Читать книгу Król chłopów - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 3
Tom I
Księga pierwsza. Margareta
ОглавлениеW dziedzińcu krakowskiego zamku, na ławie pod murem, odpoczywało dwóch młodych ludzi. Po wytwornym ich stroju, postawach śmiałych i butnych, głosach donośnych, a obejściu się zamaszystem, po twarzach napiętnowanych wyrazem dumy, jaką daje łaska pańska, łatwo się było domyśleć, że się tu czuli, jak w domu, i że do dworu królewskiego należeli, a nawet mogli być blizkiemi jego osoby.
Wiosenne słońce, na którem usiedli, w zakątku tym, od chłodnego powietrza przysłoniętym, wcale przyjemnie dogrzewało.
Wiosna była młoda jeszcze i niebardzo ciepła.
Jeden z tych dworzan wyciągał się swobodnie na kamiennej ławicy i rękę pod głowę podłożywszy, podniósłszy nogi do góry, przypatrywał się lekkim białym obłoczkom przesuwającym się po niebiosach.
Niekiedy ręką swobodną podkręcał wąsa i poprawiał trefioną bródkę, która w brunatnych zwojach na piersi mu spadała.
Pięknej twarzy, wyrazistych rysów, brwi miał ruchliwe, usta dziwacznie się wykrzywiające, fizyognomię całą, jak woda od wiatru wzburzona, falującą i zmieniającą się ciągle.
Krew, która w nim grała, nie dawała mu uleżeć spokojnie, nogami tupał, wybuchał śmiechem, porywał się, kładł, przerzucał z boku na bok.
Drugi, który w końcu ławy, z nogą na nogę założoną, sparty o mur, odpoczywał; choć równie z pańska i butno wyglądał, spokojniejszej był natury – krzepki za to, silen, śmiały a dumny. Z góry spoglądał na towarzysza swego, jak na kapryśne dziecię, nie zdając się brać do serca jego wybryków i popisów dowcipu.
Jak jeden, tak drugi mieli na sobie, naówczas w całej Europie, po stolicach i dworach książęcych przyjętego kroju, ubiory. Obuwie śpiczaste z zadartemi do góry nosami, obcisłe spodeńki, pasy ozdobne i kurtki z rękawami przystającemi do ciała. Na wierzch zaś ich narzucone płaszczyki z rozciętemi długiemi rękawy, które się dosyć malowniczo nadawały do stroju.
U pasów kaletki nabijane srebrem i w pięknych pochwach mieczyki małe dopełniały ubioru.
Leżący na ławie z większem staraniem i wytwornością był przyodziany, troskliwość o wdzięk, rodzaj zalotności właściwej tym, co się za pięknych mają, objawiały się w kosztownych tkaninach i ich przyozdobieniu. Włos, który mu w puklach na ramiona spadał, był starannie uczesany, a nawet namaszczony, aby nabrał blasku. Pochwy mieczyka, kaletka, nosy obuwia świeciły srebrnemi i pozłacanemi ozdoby.
Młodym mógł się on jeszcze nazywać, ale już młodzieniaszkiem nie był. Świeża i piękna twarz, miała na sobie ślady życia niebardzo szanowanego; trzydzieści lat już pewnie mu minęło, ale ruchami i powierzchownością chciał być młodszym.
Towarzysz jego, mniej więcej tego samego wieku, zdrów, zbudowany jak do zbroi, szerokich ramion, ani tak pięknym był, ani się zbyt troszczył, jak się ma wydawać.
Zdrowiem kwitły mu policzki, śmiało patrzały szare oczy, ale usta, miasto słodkiej zalotności, miały wyraz dumny człowieka, który pewien jest swej siły.
Suknie jego podobnego kroju, jak pierwszego, z pospolitszej tylko tkaniny, czyste były, leżały dobrze, nie świecąc niczem.
Od leżącego na ławie miał więcej powagi i męzkiego wyrazu spokoju.
Na zamku dosyć było cicho, bo król wyciągnął na łowy z niewielkim orszakiem; w bliskości czeladź się nie kręciła, młodzi dworzanie mogli rozmawiać swobodnie
Nie miarkowali też głosu, i gdy leżący śmiał się, a siedzący obok odpowiadał mu głośno, rozlegało się po tej części podwórza ciasno dosyć murem opasanego.
Wytwornie strojnym był znany nam już ulubieniec króla, Kochan Rawa; drugi zwał się Dobiesławem (Dobkiem) Bończą. Oba równie dobrze byli u młodego pana położeni, Dobek nawet miał urząd doraźnego sędziego sporów między dworzany.
Nie byli oni doradzcami króla w sprawach ważnych, bo tych Kaźmirz szukał gdzieindziej; ale, w chwilach spoczynku, przy biesiadzie i stole, którymi młody pan nie gardził, na łowach i wycieczkach, przy wesołych rozmowach, do drobnych zleceń posługiwał się niemi najchętniej. Kochan sam przekonanym był, i drudzy z obejścia się z nim królewskiego wnosili, iż mu był najmilszym.
Król mu się nieraz zwierzał w sprawach, o których nie mawiał z innymi, zdając się być pewien jego serca i wierności dla siebie. Od dzieciństwa byli razem. Kochan młodych igraszek i zabaw nieodstępnym był towarzyszem; nieraz go za królewicza karano. Nikt nad niego lepiej nie odgadywał myśli króla i do jego upodobań nie umiał się zastosować. Znał go na wylot, jak powiadał, i był tem dumny. Dawało mu to zarozumiałość faworyta, bo nieraz poważni panowie rady jego zasięgali.
Dobiesław był także w łaskach, król na nim polegał, używał go chętnie, lecz z przenikliwością, która mu była właściwą, czuł, iż Bończa nie do wszystkiego by się nadał, a pochlebiać nie miał ani ochoty, ni umiejętności.
Poświęcenie obu równe było, miłość gorąca, charaktery wielce różne.
– Słysz, Dobek – gwarzył śmiejąc się i na ławie rzucając Kochan – ja sobie myślę, coby stary król nieboszczyk powiedział, gdyby wstał teraz z kamiennej trumny swej, i popatrzył, jak się tu u nas przez te lat osiem od śmierci jego zmieniło wszystko…
Zamku, dworu ani poznać! no, i po ziemiach inaczej. Od wojny się jakoś opędzamy, ludzie przecie mogą sobie odetchnąć! Z krzyżakami, co nam pokoju nie dawali, rozejm za rozejmem. W końcu my ich, nie dobywając miecza, zmusiemy siedzieć cicho, aż póki…
Odchrząknął znacząco Kochan i zamilkł.
Dobek nań popatrzył z góry.
– Eh! eh – rzekł trochę szydersko. – Co ty, albo ja wiedzieć możemy, jak król sobie radę daje z krzyżakami! To nie nasza sprawa! Kasztelan krakowski, ks. Suchywilk, wojewoda, biskup, ci może coś znają; król nasz ze swoich myśli przed ladakim nie rad się spowiadać!
– Jakbym ja potrzebował, ażeby mi mówiono to, czego ja się sam domyśleć mogę! – rozśmiał się Kochan. – Albo oczów i rozumu nie mam?
Dobek niedowierzająco ramionami poruszył.
– Daj pokój – powtórzył – nie nasze to sprawy.
W tym z tobą zgoda – ciągnął dalej – że się u nas wiele zmieniło. Za nieboszczyka starego z prosta było wszystko, młody pan lubi, żeby mu się świeciło i błyszczało, a niegorzej wyglądało w Krakowie, jak w Budzie i w Pradze…
– Boć tak u nas powinno być – zawołał Kochan z przejęciem wielkiem. – Nasz pan choćby obok cesarza stanął, nie powstydzi się i nie da zaćmić nikomu. Jemu mało królewskiej korony! Takiego drugiego na całym nie ma świecie.
Czego mu brak? Uroda, tylko patrzeć nań, rozum, bystre oko, serce złote, postawa rycerska, wszystko u niego jest.
– Tylko szczęścia nie ma! – zamruczał Dobek chmurząc się.
Brwi się ściągnęły Kochanowi, nie odpowiedział nic.
– A no – odezwał się po dumaniu przedłużonem – młody jest! Jeszcze wszystko co zechce może mieć. Co dla mężczyzny lat trzy dziesiątki! Przed nim świat i życie… Chybaby Bóg nie łaskaw, wiele i wielkich spraw dokaże…
Ja go znam, w nim, jak w kopalni, im głębiej zajrzeć, coraz skarby większe…
– Daj mu Boże wszystko dobre! – westchnął Bończa – któżby jemu źle życzył? jemu, co najbiedniejszego człeka, żebraka, chłopa, jak dziecko do siebie przygarnia… Dla każdego ma dobre słowo i serce dobre…
Milczeli znowu czas jakiś. Dobek ręce duże i silne wyciągał, jakby mu próżnowanie dokuczyło. Kochan pokręciwszy się na twardej ławie, zerwał się i usiadł, starając umieścić wygodniej. Spojrzał na Dobka.
– Jego na gwałt ożenić trzeba! – szepnął.
– Mnie się zda, że on o tem i sam myśli – odparł Bończa.
– O ożenieniu, jak o ożenieniu – przerwał Kochan – boć niewiast po świecie grzecznych i bez tego dosyć, ale jemu trzeba syna… On chce koniecznie potomka męzkiego mieć… To jego jedyna troska, aby korona nie poszła po kądzieli, albo na Mazury, lub na jakie cudze ręce… Syna, syna mu trzeba, a tu…
Kochan się zadumał.
– Wiecie, co ta czarownica, babsko mu przepowiadało? – dodał, zwracając się do Dobka.
Dobek potrząsł głową.
– Nie wiem nic – rzekł krótko.
– Toście chyba nie ciekawi – rzekł Kochan – wszyscy przecie o tem wiedzą. Ja, co się mojego pana tyczy, muszę wiedzieć wszystko. Co jego boli, mnie boli.
O! żeby nie ta Klara – począł dalej pomrukując – żeby nie ta Klara, której cień za nim chodzi, byłby on szczęśliwszy! I ta przepowiednia głupia nie byłaby tak do niego przystała…
Nieraz o niej przez sen gada, a uchowaj Boże mu który z tych Węgrów nawinie się przed oczy, jakby go podciął.
Dobek słuchał obojętnie, patrząc w górę na ulatującą w powietrze gołębi parę.
– Ja z tej całej waszej węgierskiej historyi – rzekł – ledwie coś, piąte przez dziesiąte wiem, bom naówczas na dworze nie był. Latałem jeszcze po ojcowskich lasach.
Ludzie o tem różnie prawią. Wyście pono byli z nim?
– A jakże? gdzieżem ja z nim nie był! W Pyzdrach nawet mało mnie krzyżacy nie pochwycili – mówił Kochan. Byłem, gdy się żenił z poganką, jeździłem na te Węgry, no, wszędzie! Mówię wam, od tego pobytu w Wyszehrodzie stał się jakby innym człowiekiem. Wprzódy wesół zawsze, żyć i pobiesiadować lubił, pośmiać się był rad… Nie od tego on i teraz, ale rzadko i tylko, gdy się zapomni. Postarzał nagle, posmutniał… Ten tylko, co jak ja, widuje go, gdy on sam na sam się zostanie, wie, jak cierpieć musi.
Zdaje się, nie brak mu nic, a na nim ciąży coś, jak kamieniem.
– Troski, bo ma dużo – odparł Bończa. – Z czasem, choćby mu tam coś dolegało… zapomni.
– Zapewne – rzekł Kochan – ale na to potrzeba, aby jakaś lepsza dola zatarła wspomnienie tego smutku, a my sobie szczęścia napytać nie możemy.
Teraz się niby coś błyszczy, mnie się i temu wierzyć nie chce.
