel i począł się po izbie przechadzać.

– Mój ojcze, a cóż z tego wszystkiego będzie? spytała Dobkowa.

– Albo ja wiem! albo ja wiem!…

Odwrócił się ku jejmości nagle.

– To, co asińdźka mi powiadasz, niczem jest jeszcze; ja gorszą rzecz mam… na nich, dowodzącą, że tu nas spisek otacza. Pamiętasz pani te papiery, które złożyłaś w moich rękach, wyniósłszy je z owego loszku? Zawierały one dowody najdobitniejszej winy; całe życie Adama, zeznania jego zabójstwa, nauki dla syna i współwyznawców. Sam przecież papiery te czytałem i złożyłem komissji. Otóż tych papierów, nie ma.

– Jakto nie ma? a cóż z niemi się stało?

– Niewiadomo! rzekł śmiejąc się ks. Żagiel ponuro i ironicznie. W komissji są jakieś papiery niby przezemnie złożone, ale których ja nie poznaję… Regestra… modlitewki, bałamuctwa, cale co innego… gdzie się rzeczywiste podziały nikt nie wie. Mówią, że innych nie było…

Na oko, patrząc z dala, sambym przysiągł, że to te same… tak zręcznie podsunięto podobne, tymczasem pierwszych ani śladu… Oburzyłem się… narobiłem hałasu… przewróciłem kancellarję… zbiegli się pisarze, skrybenci… wszystko było pod kluczem, nikt o niczem nie wie… Przepadło!!! Żółtuchowski się na mnie oburza, że mi się przewidziało… pisarz się gniewa, inni krzywo patrzą… no coż tu począć?

Przecież, mówił ciągle ks. Żagiel – nikt obcy do kancelarji nie miał przystępu, nikt z kancelarzystami stosunku… nikt tu na probostwo nie przychodził… klucze i zamki całe…

Ruszył ramionami ks. Żagiel.

– A papiery z dowodami przepadły!

– Otóż tak jest i w innych rzeczach, mój księże kanoniku – ozwała się Dobkowa. Ja tu nieszczęśliwa nie wiem jak wytrwam. Boję się, żeby mi czego w jedzeniu nie podano, taką to wszystko pała nienawiścią do nas… Przepiórka taki bystry i przebiegły, od kilku dni jak ścięty – chce uchodzić, powiada, że się czuje źle i że mu coś w wódce zadano. Rotmistrz tem się pociesza, że z Żółtuchowskim żyje i za niego się chowa. Jak mi ks. kanonik radzisz? siedzieć czy do Smołochowa jechać?

Nic asińdźce nie radzę, bom sam ze smutku i strapienia głowę stracił, rzekł kanonik. Żyjemy w wieku bezbożności i indyfferencii, masoni wymyślili tolerancję, nikt religii nie broni, nikt w sprawie jej nie staje… Dyssydenci panami będą, nie my… to darmo. Jezuitów skassowano… otóż skutki…

Dopóki oni tu byli, nigdyby do takich bezkarnych ekscessów nie przyszło. Któż wie? jutro może arjanom też na publiczne wyznawanie ich wiary dozwolą…

Kanonik westchnął.

– Koniec świata! Antychryst niedaleko!

Dobkowa, której pono więcej o nią samą szło, niż o bliskie zjawienie się Antychrysta, powtórzyła pytanie:

– Cóż mam robić?

Ale tak płaczliwym głosem, że ks. Żagiel aż się ku niej zwrócił.

– Nie pytaj mnie pani, nic nie wiem; przewiduję, że źle będzie… jeśli się rzeczy skończą oczyszczeniem ich z zarzutów, bo i papiery znikły, i Wal się zapiera tego co zeznawał, podobno i ja będę musiał prosić o zmianę probostwa, bo i mnie tu nie bardzo będzie wygodnie.

Dobkowa załamawszy ręce, pożegnania nawet zapominając, wyszła z probostwa wprost do rotmistrza, który w swej izdebce z kraciastem oknem siedział przy butelce, grając na gitarze dla rozerwania smutnych myśli. Zamiast butów miał futrzane zimowe berlacze na nogach i strój wielce zaniedbany, tak, że w każdym innym razie byłaby się jejmość cofnęła.

