Читать книгу Macocha, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 3

Tom pierwszy
III

Оглавление

Nie ma smutniejszego widoku nad walkę z sobą człowieka, który czuje, że z niej nie wyjdzie zwycięzcą. Są wypadki, w których ucieczka jedynym w istocie ratunkiem: ani się wstydzić może ten, co z placu uchodzi przed przewyższającą siłą, jeśli żyć jeszcze chce a ofiarą paść nie potrzebuje. W takim położeniu był pan Salomon Dobek, rozmyślając o pięknej wdowie, której niespodzianie został opiekunem. Jakiś głos wewnętrzny mówił mu, że ta kobieta opanuje go gdy zechce… i że chce go opanować! Widział jasno nieszczęśliwy, że bogactwa nagromadzone, o których ludzie nie mogli coś nie wiedzieć, ściągnąć nań gotowe chciwością wiedzioną kobietę, panią swej woli i nie zależną od nikogo, oprócz własnej fantazji i rachuby. Piękność tej niewiasty przerażała go i pociągała razem, czuł się w obec niej słabym… Kilkanaście lat osamotnienia czyniło go młodzieńczo wrażliwym, – pierwsze spotkanie z wdową dowodziło, że chciała go ku sobie przyciągnąć…

Przywiązany do dziecka… trwożąc się o los jego… zarazem już w duszy tłómaczył się sam przed sobą, iż Laurze krzywdy nie uczyni, ani da wyrządzić, że ona zawsze zostanie dlań najmilszą, najdroższą, jedyną… Lecz same te przypuszczenia już dowodziły poczucia słabości i trwogi…

Wszakże widział ją ledwie raz w życiu, a wszystko co mu na myśl przychodziło, mogło być urojeniem. Po cóż miał się dać spętać i zaprzedać wolność swoją, a może przyszłość dziecięcia?

Odpędzał te mary – wracały… W kilka dni niepokój jakiś w duszy począł go pędzić do spełnienia obietnicy. Należało jechać do Smołochowa… zbyć co najprędzej ten obowiązek, a potem.. uwolnić się… oswobodzić na wieki i wrócić do pracy.

Panna Henau słyszała przy kawie przyrzeczenie dane wdowie, nie wspomniała jednak o niem Laurze, gdyż wiedziała, że to na niej przykre zrobi wrażenie. Sposób w jaki się jej po raz pierwszy okazała pani Noskowa, był powodem, iż Lorka wstręt jakiś powzięła do niej… mogła więc i musiała być przeciwną podróży ojcowskiej, zwłaszcza, że ta była całkiem niezwyczajnym krokiem… i wyłomem w życiu spokojnem, którego porządku nic dotąd nie naruszyło.

Dobek bił się jeszcze z sobą, gdy jednego dnia Aron Lewi, gładząc brodę i uśmiechając się, przystąpił doń z cichym szeptem:

– Jasny panie, cóż to? Aron nic nie wie o tem, że się jegomość wybiera do Smołochowa?

Pan Salomon aż cofnął się od żyda z pewnym przestrachem.

– Ja? do Smołochowa? a tyż zkąd wiesz o tem?

– Przecie ja powinienem wszystko wiedzieć, spokojnie odparł Aron; jaśnie pan znasz mnie dawno i lepszego pewnie sługi, a mogę powiedzieć przyjaciela, nie masz nademnie. Już to źle, że jegomość się mnie dawno sam nie spytał o to… A gdybyś jaśnie pan zapytał mnie, jabym potrząsnął głową i powiedziałbym po cichu: „Niech jasny pan nie jedzie do Smołochowa.

Dobek popatrzał nań trwożliwie.

– Zmiłuj się, kochany Aronie! zawołał pośpiesznie głosem stłumionym, oglądając się w koło. Zkądże wiesz i dla czego mi to mówisz?

Stary wciąż siwą brodę w dół ciągnął i gładził… Podniósł brwi czarne (bo mu z ciemnych włosów tylko one zostały jak były), i cedzonym głosem począł też cicho:

– Ja to wiem tylko, że ona tam, ta jejmość wielką wagę na to kładzie, żeby pan do niej przyjechał. A jeśli ona tego chce, ja się boję i pan się lękać powinien. Ona wie, że ja u jegomości mam łaskę, to zabiegała już aż do mnie, do żyda, żebym ja pana do tego namawiał. To źle, to bardzo źle, dodał Aron…

– Ależ mój Aronie, przerwał Dobek: tego nie wiesz, że ona wdowa, sierota, i potrzebuje rady i opieki.

Aron się uśmiechnął, ramionami rzucając.