Dobek słuchał niebardzo chętnie, jakby się nie rad był rozgadywać w tym przedmiocie. Kochan przeciwnie, że się tych spraw lada komu zwierzyć nie mógł, rad był się przyjacielowi spowiadać. Ciążyły mu na piersiach.
– Od początku się jemu w domowych sprawach nie wiodło – ciągnął dalej. – Jam się na to wszystko patrzał. Ożenili go z tą litwinką nie dla niego, ino dla tego, że staremu królowi trzeba się było z Litwą związać, a Litwie z nim przeciwko krzyżakom.
Tyleśmy zyskali, że nam w posagu polskich jeńców przyniosła, co ich poosadzano na pustkach po tatarach…
Soroków też soboli i kun nie wiem ile na kożuchy nam przyszło.
Na nieboszczkę panią nic nie powiem, piękna była, dobra była, ptaszę nie kobieta. Wsadzono ją do klatki, wywieziono z jej lasów, płoszyła się coraz jak ptaszę.
– Królewicza gdzieindziej, ją kędyindziej ciągnęło. Jemu się chciało na szeroki świat, na takie dwory, jak francuzki, włoski, węgierski, a Hannie do lasu zawsze! Prostaczkowata sobie była, jakby chłopianka, śmiała się na głos, nie zważając na ludzi, mówiła, co jej przyszło do głowy, nie pilnując dworskiego obyczaju.
Księża ręce łamali, bo się ledwie przeżegnać nauczyła. Król by ją był kochał może, a no do jej humoru zdziczeć mu trzeba było. Więc nie mógł… Żeby mu była choć syna dała, a tu córka.
Dobek przerwał od niechcenia.
– Masz mówić, no to powiedz mi lepiej całą tą nieszczęsną węgierską sprawę. Dobrze jej nie znam.
– Starą biedę i smutek przypominać – odezwał się pomyślawszy Kochan – to jak zgojoną ranę rozdrapać. A no, kiedy się zmówiło o tem, powiem. Byłem ci tam z nim.
Jechaliśmy naówczas z rozkazu starego pana do Wyszehradu do Karoberta i naszej królewnej Elżbiety, żony jego. Wyście u tych francuzów nie bywali! Takiego dworu, jak u tych państwa na świecie widzieć trudno. Po naszym, jak raj się jakiś wydawał. Przepych wielki, a wesołość, a śpiewy, a muzyki, i wszystko strojne, pańskie, świetne, a obyczaje osobliwe, francuzkie i włoskie.
Z całego świata kuglarze, śpiewaki, rzemieślniki, mądrale, suknie od złotogłowów, opony od jedwabiów.
W święta, gdy występowali królestwo, mówiono, że i na cesarskim dworze piękniej być nie mogło. Wszystkiemi językami słyszałeś tam mówiących, począwszy od tej mowy madziarskiej, którejem się ja nigdy ani słowa nauczyć nie mógł, aż do francuzkiej, włoskiej, niemieckiej i łacińskiej.
A że królowa, siostra naszego pana, bardzo zabawy, skoki, muzykę i turnieje lubiła i do dziś dnia lubi, było na co patrzeć i czem się cieszyć dzień w dzień.
Dopieroż na przyjęcie brata, którego Elżbieta kocha bardzo, gdy poczęła się zmagać, nie było chwili spoczynku. Łowy, turnieje, bankiety po bankietach następowały, skoki, śpiewy, igraszki różne. Kobiety na dworze węgierki, włoszki aż oczy rwały. Powiedziałbym piękne, jak anioły, ale chyba do nich nie były podobne. Kraśne dziewczęta i niewiasty, jakich u nas nie widać, ale gdy która spojrzała na człowieka, jakby ogniem rzucił. Krew zdawała się kipieć w tych pogankach… strach! aż mrowie przechodziło!
Wziął z nas który do tańca, to nim miotała jak piórem…
Ucztowaliśmy i biesiadowaliśmy tydzień z górą, jak w raju! Między dziewczętami, co przy królowej były, najpiękniejsza pewnie zwała się Klara, a była córką urzędnika Karobertowego, imieniem Felicyana Amadeja. Powiadano o nim, że z małego był wyrósł, służąc pierw na dworze Maćka z Tręczyna Siedmiogrodzkiego, od którego do Karoberta przystał.
Dziewka była godną choć królową się zwać: twarz jak mleko biała, oczy czarne, włos kruczy, postać osobliwa, a i duma, którą, jak koronę, na głowie nosiła, piękności jej dodawała.
Za to ojciec jak zbój i drab straszno wyglądał. Olbrzymiego rostu, niezgrabny, szatańskie miał oczy koso patrzące i głos chrapliwy, gdy zagadał, mrozem przejmował. Coś w nim było dzikiego, jakby tylko co z lasu wyszedł. Dumą też obrażał, bo choć chłopisko proste było, królowi ledwie głową skłaniał.
Z tym pod wieczór na gościńcu się spotykać najmężniejszemu nie byłoby wygodnie. Ale król tego niedźwiedzia lubił, bo mu pięścią silną ład na dworze utrzymywał.
Jam zaraz postrzegł w tańcu, że ta Klara naszemu królewiczowi w oko wpadła. Jednego wieczora, gdyśmy do naszych izb szli na spoczynek, zagadnąłem o nią, roześmiał się tylko.
Na drugi dzień sam mnie o nią zaczepił i rzekł.
– Królewski kąsek!
Mnie ten drab ojciec z kosemi oczami stał na pamięci, odpowiedziałem tylko. – Niechno się miłość wasza temu staremu przypatrzy, od tej czarownicy ochota odejdzie.
Pan to w śmiech obrócił.
Królowa Elżbieta, że rada była brata jak najlepiej przyjąć i ugościć, spostrzegłszy, iż na Klarę oczyma rzucał, poczęła go nią prześladować.
Nie zapierał się, iż mu w oko wpadła.
– Piękniejszej w życiu nie widziałem – rzekł.
Więc mu potem Klarę i do tańca i przy biesiadzie ciągle do boku dawano, aby sobie nią choć oczy napasł.
Mówił mi o niej ciągle, ale narzekał.
– Jak z kamienia jest – powiadał – im ja się więcej staram w łaski wkupić, tem sroższa. Podarku żadnego przyjmować nie chce. Uśmiechu od niej, ni dobrego słowa nie dopytać; a odezwie się zmuszona, to jak żelazem w piersi żgnie…
W kilka dni jakoś królewicz nam zachorował.
Ksiądz włoch, doktor królewski, kazał mu dzień, albo dwa w łóżku spoczywać. Królowa o brata troskliwa, choć nie chciał, zmusiła go leżeć. A, żeby mu się nie nudziło, ciągle przy nim siadywała sama. Wieczorami zaś panny swoje przyprowadzała z sobą, każąc im na cytrach grać i pieśni śpiewać.
Ile razy do królewicza szła, Klara z nią razem iść musiała. Nas z przedsieni wyprawiano, jako niepotrzebnych, żebyśmy się z dworem królewskim zabawiali.
Trzeciego dnia tej choroby, gdym późno już do królewicza powracał i miałem do drzwi się zbliżyć, nagle się one otwarły i Klara z rozrzuconemi włosami, blada, zapłakana, jak oszalała wypadła z izby królewicza, przemknęła się mimo mnie, nie widząc i znikła.
Strach mnie jakiś ogarnął, ale sądząc, że królowa u brata jest, czekałem w progu.
Gdy tak siedzę, słyszę, woła mnie pan. Wchodzę i zastaję go samego, na łóżku, ręce pod głową, niespokojny jakiś, namarszczony, gniewny.
– Jutro mi się sposobić do drogi! – zawołał zobaczywszy mnie.
Chciałem rozmowę począć, aby się czegoś dowiedzieć, milczeć mi kazał.
Nazajutrz, choć mieliśmy bawić dłużej, mimo próśb króla i królowej, Kaźmirz, jakby ztąd uciekał, co żywiej pędził w drogę… Znając go, nie próbowałem już się więcej od niego dowiedzieć. Milczący był, zasępiony, niecierpliwy.
Z Wyszehradu wyjechaliśmy z pośpiechem wielkim, jakby nam do Krakowa bardzo pilno było, tymczasem dalej podróż szła opieszale, małemi dniami. Raz w raz kazał stawać na spoczynek.
Było to w Maju, jak teraz, wiosna śliczna; droga by się pewnie nie przykrzyła, gdyby nasz pan nie wlókł się nasępiony i bezmówny.
Jużeśmy do granicy naszej się zbliżali i na nocleg mieli, jednego wieczora rozkładać, gdy patrzę, znany mi dobrze dworzanin Elżbiety, Janusz młody, we trzy konie, jak szalony nas napędza. Nim usta otworzył, jużem wiedział, że coś lichego wiózł za nadrą. Królewicz, zobaczywszy go, wybiegł, zbladł i zatrząsł się cały.
Poszedł z nim Janusz do namiotu, a my tylko krzyki, głosy i wołania różne słyszeliśmy.
Czuliśmy, że się coś stać musiało, lecz co z sobą przywiózł, nie sposób się było domyśleć. Łamaliśmy głowy na próżno. Służba pytana milczała.
Dopiero, gdy Janusz wyszedł, dowiedzieliśmy się o wszystkiem. Wkrótce nieszczęśliwa ta przygoda nie miała być tajemnicą dla nikogo.
Po dziś dzień nie wiem, czy królewicz, pan mój, któremu siostra ową Klarę Felicyonównę zostawiła aby pilnowała chorego, winien był co czy nie.
To pewna, że dziewczyna poszła się jakoby skarżyć ojcu na królowę i na niego, a stary wpadł we wściekłość wielką.
Drudzy powiadali, iż staremu zbójowi tego tylko było potrzeba, aby znalazł pozór do pomsty nad królem i królową, bo miał od dawna przeciw nim spiskować i sam pono wymordowawszy całą rodzinę królewską, chciał nad Madziarami panować.
Więc gdy we wtorek po przewodach, po wyjeździe naszym, król Karobert z królową i synaczkami Ludwikiem i Andrzejem w małej gromadce, prawie bez dworu, obiadowali w domu swym pod Wyszehradem spokojnie, nie obawiając się ani domyślając niczego, nagle stary ów zbój ze swemi kilkunastu przyjacioły zbrojnemi wpadł do sali. Wprost z mieczykiem rzucił się na króla, którego gdy królowa bronić chciała i chwyciła za miecz prawą ręką, cztery palce jej odcięte padły.
Król też rękę miał skaleczoną.
Czeladź przerażona nieprędko się wzięła do obrony pana swego, dopiero, gdy ów wściekły z kolei na młodych królewiczów się rzucił, ich chcąc mordować.
Jan z Potoken, młody węgrzyn, rycerskiego rodu, dobywszy miecza między szyję i łopatkę zbójcę trafił tak, że padł zaraz w miejscu omdlały.
Dopieroż na wrzawę zbiegli się dworscy, służba, pochwytano winowajców – i okrutną, straszliwą domierzono na nich karę.
Szarpano ich żywcem końmi na sztuki… Zginął tak ojciec, córka Zeba z mężem Kopy, a Klarę poobcinaną obwożono po całem królestwie, aż i ją ścięto… Po wszystkich miastach porozsyłano ćwierci zbrodniarzy – głowę Felicjana w Budzie nad bramą przybito. Litości nie było dla nikogo, – ale też i królowa Elżbieta, którą teraz kikutą zwą, to jest bezręką, od tej pory z prawej ręki rękawiczki nie zrzuca, bo jej mało co dłoni zostało.
Opowiadający żywo Kochan odetchnął trochę.