– Rotmistrzu, zawołała wchodząc, wiesz co się święci? wiesz? Cóż ten twój Żółtuchowski robi, na miłość Boga! Papiery z pod rąk mu wykradli, Dobki te przeklęte wszystkiego dokażą czego zechcą…

– Któż to asińdźce powiedział? zapytał niewzruszony rotmistrz, kładnąc gitarę… i śmiejąc się wesoło. Ja lepiej wiem trochę… jak rzeczy stoją. Pana Dobka pozajutrz ztąd wywożą, i sądzić będą z regestru arjanismi, a potem albo go na stosie spalą, albo go kołem będą tłuc, lub na cztery części go rozerwą… Już bardzo będzie szczęśliwy, jeśli się skończy na mieczu lub stryczku… Są dowody, że arjanie skryci byli… zatem nie ma pardonu! Jejmości oddadzą jeśli nie całe Borowce, to pół przynajmniej, za co mi Żółtuchowski ręczył, prawda podchmielony, ale co u trzeźwego na myśli, u pijanego na języku. Ja o asińdźki interesach nie zapominam… a jak tylko tego Dobka sprzątną, pobierzemy się…

Pani Dobkowa spojrzała na wypróżnioną prawie butelkę, i zrozumiała fantazję pana Poręby z niej zaczerpniętą.

– Bredzisz! odparła krótko.

– Bądź Sabciu spokojna! stryczek starego nie minie, jejmościne prawa wdowie zostaną uznane, ja się z tobą ożenię jak należy… i…

Porwawszy gitarę rotmistrz, począł przy niej zawodzić głosem ochrypłym:

Moja kochana

Czarne oczki ma,

A jak spojrzy temi oczy,

Mało serce nie wyskoczy,

Takie oczka ma!

Takie oczka ma!


I już rozpoczynać miał strofę drugą, gdy pani Dobkowa drzwi zatrzasnąwszy wyszła…

Było to nazajutrz po nocnem przybyciu owych dwóchpodróżnych do Arona, o których nikt nie wiedział, bo ich nikt nie widział, a nawet żyd zagadnięty przez jednego z pachołków, który ocknąwszy się, słyszał, jak wóz wciągano i przeciw światła cienie jakichś ludzi miał dostrzedz… zaczął się z niego śmiać, że chyba we śnie mu się to marzyło… nazajutrz tedy żadna zmiana w położeniu nie zaszła, Eliasz kilka razy tylko to z bielizną, to z różnemi rzeczami chodził do pana Dobka… Wieczorem Aron, nie sam, ale przez poczciwego rotmistrza zaofiarował panu Żółtuchowskiemu antałek wina, żeby sobie choć jeden dzień mogli po trudach wypocząć i podochocić. Żółtuchowski też zaraz do siebie wszystkich na wieczerzę kazał prosić, indyka upiec, jajecznicę smażyć, i postanowił mały lusztyk sprawić. Rotmistrz podejmował się to urządzić. Żeby zaś pachołków i gawiedź sądową zbyt oskoma nie brała, połykając ślinkę, a patrząc na hulającą starszyznę, dano dla czeladzi baryłkę jarzębinówki, nad którą zdrowszej rzeczy, jak wiadomo, nie ma na świecie…

Grano tedy w marjasza, śmiano się, opowiadano anegdotki, facecje, zapijano z antałka postawionego pod oknem, na którym sam Żółtuchowski kredą napisał:

„Usui publico patens.”

Ochota była taka, iż o godzinie pono czwartej, po drugich kurach, rozeszli się jedni do plebanii, drudzy po kwaterach, i to nie o własnych siłach, ale junctis viribus się wspierając… kreśląc po błocie gzygzagi… Czego nigdy jeszcze w Borowcach nie bywało, w rynku nocą słychać było chórem nucone pieśni… Zgorszenie wielkie. Nad ranem wszystko ucichło.

Rozumie się, że nazajutrz do roboty około godzinydwunastej jeszcze nikt nie był gotów. Rozbijano się o kwaśne ogórki. Pan Żółtuchowski chciał w południe dowiedzieć się, co z Dobkiem się dzieje i dobre słowo mu powiedzieć z powodu, że w nocy mu spać nie dali. Na progu jak zwykle stał pachołek, ale tym razem zamiast stać na straży, siedział i spał plecami oparty o drzwi.

Ledwie się go komisarz dobudzić potrafił. Ocknąwszy się, oczy przetarłszy, chciał wnijścia bronić, ale go, śmiejąc się z tej gorliwości, odepchnął Źółtuchowski, w izbie jeszcze okiennica była zamknięta, i z tego powodu ciemno było zupełnie. Na tapczanie leżał pan Dobek owinięty kołdrą i tak śpiący twardo, że go wnijście komisarza nie przebudziło. Czując się do winy, nie myślał go też komisarz ze snu wyrywać i powrócił do siebie.

W kancelarji tego dnia, z wielkiem zgorszeniem ks. Żagla, same kwaśne rzeczy jedli i pili, a o robocie mowy nie było. Rotmistrzowi głowa bolała i leżał u siebie. Słowem wieczór z antałkiem dał się czuć wszystkim, co w nim udział mieli. Wino było doskonałe, piło się smaczno, gładko, ale zamiast do żołądka szło do głowy.