– Aj! aj! szepnął, to bardzo mądra kobieta, ona potrafi sobie dostać czegokolwiek jej potrzeba.. Ja krótko powiem jegomości: albo ona na pańskie pieniądze się łakomi… albo jegomości chce złapać razem, żeby się do nich dobrać…

Pan Salomon zbladł.

– Mnie złapać! zawołał; ale patrzajże na mnie, mam blizko pięćdziesięciu lat… a ona…

– To najgorzej, że jegomość masz pięćdziesiąt lat… rzekł Aron… Pan jesteś stary a żyłeś jak pustelnik, nad panem ona będzie miała panowanie łatwe, jak tylko zechce… a że ona zechce…

Nie kończąc machnął ręką.

– A co się stanie z panną Lorką? z tem kochanem dzieckiem, z tym ślicznym kwiatkiem? a co się stanie z temi skarbami, które jegomość w pocie czoła zbierał? Czy to ma pójść w obce ręce?

– Aronie! co gadasz! co gadasz! wybuchnął Salomon: gdzież do tego podobieństwo! za kogoż mnie masz?

Żyd powoli poważnie odparł:

– Za człowieka… Mój jegomość – dodał, ja i sam trochę, i przez swoich znam tę panią ze Smołochowa… ja tam bywałem za życia jej męża, wiem zkąd on ją wziął, a patrzałem się na nią często… To jest niebezpieczna kobieta…

Dobek nie odpowiadał, zmieszany stał jak na sądzie przed starym Aronem, który mówił cicho i z wolna:

– Jej matka służyła na królewskim dworze… a ojciec? ojciec się gdzieś podział, że o nim dawno nie było słychu. Jejmość miała sklep z czepkami przy Senatorskiej ulicy… Pan Nosko był impetyczny człek, zobaczył, że piękna… a nie można było tylko się ożenić, wziął i ożenił się. Dziewczyna z miasta… a gdy za męża szła… rozumniejsza była od tego co ją brał… Od tego czasu… jeszcze jej rozumu przybyło…. Ona za nieboszczyka wszystkiem tam rządziła…. robiła co chciała…

Sierota i wdowa! aj! aj! rzekł Aron: na co jej mąż? na co opiekun? ona więcej rozumie niż jegomość i ja… Ja u niej tylko raz drzewo kupowałem i oszukałem się.

Wrażenie, jakie opowiadanie Arona czyniło na Dobku, było widoczne: stary był wylękły, to co słyszał potwierdzało jego przeczucia. A jakże się było od bytności w Smołochowie uwolnić?

Po chwilce namysłu… Dobek rzekł chłodno do Arona, który bacznie się w niego wpatrywał:

– Dziękuję ci bardzo za twoją troskliwość i dobre serce, mój Aronie; lecz masz mnie widzę za człowieka tak słabego, tak łatwego do wzięcia… jak niedorosłe dziecko? Cóż ci się śni, żeby ona myślała na mnie czynić zasadzki, a ja wiedząc o nich, miał w nie wpaść?

Dałem jej słowo, to prawda, że do Smołochowa przyjadę, no to cóż? Pojadę, posiedzę, powrócę i tyle tego.

– Pan się nie boisz? spytał Aron.

– Ja? nie!

– To źle! szepnął Lewi, to bardzo źle… Ale cóż mnie do tego? rzekł po chwili: ja swoje zrobiłem… Niech pan na pannę Lorkę pamięta… więcej nie powiem.

Dobek zaczął frasobliwie przechadzać się po pokoju i wkrótce rozmowę odwrócił na wańczosy i bale, które płynęły do Gdańska. Aron już nie wznowił przedmiotu drażliwego, lecz z pewnym niepokojem śledził wyraz twarzy Dobka.

Pan Salomon pożegnał go jak gdyby zawstydzony.

Postanowił co najprędzej zbyć się ciężaru wiszącego mu nad głową: tegoż dnia wieczorem poszedł do córki.

Mieszkanie jedynaczki było złotą klatką ukochanego ptaszęcia… Składały je dwa pokoje, obok których miała swoją sypialnię ciocia Henau… Okna ich zwrócone na ogródek, zamek, rzekę i widok ku dalekim lasom, błyszczały nowemi szyby sprowadzonemi z za granicy. Sprzęt wszystek powoli przypłynął z tego Gdańska, gdzie przepych kupców ściągnął z całego świata co najwytworniejszego się gdzie znalazło… Rzeźbione szafy, weselszej tylko barwy niż stojące w parlatorium, półki robotą tokarską, ozdobne bronzami złoconemi, misterne krośna, kołowrotki z różnego drzewa wysadzane kością słoniową i perłową macicą, bursztynem wykładane sepeciki, szkatuły z mozaik florenckich… porcelany chińskie i japońskie, ogromne wazony z Delftu… czegoż tam nie było! Jedna klatka złocista dla kanarków, cudo misterstwa i gustu, kosztowało może szkutę zboża… Znać było miłość ojcowską, która nagromadziła dziecku zabawek, by mu ozłocić życie samotne.