– Nigdym ja pana mojego – dodał po przestanku – nie widział takim, jakim był w pierwszych dniach po przybyciu Janacza. Chciał naprzód zaraz nazad jechać do Wyszehradu, do siostry – ledwieśmy odprosili – Po tem zachorzał i leżeliśmy dni kilka na samej granicy, nie mogąc dalej do Krakowa. Nie wiedział co czynić i tak rozpaczał, choć nie sądzę, aby winnym się czuł, ale mu siostry i straconej tak okrutnie Klary srogi żal było.
Jużeśmy nareszcie do Krakowa jechać mieli, gdy nad ranem, patrzymy – kupa Węgrów nadbiega. Myśleliśmy, że pogoń jaka, że zemsta. W mgnieniu oka do obronyśmy się uszykowali, aż białemi chusty poczęli nam dawać znaki, wołając, że na miłosierdzie Boże, z królewiczem chcą mówić. Poznaliśmy w nich wtedy brata jednego Klary i powinowatych kilku nieszczęśliwej dziewki, którzy popadawszy na kolana przed panem, o bezpieczny przytułek w Polsce prosili go. Poprowadziliśmy ich z sobą, i siedzą do tego czasu u nas spokojnie, tyle tylko, że się im królowi na oczy pokazywać nie wolno.
Dobek głową potrząsał.
– Wiem ich – rzekł – oni się Amadejami zowią, a na szczycie mają orła poobcinanego.
– A tak – odparł Kochan – królewicz im u ojca jeszcze ziemię wyprosił znaczną. Włos im tu nie spadł z głowy, tylko żeby się nie okazywali na dworze przykazanie mają, bo na nich patrzeć król nie może, zaraz mu te krwawe dzieje na pamięć przychodzą…
– Chcą li czego, muszą przez Kasztelana prosić, a co zażądają, otrzymują.
Bończa wysłuchawszy opowiadania cierpliwie, rzekł tylko.
– Krwawe dzieje! bodaj o nich nie pamiętać.
– Posłuchajcież końca o babie – dodał Kochan. – Temu już rok jedenasty, jak się to stało com mówił. W kilka lat jakoś potem, przypadło nam znów jechać na Węgry. Pamięć się tam o Amadejach trochę zatarła. Jechaliśmy do Budy, gdzie znowu przyjęcie było wielkie, ale królewicz pośród tych wesołości chodził jak struty.
Królowa Kikuta darmo go już zabawiać chciała, bo na niej przestrachu i smutku nie pozostało ni śladu. Wesoła była jak przedtem i dwór jej znowu śpiewał a brzdąkał. Ucztowaliśmy na zamku dni z dziesiątek, nim powracać nam przyszło.
Drugiego dnia podróży trafiło się, że na nocleg do żadnej osady nie mogliśmy nadążyć… Noc nas zaskoczyła, musieliśmy w lesie rozbić podróżne namioty.
Zapalono ognie, zaczęli ludzie mięso piec i kaszę warzyć, gdy babsko jakieś stare do obozu się nam przyplątało. Ludzie chcieli ją biczyskami odpędzić, aż królewicz, z namiotu wyszedłszy, jak to on zawsze dla najbiedniejszych litośnym jest bez miary, zawołał zaraz, aby babie żadna się krzywda nie działa, jałmużną kazał obdarzyć i nakarmić.
Baba już od ludzi dowiedziała się, cośmy byli za jedni, oczyma jakiemiś strasznemi poczęła się w królewicza wpatrywać, drżąc cała. Naostatek puściła się wprost do niego, aż nas strach jakiegoś uroku ogarnął. On stał śmiało.
Językiem mięszanym poczęła coś mało zrozumiałego pleść, to na niebo, to na ziemię ukazując, to w piersi się bijąc, to płacząc. – Potem ręki królewicza się domagała dla wróżby.
Stałem wówczas przy nim, i mówię:
– Nie dawajcie, na miły Bóg! niech się ona was nie dotyka…
Uparł się i rękę wyciągnął.
Stanęła baba nad nią, brwi namarszczywszy, trzęsła się, mruczała, głową rzucała, pokrzykiwała… na ostatek pleść zaczęła…
– Co? co? zapytał Dobek.
– Koszałki-opałki, jak w gorączce, sama pewnie nie wiedziała co plotła – mówił Rawa – Ci co rozumieli, powiadają, że mu prorokowała, iż miał panować królestwu wielkiemu i mocnemu, na równi stać z cesarzami i największemi mocarzami świata, a potem nachmurzywszy się dodała. – Co potem! krew nad tobą! Amadeje! Amadeje… Ludzie przez cię szczęśliwemi będą, ziemie twoje zakwitną, nieprzyjacioły położą się pod nogi, zawładniesz ich krajami, a sam nigdy nie zaznasz szczęścia w życiu… tego, czego najgoręcej pragniesz, Bóg ci nie da! Amadeje!..
Królewicz zrozumiawszy nieco, spytał niespokojnie.
– Czegóż ja to pragnąć mam? – a ona rzekła:
– Męzkiego potomka z żadnej żony ci Bóg nie da i na tobie ród twój zginie, a korona pójdzie na obcą głowę.
Chcieliśmy babę przegnać, aby więcej mówić nie śmiała, lecz dokończywszy ledwie, chwyciła się za włosy i z krzykiem – Amadeje – pobiegła w las… Odszedłszy sporo, palcem się w piersi poczęła stukać, ukazując na siebie i powtarzając jeszcze – Amadeje!
Ale królewicz już był wrócił do namiotu, i nie słyszał ani widział. Węgrowie, co tam szli, powiadali nam, że z rodu tych Amadejów musiała być.
Myśleliśmy, że on o tem łatwo zapomni, a no, proroctwo to było jak trunek, którego mocy człowiek nie poczuje gdy go pije, aż później gdy go rozmarzy. Od tej pory król je ciągle przypomina.
– Mało co głupie baby wróżą – odezwał się Dobek. – Na psa urok! Zkąd jedna taka żebraczka może wiedzieć, co Bóg komu przeznacza.
– A! a! mów zdrów – odparł Rawa – baba, żebraczka, włóczęga, kto wie zkąd ona to bierze, jaką ma siłę, i kto ją jej daje, pan Bóg czy szatan, a przecie to całemu swiatu wiadomo, że wiedźmy przyszłość wiedzą.
– Ty temu dajesz wiarę? – rozśmiał się Bończa – ja, nie… Za co by go pan Bóg karać miał, kiedy winien nie był?
Kochan zmilczał.
– Niech no się on ożeni – dodał spocząwszy Dobek – niewiastę sobie dobrawszy, jak słychać, i do serca i do obyczaju swego, przyjdą synowie i babie kłam zada.
– Tak – szepnął Kochan – ta, którą mu Czech swata, jemu bardzo do smaku, a – co potem, powiadają, że ona się go lęka i nie chce.
Dobek się obruszył.
– Jakby tak było, niech innej poszuka, jest ich dosyć. Byle mu niemki nie swatali znowu. Niemców jako ta zgaga Hans von Pforten, zagęściło się u nas na dworze i po miastach, do zbytku. Jakbyśmy jeszcze królowę dostali niemiecką, a z nią napłynęło dworzan i czeladzi!.. choć uciekać ztąd na kraj swiata.
Rozprawiając tak niepostrzegli, że, gdy Dobek ostatnich słów domawiał, zwolna i podsłuchując zbliżył się ku nim mężczyzna nieco starszy od nich obu, gruby i duży, okrągły, włosów rudawych, twarzy piegowatej, pogardę i lekceważenie dumne wyrażającej, jak gdyby czuł się daleko zacniejszym i wyższym nad tych, na których dziko spoglądał.
Drgnął, posłyszawszy przez Dobka wymówione nazwisko – Hans von Pforten. On to był sam, niemiec, w usługach króla od lat kilku zostający, do urządzania gonitw i turniejów obyczajem zachodnim używany. Zaufany wielce w swoje u króla fawory, opryskliwy, dumny, szczególniej z Dobkiem Bończą, z powodu poswarków z dworzany i jego sądów, był w ciągłych zatargach.
Usłyszawszy, co o nim i o niemcach powiedział, Hans prychnął głośno i rzucił – Djabłem!
Ocknął się Dobek, spojrzał nań uśmiechając się z podełba i zawołał.
– Patrzajcie no tego Szwaba, jak mu mowa moja nie w smak! a ja ci, ty niemcze przeklęty, powtórzę raz jeszcze, żebyście sobie wszyscy szli z tąd do tego diabła, któregoś wspomniał, albo do twej ziemi nazad. Wy nam tu na naszych śmieciach śmierdzicie…
Niemiec warcząc, za rękojeść miecza pochwycił.
– Milcz, ty! jakiś! – krzyknął – milcz! Niemcy wam śmierdzą! a od nich, żaki musicie się uczyć wszystkiego! Cobyście bez nas mieli? cobyście mieli? Skórami byście się jeszcze odziewali!
Nie dając mu dokończyć, Dobek się porwał, ale z majestatyczną powagą, bez widocznego wybuchu gniewu.
– Na naszej ziemi się spasłeś, nasz chlèb jesz… milcz ty, przybłędo! – krzyknął rozkazująco.
– Nie zamkniesz mi gęby – zawołał Hans, burząc się – nie! nie! I nagle krok naprzód się posuwając, miecz obnażył.
Dobek stał, nie pomyślawszy nawet, dobyć żelaza, wargi tylko zakąsił.
Hans się pienił z gniewu.
– Pójdźże precz ztąd, ty szwabie, pókiś cały! – odezwał się, usiłując spokój utrzymać – ruszaj! bo źle będzie!
– Z tobą źle będzie! – krzyknął Hans podnosząc miecz, jakby bezbronnego przez łeb ciąć zamierzał.
Lecz Dobek Bończa w mgnieniu oka przypadł do niego, rękę, w której miecz trzymał, pochwycił dłonią silną jak w obręcz żelazną, drugą, chwiejący się miecz szarpnąwszy nim, wyrwał, i natychmiast nim okładać go począł.
Nim się ciężkie niemczysko opatrzyło, leżał już na ziemi, a na szerokie plecy jedne po drugich spadały razy, aż żelazo rozprysło się na kawałki.
Przyduszony kolanem Hans na próżno się wyrwać usiłował.
– Fried – herr! Fried – herr! – jęczał przyciśnięty do ziemi sądząc, że ostatnia nadeszła godzina, bo Dobek, dawno doń ząb mający, nielitościwie go okładał.
Na wrzawę tę czeladź się zbiegać zaczęła ze wszech kątów – dworzanie, służba, kobiety, powtarzając ze śmiechem niezrozumiałe wyrazy:
– Frydry! Fredro!!
Dobka Frydrą przezywa! co to znaczy?..
Szczęściem dla pokonanego, Dobek nie był krwi chciwy, zbiwszy dobrze, puścił ofiarę, nie myśląc się więcej znęcać nad nią.
Podnosił się śmiejąc Bończa, gdy oczy zwróciwszy na tłum ludzi, który umilkł nagle, postrzegł z przerażeniem o trzy kroki stojącego króla. Z łowów powracający Kaźmirz, wprost z konia przybył na krzyk i groźno, ale z małą ironją na ustach spoglądał na Dobka, który stał jak winowajca…
Pięknym był Kaźmirz w tej dobie swojego życia. Słusznego wzrostu, dorodnych kształtów, w pełni sił i zdrowia, z twarzą rysów szlachetnych, której jakiś obłoczek smutku dodawał uroku – miał w sobie majestat pański bez dumy, osłodzony dobrocią wielką.