Są jak wiadomo, różne wina po świecie – i takie, co do nóg tylko idą, i takie, co do głowy, i takie, które bezkarnie się pije, jak wodę prawie. Żółtuchowski utrzymywał, że antałek ten bodaj czemś był zaprawny…

Przechorowali po nim, kto się go tylko dotknął. Cały tak dzień zmarnowawszy… trzeciego chcieli to sobie wielką gorliwością wynagrodzić… posłano na zamek badać lochy… wyprowadzono Wala do protokółu… na ostatek i pana Dobka chciano wezwać… gdy – nagle – sądny dzień! hałas! krzyk!..

Pana Dobka ani śladu nie było. Leżał wprawdzie na posłaniu kul słomy zawinięty w kołdrę, ale więcej – nic…

Gdzie, kiedy, jak zniknął – niepodobieństwem było dośledzić… Eliasza także znaleźć nigdzie nie było można… a co najokropniejsza, że i Wal z więzienia i z pod ścisłej straży uszedł. Starzec, niedołęga jakim sposobem mógł się wymknąć, nikt nie pojmował. Dosyć, że i jego nie było…

Pan komissarz piorunami ciskając, chciał wszystkich wiązać, łapać… brać na pytki, – a no pozostali tylko dzieci i zgrzybiali starce…

Popędził na probostwo do kanonika. Ten już o wszystkiem wiedział i w oczy się komisarzowi śmiał.

– Musiało tak być, rzekł, do tego szło… waćpaństwoście winni sami.

Komisarz włosy niemal byłby sobie z głowy rwał, gdyby je miał – ale ich niewiele zostało i to tylko za uszami. Targał za to wąsy i klął siarczyście. W ogóle jednak niewiele to pomagać zwykło.

Ks. Żagiel sfukał go jeszcze za obojętność dla sprawy religji, i powiedział, że sam świadczyć gotów, jak tu się owo scrutinium odbywało niedbale. Z odrobiną pachołków, których przy sobie miał komisarz, nic poradzić nie mógł. Arona chciał kazać uwięzić, ale ten wczoraj o południu spokojniuteńko sobie wyruszył na jarmark do Berdyczowa.

Gdy wieść o zniknięciu Dobka doszła do zamku, jejmość plasnęła w ręce i krzyknęła tylko.

– A! ja nieszczęśliwa! teraześmy wszyscy zginęli…

Posłała po rotmistrza, a ten leżał chory po winie kurował się wódką z pieprzem, ale i to tak dzielne lekarstwo nic nie pomagało – nie mógł nawet przyjść na zawołanie. Pobiegła do niego…

– Wiesz co się stało! zawołała od progu.

– A no, wiem! wiem… Dobek fugas chrustas wykonał… bardzo zręcznie, nigdybym się tego po nim był nie spodziewał… teraz trzeba pono i nam się ztąd wynosić…

– Któż temu winien! krzyknęła Dobkowa, kto? wy! opoje! bibuły przeklęte! Dał wam Aron dyweldreku w winie i piliście go aż wam rozum odebrało, a oni tymczasem sobie spokojnie w drogę się pakowali.

– Moja Sabciu, odparł rotmistrz, bądźże sprawiedliwa. Jam nie sprawiał lusztyku, tylko Żółtuchowski, a gdzie inni piją, żeby znowu nie pić… to nadludzka rzecz!… Cóż asindźka chciałaś! żebym ja sobie dał lać za kołnierz… i żebym innym despekt czynił, a sobie mortyfikację?… Wino było dobre, ale w niego spirytusu namieszali, może być, nie co innego, tylko jakiegoś spirytusu… Że Aron antałek ten dał umyśnie, aby nas popoić… może być, trzeba go okuć.

– Nie ma go dawno… I Wal z więzienia wykradziony.

– Ej! ej! i papiery zginęły, i Wal zniknął! rzekł Poręba; casus fatalis! Jedź jejmość zawczasu do Smołochowa, a i ja się zapakuję, nie mamy tu co dłużej popasać.

Mężniejsza od Poręby pani Dobkowa, poradziła sobie inaczej; wszystek ten sprzęt, jaki jej w nieopieczętowanem mieszkaniu Laury pozostawiono, kazała nawszelki wypadek wywieźć do Smołochowa. Oprócz tego co tylko się gdzie kosztowniejszego znalazło, zabrała tak dalece, że z sypialni dawnej Lorki, gdzie ściany były obite materją jedwabną, i tę z ram wykroić kazała.