Wśród tych świecideł i błyskotek… tu i owdzie leżały książki poprzewracane, pozakładane, rozpoczęte i niedoczytane… książki różnych formatów i wieków, począwszy od foliantu aż do elzewira w pargaminowej sukience… Fantazja Laury nie dopuściła tu wielkiego zaprowadzić porządku, ręka jej stawiła i odstawiała snadź co się jej sprzykrzyło, czego zażądała bliżej… Pączek kwiatów leżał na książce, książka na rozpoczętym dywanie, dywan na zmiętym płaszczyku… Dziesięć różnych robótek w wielkich i małych stało krosienkach… Maleńki klawicymbalik z nutami i cytrę na nim rzuconą widać było w kątku. Mimo tego pozornego nieładu, pokój Laury stanowił obrazek śliczny samą rozmaitością przyborów i sprzętów, któremi był zarzucony… Dziwnie miła woń ledwie pochwycona szła z tych różnych drzew, laków, szufladek i pudełeczek… pachnących jeszcze lasami, z których je ręka ludzka dobyła. Laura siedziała w ogromnym fotelu, z wielką książką na kolanach… głowę miała wspartą na poręczy i włosy w nieładzie… Biała jej sukienka potargana bieganiem, szeroka, spadała do koła na ziemię w bogatych fałdach połamana.

Zobaczywszy ojca w progu, rzuciła książkę bez ceremonii na ziemię, z wielkim trzaskiem starych jej drewnianych okładek; zeskoczyła z fotelu, podbiegła ku niemu i uczepiła mu się na szyi. Dobek pocałował ją w czoło, pogłaskał ręką drżącą i coś zamruczał niewyraźnego…

– Otóż widzisz, rzekł spoglądając na foliant leżący na ziemi: nie masz jeszcze pulpitu do tych ogromnych utrapionych tomów… które ci kolana pokaleczą… Niechże Aron postara się, żeby z Gdańska piękny przywieźli… jak należy dla Lorki…

– Ale niech będzie na kółkach! dodało dziewczę, bo ja mu nie dam stać na miejscu…

To mówiąc pobiegła do kwiatków leżących na stole, i piękny holenderski gwoździk wpięła ojcu w pętlę od szarej kapoty…

– Jak to mnie staremu przy kwiatku! rozśmiał się Dobek: tobie to z nim do twarzy, bo ty sama jesteś kwiatem… a ja grzybem…

Potrząsł głową.

– A wiesz ojcze… przerwała nagle: gdybym ci pokazała śliczny jak najpiękniejszy kwiat grzybek ponsowy, aksamitny, który przyniosłam z lasu… tobyś dopiero się przekonał, że i grzyby piękne być umieją… wykwitał tak jakby z gałązki…

Dobek usiadł na krześle, obejrzawszy się czy na niem co nie leży.

– No, moja Lorko, rzekł: przyszedłem ci jedną osobliwszą zwiastować nowinę. Wszak to ja, jutro na cały dzień jadę.

– Ojciec? dokąd?

– Do Smołochowa.

– Ojciec do Smołochowa? po co?

– A! to widzisz… dla tej nieszczęśliwej wdowy, którą niegodziwi ludzie chcą pokrzywdzić; prosiła mnie ze łzami, przyrzekłem.

Lorka zmarszczyła brwi i skrzywiła usteczka.

– Przyrzekłeś? przyrzekłeś? odezwała się. Mnie to przykro! Taka straszna… takiem się jej przelękła… Ciągle mi upiorem stoi przed oczyma… O! gdybyś mógł nie jechać!

– Ależ dla czego?

– Dla czego?.. powoli poczęła Laura: ja sama nie umiem powiedzieć dla czego… a boję się o ciebie – i dałabym wiele, gdybyś nie jechał… Wiesz ojcze… Dobkowie nie jeździli nigdy nigdzie… tylko… żeby się żenić… Mnie serce przeszywa śmieszna myśl… A!..

Rzuciła się ojcu na szyję, potem przyklękła przed nim, złożyła ręce, zapatrzyła się w oczy. Nie pojedziesz ojczuniu… drogi tatku! nie pojedziesz? Chcesz ratować ją? A! dobrze! Daj jej pieniędzy, wszak ludzi zwykle ratuje się tylko pieniędzmi… wszak dla nich wszystkiem pieniądze, i ona nie może żądać niczego innego tylko jałmużny… Daj jej królewską jałmużnę… ale – nie jedź ty do niej.