Ubrany jak na łowy, z trąbką przez ramię przewieszoną, w czapeczce axamitnej na głowie, w sukni opiętej i płaszczyku, z mieczykiem u pasa, stał, wziąwszy się w boki, naprzemiany mierząc oczyma to Bończę, to niemca, który się z ziemi jęcząc dźwigał opylony i zobaczywszy króla, zwrócił się zaraz ze skargą ku niemu…
– Kto rozpoczął? o co poszło? zapytał Kaźmirz, zwracając się do Kochana.
– Niemiec się pierwszy do miecza porwał – odparł Rawa.
– Widzisz Hans – zawołał król – masz za swoje!
I pogroził Bończy.
– Ty byś zaraz ludzi zabijał! – rzekł i odwrócił się szybko.
Skończyło się na tém, ale tegoż wieczora, król, śmiejąc się, Bończę począł przezywać Fredrą, i przydomek ten tak przylgnął do niego, że i na rodzinę przeszedł.
—–
Kochan jeden domyślał się, dla czego król tak prędko z łowów powrócił. Oczekiwano wiadomości od króla Jana z Pragi i syna jego margrafa Karola.
Kaźmirz, tym wszechmogącym groszem, którym z królem Janem, niespokojnego ducha, rycerskiej gorączki mężem, ciągle wyprawy jakieś znaczącym, wszystko można było uczynić, przejednał się i pogodził. Nieprzyjaciele niedawno, byli teraz sprzymierzeńcami.
Został Janowi czeskiemu na jego pieczęci na pamiątkę, w tarczy małej orzeł polski, obok lwów czeskich na chorągwi, i luxemburskiego na okryciu… do korony Kaźmirzowej nie rościł już praw żadnych. Slązko mu ustąpiono, a kilkadziesiąt tysięcy kop groszy dał Kaźmirz odczepnego.
Przyjaźń Jana nie była dlań za drogo okupioną, bo mu za tarczę przeciw krzyżakom służyła.
Szło teraz o bliższe jeszcze połączenie się z Luksemburczykami, których rycerskiego ducha król po części oceniał. Piękna Margareta, córka Jana, siostra Karola, owdowiała była po bawarczyku. Uczyniono Kaźmirzowi małżeństwa nadzieję, chwycił się jej z tym większym zapałem, że dwudziestosiedmioletnia wdowa, słynęła z wdzięków, z rozumu, a mogła mu dać tego upragnionego potomka, którego Kaźmirz tak pożądał. Synaczek jej nie dawno był zmarł, wkrótce po mężu.
Margareta, którą do Pragi sprowadzić miano, była mu przyrzeczoną. Starali się smutną wdowę do małżeństwa tego nakłonić ojciec i brat.
Chodziły wieści, że była mu przeciwną, że lękała się kraju, który na rozterki i napaści tatarów wystawiony, nie słynął ani bogactwy, ani przepychem, do jakiego ona była nawykłą.
Kaźmirz oczekiwał wiadomości, co godzina. Nie chciał się z zamku oddalać nawet, aby gońca z Pragi nie stracić, nie dać mu czekać, nie zwlec ani chwili.
Wyglądano go niespokojnie. Tymczasem w moc ojcowskiej poręki, Kaźmirz czynił wszelkie przygotowania do wesela. Nie mówiono o nim jeszcze głośno, aby w razie zwłoki nie mieć wstydu, lecz niepokój był na Wawelu, bo się tu wszystko do wielkiej i wystawnej gotowało podróży.
Król z łowów powróciwszy, natychmiast do siebie Podskarbiego kazał przywołać.
Znoszono do komnaty pańskiej kosztowności, z których miał wybór uczynić. Złocone puchary, srebrne misy, dzbany, rogi kute złotem, pasy perłami szyte, naszyjniki, naręczniki, kolce, pierścienie z oczyma błyszczącemi, leżały porozrzucane po stołach. Kilka opon szkarłatnych, perłami bogato szytych, rozpostarto w pół na ławie, pół na ziemi.
W pośrodku tych bogactw, na które stary Zyndram, Podskarbi, patrzał z żałością jakąś, czując, że one z Pragi pewnie nie powrócą, Kaźmirz stał roztargniony, nasłuchując i za najmniejszym szelestem ku oknom podchodząc.
Nie przybywał ów poseł z Pragi. Chociaż o zamierzonem małżeństwie króla nie wolno było głosić zawczasu, wiedzieli o niem wszyscy. Zdania dworu były podzielone, jedni dla króla, chociaż wdowca, wdowy sobie nie życzyli, drudzy przewidywali, że u grosza chciwego Jana drogo je przyjdzie okupić.
Kaźmirz pragnął połączyć się z tym domem, a Margaretę odmalowano mu tak, że zawczasu w niej był rozmiłowany. Sądząc z ojca i brata, z tego dworu, który stał ogładą i obyczajami na równi z francuzkim, Kaźmirz widział to w Margarecie, czego mu właśnie brakło w Aldonie. Marzył o niej jako o niewieście, która go zrozumieć potrafi, podzielać myśli jego i osłodzić mu życie.
Każda chwila przedłużająca niepewność i oczekiwanie wiekiem mu się wydawała.
Zyndram stał, patrząc to na pana, to na kosztowności przed nim rozrzucone, czekał słowa, rozkazów.
– Stary mój, – przemówił wreszcie król, jakby ocknąwszy się z zadumy – wszystko to piękne jest… a wszystkiego tego dla córki króla Jana za mało… Radbym jej pod nogi rzucić co najpiękniejsze i najdroższe na świecie. Warta jest tego.
– Wybierz co najwspanialsze, nagromadź jak najwięcej.
Byłeś w Pradze? – zapytał nagle.
Stary Zyndram podniósł siwą głowę powoli zdziwiony nagłem pytaniem. Chwila upłynęła, nim się zebrał na odpowiedź.
– Dawno już, dawno, miłościwy panie.
– Takimbym ja, z pomocą bożą, chciał mój Kraków uczynić – odezwał się król ręce składając. Wspaniałe, przepyszne, wielkie, bogate i silnie obronne miasto… Tam się nam uczyć rządzić, budować i ład zaprowadzać.
Zyndram nie rychło odpowiedział.
– A jednak od tych, co tu przybywają, miłościwy panie, skargi słyszymy mnogie. Ta wspaniałość, mury, królewskie wyprawy po świecie, dwór, rycerstwo, ogromnie kosztują. Żydzi się do nas wynoszą, tak ich tam podatkami okładają niemiłosiernie, uciekają mieszczanie, tyle z każdym powrotem do Pragi król Jan od nich wyciąga…
Kaźmirz potrząsł głową.
– Kiedyż się nie skarżą ludzie? – odparł. – Naród czeski może się swym monarchą pochlubić! za wzór go rycerzom stawić.
Milczał Zyndram, gładząc brodę, przeczyć nie śmiał.
– Ludzie powiadają – dodał po cichu, widząc króla zamyślonego – że monarcha ten zapewne nie długo już panować będzie. Musi się synem wyręczać.
– Chory jest na oczy – rzekł Kaźmirz. – Lekarz arab niecny człek, już go prawego pozbawił, lecz jeździł do francuzkich doktorów, wraca właśnie z Montpellier i Awinjonu, Bóg da…
Król zadumany nie dokończył, i po małym przestanku rzekł, westchnąwszy.
– Margrabia morawski Karol, godzien ojca! Jego i żonę jego Biankę kochają Czesi…
– Ma on i nieprzyjaciół – szepnął Zyndram, który się zdawał dobrze uwiadomionym.
Król popatrzył nań i zamilkł.
W przyległej sali, w której zwykł był przyjmować, siedzący dworzanie, marszałek i służba poruszyła się, szeptano. Kaźmirz bacznego ucha nastawił.
Wtem zlekka podniosła się u drzwi opona i cichym głosem oznajmił dworzanin dostojnych gości przybycie.
Król zostawując Zyndrama przy rozłożonych klejnotach, żywo wyszedł do sali.
W pośrodku jej stali oczekujący nań dwaj duchowni z krzyżami na piersiach, w sukniach biskupich. Wesołą twarzą witał ich król obu.
Pierwszy z nich był słusznego wzrostu, okazałej postawy, rozumnego oblicza, któremu tylko odbierały wyrazu nieco zmrużone, zmęczone i chore oczy.
Wejrzenie z pod powiek wychodziło natężone, niepewne, z wysiłkiem; ręką zasłaniał się od światła. Pomimo tego cierpienia twarz odznaczała się pogodą i majestatem; rysy jej pełne były energii męzkiej i razem łagodności.
Był to Jarosław Bogorja, Arcybiskup Gnieznieński, ojciec duchowny i umiłowany królowi kapłan; najbliższy jego serca, powiernik myśli i doradzca.
Stojący za nim skromnej, niepozornej postaci, chłodnego wyrazu twarzy, z rękami zsuniętemi w szerokie sukni rękawy, mąż nie młody już – wiekiem nieco pochylony, był Jan Grot, Biskup Krakowski.
Nawiedziny te Kaźmirz przyjmował z widoczną radością, jakby ich pożądał i czekał…
Dwór otaczający usunął się natychmiast, zostali sami, Arcybiskup usiadł przy królu, Jan Grot przy nim milczący.
– Są wieści jakie? – zapytał Bogorja, ze współczuciem zwracając się do Króla.
– Spodziewam się! czekam! pożądam, ale dotąd nic z Pragi, począł Kaźmirz, wzdychając. Obawę wielką mam – dodał ciszej nieco – Komuż na nieprzyjaciołach zbywa? Mnie i mój kraj odmalowano pono księżnie Margarecie tak, by ją zrazić i nastraszyć…
Na dworze Jana, przy margrabi Karolu, ludzie są różni i zamiary ich rozmaite. Są tacy, którzy przeszkodzić by radzi.
– Lecz miłość wasza – przerwał arcybiskup – masz za sobą ojca, masz brata. Ci najbliżsi są, od nich dziś wdowa zależy. Małżeństwo to, da Bóg, przyjść musi do skutku…
Podniósł ręce do góry.
– Da Bóg! powtórzył.
– Najżywiej go pragnę – począł król – lecz im dłużej się przeciąga niepewność, więcej trwożę.
– Modlimy się – rzekł cicho Biskup krakowski.
– Wprawdzie – dodał Kaźmirz, zniżając głos i spuszczając oczy – zapewniłem siostrzeńcowi Ludwikowi następstwo po mnie… lecz jeszczem się nie wyrzekł nadziei że mnie Bóg, męzkiem potomstwem obdarzy.
Biskupi milczeli, król posmutniał.
– Wiem, że w Budzie nie radzi będą ożenieniu mojemu, i siostra Elżbieta żal uczuje do mnie, nie mogę się jednak pogodzić z tą myślą, abym miał być ostatnim.
Arcybiskup przeżegnał mówiącego w cichości i szepnął.
– Ja mam dobre przeczucia, nie odmówią Wam. Da się córka króla Jana nakłonić… nie do pogardzenia jest królestwo, które Bóg coraz nowym przyrostem obdarza… zdobyliście Ruś, odzyskacie kiedyś Pomorze, Mazowsze też musi się kiedyś połączyć…
– Myślę – dodał powoli Jan Grot – że i owe skarby na Rusi zdobyte, o których po świecie szeroko prawią, królowi Janowi ochoty dodadzą do swatania córki, bo żądny jest grosza… a rozsypuje go niebacznie…
– Sławę zdobywa – odparł Kaźmirz – a ta więcej warta niż złoto.
– Rycerz prawy – rzekł Arcybiskup – ale też jako rycerz niepohamowany i nieunoszony w namiętnościach. Szkoda, że piękne swe przymioty kazi tem zuchwalstwem…
Król zarumienił się nieco.
– Wiele przebaczyć trzeba tym, którzy brzemiona ciężkie noszą na barkach – rzekł zwrócony do Bogoryi.
Jarosław odparł łagodnie.