Rabunek ten poddał myśl rotmistrzowi pochodzenia po zamku, czyby się też i jemu co nie udało na rachunek jejmości zdobyć. Jakoż gdzie pieczęci nie było, a sprzęt lepszy stał, odesłano go zaraz.

Dobkowa zaś sama nie chciała się ruszyć, trwając w miejscu do ostatka, i rotmistrza nie puszczała.

Komissja prześledziwszy lochy, groby, mury, naświdrowawszy dziur, nakopawszy dołów, narozbijawszy ścian, zabierała się opuścić Borowce, które jednak sekwestrem obłożone i w administrację skarbową oddane być miały. Dobkowa postarała się, aby ta jej powierzona była. Jakim sposobem do tego dojść potrafiła po kilkakrotnem widzeniu się z Żółtuchowskim, nawet rotmistrz nie wiedział i mocno się temu dziwował.

Gdy mu się z tem przyszła pochwalić Dobkowa z radością wielką, Poręba rzekł połowę przysłowia tylko:

– Nie miała baba kłopotu… kupiła sobie Borowce.

Miłośnik świętego pokoju i wczasu, rotmistrz nie miał tego ducha przedsiębierczego, który chwilami panią Dobkową ożywiał. Dziwił się nieraz jej determinacji. Otrzymanie administracji dóbr natchnęło ją męztwem nadzwyczajnem i przywróciło postradaną ruchawość gorączkową. Nie mogąc do niczego użyć rotmistrza z gitarą, posłała po Będziewicza, po ludzi do Smołochowa, ekonoma ze swojej ręki ustanowiła, objęła magazyny, słowem zaczęła się rządzić, wedle wyrażenia Poręby, jak szara gęś. Ludzie dworscy, dawniejsza służba w większej części pochowała się, rozbiegła i na nic nie była przydatna; pani Dobkowa Przepiórkę naznaczywszy niby marszałkiem, postarała się o nowych ludzi.

W całej tej czynności nikt jej na pozór nie przeszkadzał, lecz jak dawniej tak teraz opór bierny spotykała wszędzie. Słuchano, gdy musiano, lecz rozkazy się nie spełniały lub opornie i opieszale.

Na samym zamku komissja pozdejmowała pieczęci, tu więc mogła jejmość królować jak się podobało. Rotmistrz kilku ludzi wziąwszy, bo się obawiał przypadku, poszedł się jeszcze raz skarbowi przypatrzyć…

Niezmiernie mu żal było uronionych summ neapolitańskich, a że je ztąd uniesiono znalazł później śledząc najwyraźniejsze poszlaki. W kątku nawet pod piaskiem zgubionego dukata węgierskiego odkrył. Macając cegły po ścianach, bo pamiętał, że pod jedną z nich były klucze ukryte, dopytał się nawet do pustej kryjówki w murze, gdzie było kilka worków, sznurków i kilka kartek z cyframi, ile dukatów zawierały…

Dalsze pukania i roboty do niczego nie doprowadziły, oprócz srogiego serca ucisku.

Tak wcale niespodzianie Sabina choć w części osiągnęła upragniony cel, stając się panią Borowiec, a obiecując sobie wszelkiemi środkami przy nich się utrzymać. Miała nadzieję i grosza jeszcze sporo pochwycić za przygotowany materjał leśny, potasze, klepkę, smołę i bale, które na wodę iść miały, lecz Żydzi złożyli się formalnemi przy świadkach wydanemi kwitami, iż wszystko to było ich własnością od dawna zapłaconą. Zabiegli też zawczasu w urzędzie, iż na to sekwestru nie nałożono.

Rotmistrzowi powoli dobra myśl wróciła; inaczej się teraz na obrót rzeczy zapatrywał, rozumiejąc, iż Dobek o arjanizm obwiniony powrócić nie będzie śmiał nigdy, a jejmość powoli kaduka na dobre otrzyma.

– Żeby zkąd sepulturę jeszcze tego starego wydostać, mógłbym się już z nią ożenić, dodawał po cichu; nie mam nic lepszego pono na widoku.

Objąwszy zarząd piwnicy, jako tako opatrzonej, wybrawszy sobie pokoje Laury na mieszkanie, rotmistrz był dosyć z losu zadowolony. Będziewiczowi powierzono gospodarstwo.

Znając powolność, z jaką naówczas sprawy wszelkie się odbywały, mogła pani Dobkowa rachować na to, że będzie mogła w Warszawie, korzystając z przewłoki, wyrobić owego kaduka. Zbierała więc tylko potrzebny zapas, ażeby w podróż się puścić.

Macocha, tom trzeci

Подняться наверх