Na te wyrazy wymówione z trwogą i ogniem, stary pan Salomon oniemiał prawie. Własna jego obawa, rada Arona, prośba córki, wszystko się składało na jakieś przeczucie nieszczęścia; nie chciał jednak okazać po sobie że się zawahał… i że w nim ciekawość uparta walczyła zajadle przeciw tym głosom proroczym.

Uśmiechnął się z przymusem.

– Moja Lorciu! zawołał… jakżeby to było śmiesznie zlęknąć się kobiety bezbronnej! Dla czego? Cóż mi się stać może?

– A dla czegóż ja się boję i drżę? zapytała Laura… dla czego jej głos wpadał mi aż do serca i krajał je boleśnie? dla czego ta piękna twarz zdała mi się obliczem kata?

– Boś ty, moje dziecko, marzycielka i dziwaczka… Wszakże czasem ci się zdaje, że kwiatek ma wyraz złośliwy, że ptacy cię łają świergocząc…

– To prawda! tatku, odparła Laura, ale ja… ja jestem przekonana, że są kwiaty, co nas nie lubią, jak my ich…. że są zwierzęta, co nas kochają, i że miłość jest zawsze wzajemna… A że ja tej kobiety… nienawidzę, więc i ona musi mieć wstręt do mnie… Po cóż ci szukać ludzi, co twego dziecka kochać nie mogą?

Dobek udawał, że się śmieje.

– A! dziecko! porzućże te dziwactwa! pojadę, pokłonię się, papiery przepatrzę i powrócę…

Lorka opadła klękając na ziemię i rzekła:

– A to tak ty mnie kochasz? tak? kiedy ja proszę… kiedy ja się lękam?.. Mój ty drogi! mój ty miły… po cóż ci ruszać się z domu?.. czy ci w twem gniazdku nie lubo? na co obcych szukać ludzi? Żyliśmy sami tak długo… trwoga mnie jakaś ogarnia…

– Dziecko jesteś, rzekł Dobek poważnie: i tobież przecie z tego gniazda wylecieć przyjdzie?

Lorka potrzęsła głową.

– A! nie! nie! mnie tu dobrze! nie polecę…

I dodała błagając:

– Poszlej jej pieniędzy… poszlej co zechce… mamy ich dosyć…

– Nie tak wiele jak ci się zdaje! zawołał żywo skąpiec.

Lorka pogroziła mu palcem.

– E! ja wiem! ja wszystko wiem! ale niech to będzie tajemnicą…

– Wszystko co jest to dla ciebie.

– A ja wszystkiego wyrzekłabym się, tylko żebyś ty mi został, żeby mi ciebie nie chcieli odbierać ludzie, żeby nikt obcy… nikt obcy nie wcisnął się między nas dwoje…

Smutnie zwiesiła główkę.

– Mam okropne przeczucia… od tego dnia, gdy to widmo tu cicho weszło i stanęło w domu… czarne widmo…

– Moja Lorko!.. ty przerażająco jesteś temi bajkami z książek obałamucona… Śni ci się co czytasz… lepiej biegaj, graj… śpiewaj…

– Ale jam nie przeczytała o niej, ona mi stanęła tam… (wskazała ręką drzwi)… jak groźba jakiejś strasznej żałoby…

Wzdrygnęło się dziewczę…

– Wiesz co Lorku, poważnie i sucho rzekł ojciec: na ten raz muszę ci się sprzeciwić, bom słowo dał; lecz bądźże spokojną! to będzie raz pierwszy i…

Miał domówić: ostatni, gdy weszła ciocia Henau, która z drugiego pokoju całą słyszała rozmowę.

– Lorka ma główkę przewróconą!.. po co to ojca straszyć i zniechęcać!. moja Loro!.. cóż ci znowu?

– A! a! was dwoje na mnie jedną! szepnęła onieśmielona dziewczyna: więc milczę… więc nie powiem nic – nic – ale ciociu Fryderyko…

Wstała, wyprostowała się, oczy jej błysły.

– Ciociu Fryderyko, pamiętaj tę chwilę… proszę… i tę moją trwogę… Serce człowieka ma czasem natchnienia z nieba… ojciec gdy o dziecko chodzi, dziecko, gdy idzie o rodzica…

Odstąpiła powoli ku oknom… Dobek spojrzał na pannę Henau, ona na niego, oczyma wskazali sobie Laurę… i Fryderyka szepnęła:

– Mówcie o czem innem…

Zaczęto w istocie o ogródku… o kwiatach, lecz Laura się nie rozchmurzyła, w oczach miała łzy, chodziła ponura… prawie gniewna…

Macocha, tom pierwszy

Подняться наверх