– Wiele przebaczyć trzeba, ale wszystkiego nie można…
Rozmowa przerwaną została… wszedł Kanclerz, niesiono do wiadomości króla przygotowane zapisy dla kościołów, zamiany wiosek, nadania.
Kaźmirz słuchając i potakując, oczy miał ciągle zwrócone ku podworcom, uszy wytężone na szmer, jaki z nich tu dochodził.
Po wyjściu biskupów, nadeszli inni urzędnicy, odprawieni łaskawie, ale obojętnie; myślą był pan gdzieindziej.
Kochan Rawa, znający go dobrze, czytający w oczach tę niecierpliwość i zawsze chciwy przysługi, stał w przedsieniu, aby spodziewanego z Pragi gościa pierwszy pochwycił i panu przyniósł, jak się spodziewał, wesołą nowinę.
Lecz wieczór nadchodził, a posła pożądanego nie było. Coraz frasobliwszym stawał się Kaźmirz…
Z końcem dnia uchodziła nadzieja, aby wieść nadejść mogła rychło. Niechętnie naówczas podróżowano nocami, drogi były niepewne, rozboje częste…
Kochan poszedł do pana, któremu ochmistrzyni właśnie przywiodła była córkę sierotkę.
Król ze smutkiem w milczeniu ściskał szczebioczące dziecię, a na widok nadchodzącego powiernika żywo je odprawił.
Gdy sam na sam znajdowali się z sobą, ulubieniec, który przy ludziach głębokie, królowi należne okazywał uszanowanie, przybierał dawny tryb poufały…
Kaźmirz takim go mieć lubił.
– Kochan – zawołał wybuchając – co ty mówisz na te zwłoki?? Ja przeczucia mam złe!
– Ja najlepsze – odparł wesoło – ulubieniec. Lecz, gdyby mnie ono omyliło, miłościwy panie, czyż tak trudno o księżniczki dla młodego i pięknego króla?
– Ja tej chcę a nie innej – żywo począł król, a spostrzegłszy, że się Kochan uśmiechnął, dodał:
– Powiesz mi, żem jej nie widział? lecz, odmalowali mi ją na dworze Karola ci, co ją znają od dzieciństwa… jakbym miał przed oczyma ją i jej piękność!! Jest piękniejszą od innych, i ma w sobie ten charakter szlachetny, który ja w jej rodzie cenię. Coś ze krwi bohaterskiej Jana. Innej nie chcę nad Margaretę!
Kochan słuchając, ramionami poruszył.
– Już dla tego samego, żeście mogli, miłościwy panie, tak ją umiłować nie widząc, powinna być waszą.
– Musiała przybyć do Pragi – dodał król. – Margrabia Karol przyrzekł mi, iż dołoży starań, by ją przekonać, że za mąż iść powinna.
– Do królewskiej korony nie tak bardzo namawiać potrzeba – odparł Kochan szydersko. – Podroży się piękna wdowa, ale ręki nie odmówi.
– Dałby to Bóg – rzekł król.
I zwrócił się, zbliżając szybko do dworzanina swego.
– Kochan – rzekł – wszak prawda, wstydu sobie uczynić nie damy w Pradze! Potrzeba wystąpić tak świetnie jak na króla polskiego przystało, ty mi pilnuj! Ja głowę tracę z tej niecierpliwej miłości dla kobiety, której nie widziałem w życiu. Najlepsze konie, najwspanialsze opony, najkosztowniejsze suknie, zbroje…
– Cały skarbiec trzeba zabrać z sobą, bo tam łakomych nań rąk wyciągnie się siła – odparł Kochan.
– Skarbiec? niech idzie cały! zawołał Kaźmirz, potrafiemy go napełnić, a w Pradze musimy olśnić ich.
– Lud mi wybierz dorodny! – dodał król – ja na ciebie wszystko zdaję. Nie żałuj nic… odpowiesz mi…
– Uczynię wedle rozkazu – rzekł Kochan – ale czas, aby miłość wasza kazała dać wieczerzę, i zapomniała przy stole o trosce… Mnie już z wieczernika dochodzi zapach mięsiwa…
Tym sposobem, jak zwykle, Kochan usiłował króla rozerwać. Wywiódł go do jadalni, stanął za nim ze dzbanem, skinął na Szupkę, dworskiego błazna, aby pana zabawiał, zagadał sam, pobudził drugich, i nieco chmury z czoła królewskiego rozpędził.
Kaźmirz jednak za każdem głośniejszem w dziedzińcu, u bram wołaniem, odwracał się, nasłuchiwał, posyłał. Snił jeszcze o pośle z Pragi, którego się nie doczekał dnia tego.
Kochan od brzasku na gościniec ku Pradze na najszybszym koniu wyprawił młodego Przedbora Zadorę, przyjaciela swego, w nadziei, że ten może spotka gońca, dowie się coś od niego i z dalszą wieścią go wyprzedzi. Stało się właśnie jak żądał. Przedbor, który do Króla był wielce przywiązanym, jak wszyscy, co go otaczali, ani siebie ni konia nie oszczędzał, i w istocie o mil parę od Krakowa spotkał Mikulasa z Lipy, którego król Jan wyprawił, aby przybycie Margarety i jej zezwolenie na małżeństwo zwiastował Kaźmirzowi.
Margrabia Karol dodać kazał poufnie, aby król polski, odebrawszy wiadomość, pospieszał na wesele, dopóki by wahająca się księżna nie zmieniła postanowienia pod wpływem osób, które się o to starały.
Do pospiechu zachęcać króla nie było potrzeba pewnie.
Przedbor chwyciwszy języka, Czechom dając spoczywać i do wyjazdu się sposobić, sam konia poparł tak, że ostatnim tchem jego dobiegł do Wawelu.
Dwa słowa zamienili z Kochanem i ulubieniec pański biegł z twarzą rozweseloną do komnaty, w której król wielkiemi, niespokojnemi przechadzał się krokami.
Uśmiech jego i oczy błyszczące dały odgadnąć dobrą nowinę.
– Czechy przybywają za godzinę! – zawołał w progu Kochan – niosą zaproszenie na wesele.
Kaźmirz rzucił mu się na szyję, Kochan go całował po rękach.
– Zkądże wiesz?
– Posyłałem Przedbora…
Złoty łańcuszek ze stołu chwyciwszy król zawiesił na szyi Kochanowi.
– Zadorze nagrodę jaką chce! – zawołał – Rozkazy wydawać do podróży, na jutro… Radbym dziś… Kaźmirz poruszony wielce ręce łamał. Śmiał się i sam miarkować się usiłował, gdyż sobie nawet śmiesznym się i zbyt młodym wydawał. Wielka radość nie dawała mu spokoju. Żywa wyobraźnia malowała piękną Margaretę, życie z nią, kolebkę syna, przyszłość jasną i wielką.
Przymierze z Janem osłaniać miało Polskę, na Rusi jeszcze czekały zdobycze, krzyżacy musieli być pokonani.
Zdało mu się, iż wszystko to od ożenienia zawisło, że z niem nowa era w życiu rozpocząć się miała, przebaczenia, pokoju, domowego szczęścia, błogosławieństwa Bożego.
Około południa Czesi, przeodziawszy się w mieście w gospodzie, jak na posłańców króla przystało, – strojno i zbrojno wjechali na krakowski zamek. Tu już dwór cały, okazały, liczny, czekał na przyjęcie, król w posłuchalnej sali z kasztelanem i wojewodą krakowskim, w mnogich dostojników otoczeniu, gotował się na powitanie Mikulasa z Lipy.
Był on synowcem wielkiego podkomorzego króla Jana, i proboszcza wyszehradzkiego Jędrzycha. Z postawy i ubioru łatwo w nim poznać było można rycerza, co przy swym królu długo wędrował po świecie i umiał z tego korzystać. Właśnie miał to Mikulas, czego na dworze Kaźmirzowym wielu brakło, ogładę, pańskość, wytworne i miłe obejście się zachodnią cywilizacją zmiękczonego człowieka.
Każdy ruch jego był obrachowany i wdzięczny. Nie brakło mu siły, bo cóż był wart wówczas rycerz bez niej, gdy coraz bardziej zaczynano się okuwać żelazem, i okrywać niem od stóp do głowy, gdy tak odzianemu potrzeba było zwijać się zręcznie, na równie opancerzowanym do turniejów koniu?
Znaczna część polskiego dworu z pewną zazdrością spoglądała na tego wyelegantowanego posła, którego strój, uzbrojenie, koń, rynsztunek nowe były, kształtów niezwykłych i form wytwornych.
Poselstwo przyjął król uprzejmie. Stoły gotowe były na ugoszczenie. Zasiadł Kaźmirz pierwszy raz od dawna z myślą wesołą, z mową swobodną, dopytując o króla, o margrabiego, o przyszłą narzeczoną.
Mikulas z Lipy nadto był zręcznym dworakiem, aby całą prawdę miał wyznać, odpowiadał więc ogólnikami i starał się wszystko w świetnych barwach malować. Ucztowano tak długo, Kaźmirz wstał wreszcie, a Kochan, dodany posłowi za towarzysza, zaprowadził go do jego komnat dla spoczynku.
Tu dopiero Mikulasowi rozwiązały się usta. Kochan był mu poufale znanym z Pragi.
– Nie smućcie pana waszego – rzekł poseł cicho. – Wieści takiem przywiózł, jakie mi dano, ale nie wszystko u nas dobrze się dzieje. Król Jan oślepł już i na drugie oko, tak go dobrze doktory francuzkie kurowały. Chodzi i myśli o pokucie za grzechy. Margrabia ma wrogów, choć Mikulasa z Potstejnu zmógł, a królewna Margareta, choć słowo dała, płacze, i trzeba je spieszyć wziąć, aby nieodebrała. Więc w drogę! ale królowi o złem nie mówcie. Ujrzy je prędko oczyma własnemi…
Kochan zachmurzył się.
– Na miłego Boga, o tem nikomu ani wy, ni ludzie wasi, nie powiadajcie na dworze.
– Królowi staremu wzroku nie przywrócimy! ale gdy Margareta wasza zobaczy narzeczonego, otrze łzy pewnie i z dobrej woli rękę mu poda.
Mikulas skłonił głową milczący.
Nazajutrz ogromny orszak kilkuset jezdnych, wozy kryte, konie powodne, czeladź mnoga, wyciągała z zamku na Wawelu. Wesele twarze rozjaśniało. Spodziewano się dobrych, pięknych dni majowych nad Wełtawą.
Król jechał otoczony panami, odmłodzony, szczęśliwy, i na progu kościoła wziąwszy biskupie błogosławieństwo, podniósł oczy śmiało ku niebu.
W mieście czekali nań rajcy, wójt, ławnicy, lud tłumnie zebrany. Żegnano go i błogosławiono, by żyw a zdrów z królową powracał. Śmiały się oczy i usta Kaźmirzowi, i mijając, ręką pozdrawiał. Wtem pod ścianą starego domu zatrzymało się jego oko, twarz zbladła, usta zatrzęsły. Ukryty tak, jakby nie chciał być spostrzeżonym, stał w kącie mężczyzna blady, czarnego włosa, oczu dzikich, ust zapadłych. Miał na sobie rycerską zbroję, a w ręku toporek, na którym się podpierał. Ujrzawszy króla przycisnął się do ściany, twarz osłonił, lecz Kaźmierz spostrzegł go i jechał, jak rażony pociskiem. Nie widział już nic. Przed oczyma jego poszarpane ćwierci ciał ludzkich latały krwawe.
– Szatan tu przyniósł Amadeja! – mruknął Kochan mijając.
—–
Świetną już i wspaniałą była owa „złota Praga” nad Wełtawą za króla Jana Luksemburczyka. Niewiele miast w Europie mogło się z nią równać.
Natura dała jej położenie urocze, malownicze, jakby stworzone dla królewskiego grodu, a pokoleń kilka pracowało nad upiększeniem i wzrostem zamków, które panowały nad miastem, i murów, co je otaczały i zdobiły.
Zdala już mury te, najeżone wspaniałemi wieżami, wśród których wielka wieżyca świętego Szczepana i wyniosła przy św. Franciszku górowały, – dachy i dzwonnice licznych kościołów, ogromne, warowne ściany, dzielące stare miasto od nowego pod grodem, dawały wyobrażenie o potędze stolicy, która wkrótce ulubioną siedzibą cesarza Niemiec całych być miała.
Stare miasto, civitas antiqua, odznaczało się szczególniej, wielką ilością pięknych kościołów i mnogością murowanych domostw wspaniałych. Zakony św. Franciszka, Dominika, Benedyktyni, świątynie św. Jacka, św. Krzyża, św. Mikołaja zdobiły tę część miasta, która była ziarnem, co puściło latorośle do koła. Dumny swą starożytnością gród-matka murami się osobno opasał i ogrodził od nowego, które teraz już z pierwotną osadą walczyło o lepsze. Sześć, wspaniałych po większej części, bram wiodło do niego. Tu był piękny dom biskupi, niedawno wytwornie przyozdobiony, w którego malowaniami okrytym, rzeźbami strojnym wieczerniku, pasterz mógł królów przyjmować.
Stary gród pański nad nim, z najdawniejszą św. Wita świątynią i klasztorem przy niej, z pałacami, wieżami swemi, „rajskim dworcem”, po którym wspomnienie i imię zostało, z dworami burgrabiego i innych urzędników królewskich, dumnie ponad miastem się wznosił.
Dokoła szeroko już rozlegały się przedmieścia na Porzeczu, Podskale, Zderaz, pod Wyszehradem, Podole, niemal aż do Zbrasława się rozchodząc.
Żydzi, z których król Jan ciągnął tak wielkie dochody, mieli już nietylko swą część w starem mieście, ale i zahradę na Porzeczu.
Na Wyszehradzie, którego dawny pałac królewski darowany był dziekanowi, wznosił się dźwignięty z ruin kościół św. Piotra.
Miasto już, jedno z pierwszych naówczas, nawet około porządku i czystości swych ulic i targów się krzątało. Piękną była, domami bogatych mieszczan otoczona Długa ulica, a Sukiennice praskie może do budowy później urządzonych krakowskich posłużyły.
Jak w polskich miastach rzadkie jeszcze naówczas były mury, któreby im powierzchowność wspaniałą nadać mogły; tak tu niemal gród cały stał już z kamieni i cegły.
Były one nietylko ozdobą, ale rękojmią bezpieczeństwa, bo osłoniona niemi Praga, w ówczesnym stanie sztuki wojennej i oblężniczej za niezdobytą uchodzić mogła. Po za temi grubymi ściany, których wysokie wieże bronić dzielnie dozwalały, mogły się bezpiecznie gromadzić bogactwa, jakie przemysł i handel sprowadzał.
Rycerskiego ducha królowi Janowi stolica taka przystała. Należał on do najmężniejszych osobiście, do najniespokojniejszych, chciwych panowania, władzy, sławy i blasku monarchów współczesnych, ciągle potrzebował nowych wypraw, zdobyczy, gorączkowego zajęcia, namiętnie ściganego celu. Praga była mu za ciasną jeszcze, nazbyt od świata odległą, ale z miłością ojcowską zdobił ją, rozszerzał, i zazdrosnym był o panowanie nad nią.
Gdy zmuszony podzielić się władzą, zwierzył rządy Czech synowi Karolowi, margrabiemu morawskiemu, który wraz z małżonką swą Bianką wkrótce pozyskał wielką miłość narodu, Jan niespokojny o współzawodnika w synu własnym, od rządów go wkrótce oddalił.
Lecz wnet znowu miał być zmuszonym do wypuszczenia z rąk tych wodzów, które tak zazdrośnie trzymał w rycerskiej dłoni. Rycerzowi nie szczęściło się.
W czasie drugiego swego wesela z Beatrycą, ranny silnie w turnieju, wkrótce potem cierpieć zaczął na oczy. Lekarz arabski, sprowadzony doń, pozbawił go prawego oka. Vox populi to nieszczęście przypisywał karze bożej za mnogie świętokradztwa i zbytki.
Wkrótce i lewe oko cierpieć zaczęło, nie pomogła podróż do lekarzy w Montpellier. Król Jan właśnie teraz oślepł zupełnie. Nie przeszkadzało mu to turnieje odprawiać, prowadzonemu przez kompanów, i zabawiać się jak dawniej rycerskiemi sprawami.
Przymierze z królem Kaźmirzem, które się teraz małżeństwem ściślej jeszcze skojarzyć miało, już od lat sześciu, od zjazdu w Wyszehradzie węgierskim, trwało prawie nienaruszone.
Naówczas to król młody po raz pono pierwszy odwiedzał Pragę, bawił w niej dni dziesiątek, przyjmowany wspaniale, rozmiłował się w obyczajach zachodnich, w ogładzie rycerskiego dworu, we wszystkich tych zdobyczach cywilizacyi zachodu, które w otoczeniu króla Jana go olśniewały.
Wówczas też może, widząc kwitnące miasta czeskie, wspaniałe grody, porządek i surową karność panującą tu, powziął myśl szczęśliwą zagospodarowania w podobny sposób własnego kraju. Dwory węgierski i czeski były mu pewnie pierwszym wzorem do urządzenia polskiego.
Bystry umysł jego widział, co ztąd wziąć mógł, a co odtrącić, co zastosować się dawało do Polski, a co jej nie przystało.
Lecz, jakkolwiek troiste przymierze między Węgrami, Czechami a Polską pozornie istniało nienaruszone, nie było już ono tak ścisłem, jak w pierwszej chwili.
Połączenie koron polskiej z węgierską, które już było osnute i ułożone, staraniem siostry Kaźmirzowej Elżbiety, nie mogło podobać się Janowi Czeskiemu. Tworzyło ono siłę, która dlań niewygodną była.
Dlatego król Jan Kaźmirzowi, zawcześnie rozpaczającemu o płci męzkiej potomka, radził ożenienie, a gdy własna córka jego Margareta owdowiała, starał się ją wyswatać polskiemu królowi.
Od kilku już dni księżna Margareta powróciła, ściągnięta przez ojca, do Pragi.
Przybyła, jakby na okazanie wstrętu swego do nowego małżeństwa, w szatach żałobnych po mężu i po synu swym, którego niedawno straciła.
Ojciec, który nie widział już nic, o żałobie się dowiedziawszy, zrzucić ją kazał.
On i margrabia Karol otaczali ją najtroskliwszemi staraniami, pieścili, usiłując skłonić, ażeby Kaźmirzowii ślubowała. Wieści, jakie w Bawaryi będąc jeszcze, miała o Polsce Margareta, wcale ją do tego związku zachęcać nie mogły. Malowano jej kraj jako dziki i pustynny, lasami zarosły, zimny i smutny, nędzny i ubogi, na ciągłe wystawiony wojny i napady, Króla, jako pół poganina, który żon brał tyle, ile chciał i życie prowadził rozwiązłe.
Wcale inaczej mówił o Kaźmirzu król Jan i margrabia morawski. Chwalili go, jako najszlachetniejszego serca, umysłu bystrego, najlepszemi chęciami ożywionego człowieka, pana wielkiego królestwa i ogromnych skarbów, na Rusi zdobytych.
Samą zresztą osobę młodego pana, który rycersko i pięknie się przedstawiał, a w gonitwach i turniejach nikomu nie ustępował, król Jan wynosił i sławił.
Napróżno Margareta, ojca ściskając, zapewniała go, że za mąż iść nie chce. Despotyczny Jan żądał od córki poświęcenia dla interesu własnego i chciał ją widzieć koniecznie na królewskim tronie.
Nie dawano jej prawie spocząć, odetchnąć, rozmyślić się, nalegając o słowo.
Jednego z tych dni, które poprzedziły wysłanie Miklasa z Lipy do Krakowa, po długiej przy stole po wieczerzy rozmowie z ojcem i bratem, Margareta znużona wyszła nareszcie do izb dla siebie przeznaczonych.
Liczny dość dwór niewieści, po większej części z niemek złożony, ją otaczał. Pomiędzy temi paniami i pannami, rozdzielonemi na dwa obozy, jedne potakiwały wdowie, drugie, idąc za rozkazaniem króla Jana, starały się ją do małżeństwa nakłonić.
Stara niegdyś piastunka Margarety, pół włoszka na pół niemka, Agnes, przez przywiązanie do wychowanki, stawała w jej obronie. Obawa ściągnięcia na siebie gniewu ojca możeby była ją powstrzymała od zbytniej gorliwości, gdyby za przybyciem do Pragi nie znalazł się ktoś, co znając jej wpływ, natychmiast starał się z niego korzystać.
Był nim, od dawna w Pradze osiadły, znaczny handel wiodący z Węgrami, mający na dworze tamtym stosunki, Hinko Pelarz.
Był to człowiek nieodgadnięty, milczący, umiejący się wcisnąć wszędzie, znikający często na długo, odbywający podróże, liczne mający związki, dobrze widziany od duchowieństwa i dworu, podejrzéwany jednak przez swych współbraci o jakieś polityczne konszachty.
Nikt nad Pelarza niżej się nie kłaniał królowi Janowi, nie służył gorliwiej margrabiemu Karolowi, nie przykładał się hojniej do pożyczek, jakich król od mieszczan wymagał; a pomimo to po cichu oskarżano go o cale niewiernopoddańcze intrygi.
Hinko powrócił był z Węgier niedawno i zdał się czatować pilno na przybycie Margarety. Nazajutrz zaraz pośpieszył do grodu powitać dawną swą dobrą znajomą i przyjaciółkę Agnes.
Bogaty Pelarz był zawsze u dworu gościem pożądanym.
Agnes, jak wszystkie podżyłe niewiasty, potrzebowała mówić wiele, nie mogąc już nic robić prawie. Narzekanie było dla niej pociechą. Narzekała na losy swoje, swej pani, całego rodu, i na nieszczęśliwe czasy, i na wszystkie klęski, jakie na ród ludzki spadały.
Lat trzy upłynęło, jak szarańcza nawiedziła Czechy, Agnes i o niej jeszcze dotąd zapomnieć nie mogła.
Pelarz, który mówił niezbyt wiele, słuchał za to przykładnie.
Zasiedli we dwoje w izdebce, gdy Margareta modliła się w jednej z kaplic w kościele św. Wita.
Agnes opowiadała naprzód, jak mąż jej pani nagle i nieszczęśliwie życie zakończył, potem, jaki był żal po nim, jak zachorzał jedyny synaczek, na którym spoczywały wszystkie pani jej nadzieje, i jak ten znowu nagłą śmiercią młodą Margaretę do rozpaczy niemal przyprowadził.
Pelarz słuchał tego wszystkiego z zajęciem wielkiem i współczuciem. Dodał, iż na świecie teraz cale lekarzy nie było, coby człowiekowi radzić mogli, czego dowodem był nieszczęśliwy król Jan, przez nich oślepiony.
Płakała i łzy ocierała Agnes.
Zgadało się o nowym małżeństwie, tak wstrętliwem młodej wdowie. Pelarz wysłuchał pierwszych zwierzeń i dopiero teraz przerwał uparte milczenie. Półgłosem, cichutko, jako przyjaciel rodu królewskiego, odradzał najmocniej to połączenie.
Agnes powinna była przez miłość dla swojej pani zapobiedz mu, aby Margarety nie uczynić najnieszczęśliwszą.
– Bywam często na Węgrzech – rzekł tajemniczo – tam i w Krakowie, gdzie przyjaciół mam, nasłuchałem się dosyć o Polsce, przeszłym i teraźniejszym jej królu. Księżna przywykła do innych obyczajów, wyżyćby tam nie mogła. Kraj dziki, prawie bez dróg, rozbojów pełen, lasami zarosły. Niszczą go raz wraz tatarzy, litwa, krzyżacy, ruś, sąsiedni książęta. Miasta są drewniane, wsie, jak szałasy, lud skórami ledwie okryty, głody częste, niedostatek wielki.
Agnes słuchała ręce załamując, żegnając się i wzywając na ratunek patronów świętych.
Pelarz powoli, od słowa do słowa, począł z niechęcią mówić o młodym królu Kaźmirzu.
Wiedział on pewną historyę węgierską.
Stara ochmistrzyni zaklęła go, aby ją opowiedział. Naówczas Pelarz, dawszy się prosić i, jak zmuszony, z pięknemi dodatkami własnego pomysłu wyśpiewał całą sprawę Amadejów, czerniąc królowę i jej brata.
Według niego miał to być człowiek dziki, namiętności niepohamowanych, rozwiązłości najstraszliwszej. Zresztą, jak on powiadał, obyczaj kraju powszechny, pogański jeszcze, upoważniał do związków niezliczonych, które się jak małżeństwa uważały. Margareta więc miałaby być nie żoną, ale jedną z żon polskiego króla.
Opowiadanie to zgrozą napełniło staruszkę, a razem wdzięcznością dla człowieka, co jej tak ważne odkrywał tajemnice.
Tegoż dnia pośpieszyła je zwierzyć swej pani, wymieniła źródło. Margareta zażądała usłyszeć to z ust samego Pelarza. Wezwano go potajemnie.
Wahał się on, wypraszał, lecz uległ, a gdy usta mu się rozwiązały, łatwo było biedną wdowę przejąć trwogą i wstręt, jaki miała do nieznanego Kaźmirza, stokroć powiększyć jeszcze.
Ze łzami wypraszała się księżna ojcu i niecierpliwemu bratu swojemu, którzy uczuli łatwo, iż wpływ jakiś złowrogi uporowi jej dodał siły.
Kilka dni tak na łzach, na prośbach, na sporach i naleganiu upłynęło.
Agnes co wieczora już osłabłą, i złamaną wolą ojca i brata, Margaretę na nowo pobudzała do uporu. Pelarz nawiedzał ją i oliwy do ognia podlewał.
Lecz walka z ludźmi tak silnej woli i gorącego temperamentu, jakimi byli król Jan i syn jego Karol, dla słabej, znękanej kobiety za ciężką się stała, aby z niej zwycięzko wyjść mogła
Król Jan nalegał gniewnie, groził, los przyszły wdowy zależał od niego. Margrabia Karol wszystkie plotki o Kaźmirzu wyśmiewał. Żona jego Bianka niewieściemi argumentami starała się Margaretę przekonać. Nie dano jej odetchnąć, zmuszono do dania słowa.
Księżna w ostatku przyrzekła być ojcu posłuszną.
Natychmiast wyprawiono poselstwo do Krakowa, a król kazał czynić przygotowania do wesela. Miało ono być najwspanialszem, najwystawniejszem i natychmiast burgrabia Hynek młodszy z Dube, wezwany do króla, otrzymał polecenie, aby w mieście przygotowania czyniono.
Czas wiosenny dobrze się do uroczystości nadawał, która zarazem dworską, ludową i ze współudziałem całego duchowieństwa miała się odbywać.
Gdy Margareta we łzach się rozpływała, na grodzie i w mieście już obmyślano wspaniałości, występy, z jakiemi króla polskiego przyjmować miano, witać, zabawiać i obchodzić wesele.
Wielki turniej zapowiadano wcześnie, w rynku starego miasta stoły dla ludu, na zamku ucztę dla polaków, śpiewy skoki i zabawy.
Lecz od tego dnia, gdy na niej wymożono słowo, już się odwołać niedające, biedna Margareta słabnąć zaczęła.
Ojciec oślepły nie mógł dostrzedz na pięknej jej twarzy ani śladów łez, ni wewnętrznego ucisku, brat Karol brał to po męzku i wyrokował, że smutki i postrachy przejdą za przybyciem Kaźmirza.
Chwiejąc się, osłabła, pierwszego dnia po tem wyszła piękna Margareta milcząca, dla obiadowania z rodziną. Ojciec napróżno chciał ją do rozmowy nakłonić, odpowiadała pół słowami. Łzy chwilami wytryskały z jej oczu. Czuła się ofiarą.
Wreszcie usunąwszy się do swych komnat księżna, pozostała w nich do nocy. Agnes kazała się jej położyć, kobiety łoże otoczyły. Jedne z nich grać i śpiewać chciały dla rozrywki, Margareta nakazała milczenie.
Nazajutrz nie wyszła do ojca, przechadzała się od okna do okna z trwogą w nie patrząc, i drżąc na myśl, że straszny ów narzeczony lada chwila przybyć może.
Nie dał się wiadomością o chorobie złamać król Jan, nie chciał zważać na nią. Dopytywał o przygotowania weselne.
Margrabia Karol lekceważył też kobiece dziwactwo.
Zdaniem ich obu, ukazanie się pięknego, młodego, szlachetnego Kaźmirza wszystkie przeciwko niemu powzięte uprzedzenia rozproszyć miało.
Zbliżył się wreszcie dzień przez jednych z taką trwogą, przez innych z taką oczekiwany niecierpliwością.
Margareta na usilne prośby Bianki i brata podniosła się z łoża. Męczeństwo zdawało się już nieuniknione, postanowiła je znieść z rezygnacyą.
Sam na sam ze starą Agnes, która swemi żalami nad jej nieszczęśliwym losem zwiększała jeszcze trwogę, Margareta zapowiadała już rychłą śmierć swoją.
– Nie płacz stara – mówiła do niej – ja długo się męczyć nie będę. Ja się ztąd nie dam wywieść w ich straszne lasy i pustynie, na poniewierkę, na niewolę…
Ja tu umrę.
Agnes za kolana ją ściskała, zachodząc się z płaczu i jęków. Nie było ratunku. Król nie dawał mówić sobie nawet o zwłoce wesela dla choroby. Karol niecierpliwił się tylko dziwactwem siostry.
Było li jakie uczucie, wspomnienie, nadzieja, które ten opór i wstręt zwiększały? o tem nie wiedział nikt może, oprócz starej ochmistrzyni.
Piękne lice księżnej bladło i więdło.
– Tem lepiej – odpowiadała, gdy się użalano nad nią. – Znajdzie mnie może brzydką i nie zechce.
Jednego wieczora wreszcie goniec, wysłany naprzód przez Mikulasa z Lipy, wpadł na zamek, oznajmując królowi Janowi przyszłego zięcia przybycie.
Na uroczyste przyjęcie wszystko już gotowem było.
Oślepły król żałował, że sam naprzeciw Kaźmirza, choć do miasta, wyjechać nie mógł. Miał go w tem zastąpić syn margrabia Karol, któremu towarzyszył wielki podkomorzy Jędrzych z Lipy, burgrabia Hynek i świetny orszak rycerski.
Dano znać do biskupiego dworu, aby duchowieństwo wystąpiło, aby uderzono we wszystkie po kościołach dzwony.
Gdy z wieścią tą wpadła do Margarety Bianka, biedna księżna zachwiała się i padła na pół zemdlona.
Lecz rozkaz ojca był stanowczy. Dwór cały biegł jej posługiwać do ubrania. Król naglił, aby wyszła strojną ukazać się narzeczonemu.
Rozpaczliwe jakieś męztwo wstąpiło w niewiastę strwożoną i osłabłą. Porwała się z łoża i z brwią namarszczoną rozkazała podawać ubranie.
Było ono wcześnie przygotowanem, a obyczaj ówczesny wymagał, by córka królewska wystąpiła w największym przepychu i blasku. Suknia ze złotogłowu, rąbki jak mgła przejrzyste, ciężkie klejnoty, naszyjniki z drogich kamieni, szeroki i wielki pas złoty, jakie wówczas noszono, purpurowy płaszcz szyty i bramowany, wkładano z kolei na bladą ofiarę, która nic czuć, nic się nie zdawała wiedzieć, co się z nią działo.
Agnes płakała, przypadłszy w kącie, kobiety biegały przypinając, wiążąc, nakładając na ręce bezwładne bogate kolce.
W tem na mieście ozwały się dzwony, Margareta się zachwiała, służebne musiały ją podtrzymać, by nie padła.
Na zamku słychać było tentent koni i szczęk zbroi żelaznych. Margrabia Karol, cały odziany w błyszczącą stal wyzłacaną, z ogromnym pióropuszem skrzydlatym na hełmie, wyruszał z podwórców.
Król Kaźmirz, z promienistą, wesołą twarzą, odmłodzoną tą chwilą szczęścia spodziewanego, wjeżdżał do złotej Pragi, witany okrzykami niezliczonych ludu tłumów.
Wspaniale roztaczał się ów orszak polski, kapiący od złota, złożony z ludzi olbrzymiego wzrostu, pięknie dobranych twarzy, we wspaniałych strojach, we zbrojach wykwintnych, z tarczami na prawem ręku, na których topory, podkowy, księżyce, gryfy i lwy malowane widać było.
Kaźmirz jechał na białym koniu oponą szkarłatną okrytym, na którym orły perłami szyte świeciły. Szyszak jego, obwiedziony koroną, miał też orła, zrywającego się do lotu, na szczycie. Otaczali go mężowie sędziwi, młodzież piękna, lud doborowy i liczny.
Trąby hucznie zwiastowały przybycie. Przez ulice miasta zaledwie przecisnąć się można było, pod grodem czekał biskup Jan z Drażic, błogosławiąc i wiodąc na gród gościa.
W wielkiej sali dolnej stał zadumany król Jan, synowa jego Bianka, i blada, jak trup, chwiejąca się Margareta. Król posępny był, dochodziły go odgłosy, ale tego blasku, do którego nawykł był, nie widział. Smutek go ogarniał w tych ciemnościach.
Myliła się księżna, gdy bledniejąc i więdnąc sądziła, iż się tem brzydszą uczyni. Piękność jej, czystość rysów marmurowych, płomień oczu czarnych, podniosły się, spotęgowane boleścią. Nie był to może wdzięk, wedle pospolitego pojęcia owych wieków, wymagających od kobiety świeżości, zdrowia, rozkwitu bujnego. Margareta była bladym cieniem, lecz jakby anielskiem jakiemś i nieziemskiem zjawiskiem.
Smutek i ból, rozlany na jej twarzy, pociągał ku niej litością i współczuciem.
Stała tak, jak ofiara oczekująca kata, gdy przed oknami sali przesunął się orszak, w dziedzińcu powstał zgiełk, Kaźmirz przybywał z Karolem.
Bianka obawiała się o nią i zbliżyła, aby w potrzebie podać jej rękę pomocną. Lecz stało się, czego ona przewidzieć nie mogła, osłabła Margareta nagle drgnęła, odżyła, uczuła się dumną córką królewską, odzyskała siłę całą.
Stała blada, mężna, śmiała, patrząc gorączkowo otwartemi oczyma na wchodzących.
Wzrok jej padł i zatrzymał się na Kaźmirzu, który szedł szczęśliwy i rozradowany, jej szukając oczami. Odgadł ją pewnie, lecz wejrzenie, którem go powitała, raziło, jak cios w piersi wymierzony. Kaźmirz drgnął i zawahał się, idąc na powitanie króla Jana. Trwało to zaledwie oka mgnienie, żywiej jeszcze posunął się ku niemu.
Margareta spuściła oczy.
Nie widziała już nic. Kazano jej podać rękę narzeczonemu. Wyciągnęła ją zimną i martwą. Mówił coś do niej, nie słyszała. Stanął przy niej, nie spojrzała na niego.
Do koła gwar był wielki i wołanie.
Na dany znak wszyscy ruszyli do zastawionych stołów i przy pierwszym z nich, obok ojca, posadzono przyszłych nowożeńców. Margareta usiadła, ciągle oczy trzymając spuszczone. Słyszała szept jakiś, ale ust nie poruszyła.
Margrabia Karol pochylił się do ucha przybyłemu.
– Margareta była trochę chorą – szepnął mu – nie zważajcie na jej trwogę. Obyczaj to kobiecy, drożyć się z sobą i udawać smutne, gdy są najszczęśliwsze.
Kaźmirz też był pełen najsłodszych nadziei, nie zawiedziono go, królewna wydawała mu się cudnie piękną…
—–
Nazajutrz nikt już bladej nie widział Margarety. Obojętnie dosyć król Jan kazał oznajmić Kaźmirzowi, że księżna trochę się czuła niezdrową, lekarz jej nakazał spoczynek.
Dnia tego wcale się ukazać nie miała. Strwożył się król nieco. Kochana wyprawił na zwiady. Ten miał tu licznych przyjaciół i znajomych, a nawet powinowatych. Przebiegły i zręczny, zresztą wszędzie indziej byłby zarówno umiał znaleźć drogę i dostać języka.
Na dworze miał niewiast kilka, do których się dawniej zalecał, bo Rawa miał w obyczaju zawsze i wszędzie szukać niewiast, coby się na jego piękności poznać umiały.
W orszaku księżnej była piękna Zytka, z którą się już dawniej spotykał. Poszedł szukać jej po dworze. Gościnnie wszystkich towarzyszów króla przyjmowano, łatwo mu się więc było o Zytkę dowiedzieć. Wyszła przeciwko niemu wyzwana z na pół smętną, pół uradowaną twarzą, iż dawny wielbiciel tak pilno ją sobie przypomniał.
Zręczny Kochan począł od spowiadania się z tęsknicy swojej, od oświadczeń radości, iż znowu ją zobaczył.
Zytka, bardzo zalotnie wywijając kibicią, już nieco ociężałą, i rzucając figlarnemi oczyma, dziękowała uśmiechem.
Nie dowierzała zdradliwemu mężczyźnie.
Żarcikami swawolnemi zawiązała się rozmowa.
Kochan zamawiał ją w tany na przyszłe uroczystości, drożyła się nieco.
– Myśmy do was tu na wesele przybyli, a wy nas przyjmujecie coś kwaśną twarzą i chorobą.
Zytka głową potrząsała, poprawiając trefione włosy.
– Księżna nie w porę zachorowała – dodał Kochan – ale nie straszna to być musi choroba.
Trudno było z dziewczyny dobyć słowo, oglądała się dokoła ostrożnie, ludzi dużo przesuwało się, podsłuchiwało i chciało mięszać do rozmowy.
Kochan poszedł za nią do komnat na dole, gdzie pod ten czas nikogo z kobiet nie było.
– Jakeś na mnie łaskawa, powiedzże mi, co tu się u was dzieje? choroba prawdziwa, czy zmyślona?
– Naprzód, kto wam powiedział, żem ja na was łaskawa? – odparło dziewczę, niby obrażone.
Lecz gniew nie trwał długo, Kochan zblizka się przysuwał bardzo. Chłopiec był ładny i wszyscy wiedzieli, iż miał łaskę u króla.
– Księżna już od dawna chora – poczęła nareszcie rozdobruchana Zytka. – Nie może zapomnieć nieboszczyka… Straciła dziecię.
– Cóż znowu? – w żarty to obracając odezwał się Kochan. – Za umarłego żywego mieć będzie, a i dziecięcia nie poczeka długo.
Dziewczyna odwróciła się nadąsana, musiał przebłagiwać znowu. Lecz nie szło mu to trudno. Zytka opowiadać zaczęła.
– Boją bo się was tutaj bardzo – rzekła. – Wiemy, jacy wy jesteście i co u was kobieta, choćby i królowa, znaczy.
– Przecieżeśmy nie wilcy i nie zjadamy ich – odparł śmiejąc się Kochan – bo gdybyśmy je pożerali, jabym was pierwszą zjadł, tak mi jesteście do smaku.
Zytka się śmiała. Pochlebstwo, w jakimkolwiekbądź kształcie, choćby niezręcznie podane, pewien skutek wywiera. Dziewczyna, która z początku drożyła się z sobą, zaczęła być coraz milszą dla Kochana. Patrzała nań, uśmiechała się wyzywająco, nie wyrywała rąk, nie gniewała się, gdy ją, w imię dawnej znajomości, w pół obejmował. Znajdowała, że niewieścią cześć dostatecznie uchroniła, nie poddając się od razu. Usiedli przy sobie na ławie.
Kochan rozpoczął zaraz badanie na nowo.
– Co to jest królewnie?
Milczenie, poprzedzające odpowiedź, zapowiadało, że nie przychodziła ona łatwo.
– Królewna! – szepnęła Zytka, spuszczając oczy – ona, ona bo zamąż iść nie chce. Owdowiała niedawno, a – na waszego króla straszne tu rzeczy rozpowiadają.
– Kto? co? – zawołał oburzony Kochan – to są potwarze!…
Zytka, umiejąca podsłuchiwać bardzo zręcznie, wiedziała o historyi Amadejów, którą stara Agnes po cichu rozpowiadała.
– Potwarze! – rzekła wznosząc oczy na towarzysza – no, a ta krwawa sprawa z Amadejówną!
– Kłamstwo! – krzyknął Kochan, burząc się. – Król nasz nie winien!
Zytka mówić mu nie dała.
– Nie wiem – rzekła pośpiesznie – ale tu na dworze wasz pan ma nieprzyjaciół. Nastroili Margaretę przeciwko niemu, z tych wszystko, z tych i choroba…
Kochan się zachmurzył.
– Mocno chora? doprawdy chora? – zapytał.
– Chora i nie od wczorajszego dnia, ale od tego czasu, jak ojcu dać słowo musiała…
– A cóż będzie z weselem? – spytał Kochan.
– Pewnie poczekać na nie musicie – westchnęło dziewczę.
Rawa udać musiał, że mu szło o wesele to i skoki dla samego siebie tylko. Wzdychał, przymilając się do dziewczęcia.
Wybadał z niego usposobienie starej Agnes, nawet źródło historyi Amadejów u Pelarza. Zamówił sobie, gdzieby mógł się spotkać znowu, i poszedł do króla.
Lecz Kaźmirza już nie zastał w jego mieszkaniu; troskliwy o zabawienie gościa margrabia wziął go z sobą, aby się przypatrzył przygotowaniom do turnieju.
O naznaczeniu dnia wesela, które Kaźmirz chciał przyśpieszyć, rozmówiono się krótko. Samowolny król stary, nie zważając na córki chorobę, chciał je koniecznie w dniu św. Małgorzaty, imiennym księżnej, odprawić. Pozostało dosyć czasu, aby się przygotować, przekonać i ozdrowieć mogła.
Kaźmirz musiał przyjąć postanowienie przyszłego teścia i czekać św. Małgorzaty. Tymczasem nie szczędzono nic, aby koronowanego gościa i towarzyszów jego zabawić.
Miasto przybrało świąteczną powierzchowność. W rynku ustawiono stoły dla ludu, muzyki grały na gankach wież i bramach. Poczty świetne przeciągały ulicami. Na zamku miała być uczta i turnieje, wieczorem śpiewy i tany.
Tego wymagał obyczaj dla gościa, choć choroba Małgorzaty wszystkim chmurzyła oblicza. Nie miała ona jeszcze groźnego charakteru i spodziewał się król, że wypoczynek, uspokojenie, jutro pozwolą księżnie ukazać się na pokojach.
Kaźmirz, zmuszony udawać wesele, niespokojnym był mocno. Gdy się nie zmuszał do okazywania radości, nagle stawał zadumany i jak kamienny. Napróżno margrabia Karol usiłował go rozerwać.
Plac do turnieju obwiedziony już był sznurami, sędziowie wybrani, tarcze mających się spotykać powywieszane. Oba z margrabią obeszli go, wiodąc za sobą nieodstępny dwór, ale król polski zdawał się mało zajmować rycerską tą zabawą. Wrócili wkrótce oba do mieszkań margrabiego, gdzie sam na sam spocząć i rozmówić się mogli. Kaźmirz żądał tej rozmowy.
Karol żywy i niecierpliwy, który z trudnością usiedzieć mógł w miejscu i na chwilę powstać bezczynnym, wprowadziwszy Kaźmirza do izby, którą zajmował na zamku, siadł zaraz i według nałogu, jaki miał od dzieciństwa, chwycił do rąk kawał drzewa, który nożem zapalczywie obrabiać począł.
Była to jego ulubiona, nawet przy gościach zabawa. Pierwszy lepszy kij, lub kawałek drewna służył mu do rzeźbienia często pociesznych postaci i dziwacznych figurek.
Kaźmirz patrzał nań z podziwieniem, twarz jego teraz, gdy sami zostali, smutkiem się oblekła.
– Margrabio mój, bracie serdeczny – rzekł z wywnętrzeniem, którego potrzebował. – Ty wiesz, jak mi drogie jest połączenie się z rodem waszym. Pragnąłem go, nie widząc Margarety, dziś, gdym ją zobaczył, mocniej jeszcze pożądam szczęścia tego… Lecz… księżna…
Karol podniósł prędko oczy, nad robotą około sękowatego kija spuszczone.
– Czyż kobiet nie znasz? – odezwał się. – Mają one swe dziwactwa, mają słabostki, wiele im pobłażać należy. Margareta niedawno straciła dziecię.
Miej cierpliwość.
– Pragnąłbym widzieć się, pomówić – rzekł Kaźmirz. – Mieć może uprzedzenia, ludzie są złośliwi, może bym potrafił uspokoić ją. Wszak nie jest tak chorą?
Karol, nie rzucając roboty, podszedł ku drzwiom i marszałka swego wprost do siostry wyprawił, oznajmując odwiedziny narzeczonego.
Tu wcale się ich nie spodziewano, księżna nie była ubraną, leżała w łóżku, siedziała przy niej stara Agnes. Gdy nadeszły nie prośby, ale rozkazy, musiano co najprędzej przystroić księżnę, którą to natręctwo Kaźmirza rozgniewało. Nie mówiąc nic, ale wejrzeniem piorunującem zmierzywszy posłankę, która jej wolę brata przyniosła, dozwoliła się przybrać, jak chciano.
Naprędce dobyto suknie, zawiązano włosy, przyniesiono klejnoty. Księżna ubierać się dała, nie objawiając woli żadnej, nie chcąc uczynić wyboru. Zamiast potem usiąść w krześle dla przyjęcia króla, jak była ustrojoną położyła się na łóżku, sparła na białej ręce, i niema a gniewna czekała.
Margrabia Karol prowadził bladego Kaźmirza z sobą. Dwór Margarety, który otaczał jej łoże, odprawiono do przyległej komnaty. Kaźmirz zajął miejsce naprzeciw narzeczonej. Gotowe już były kosztowne dary, które wiózł dla Margarety. Niesiono je za nim. Sześciu młodych chłopaków, dobranych wzrostem i urodą, w kaftanach szkarłatnych, na których piastowskie orły białe były wyszyte, nieśli kute skrzynki z klejnotami, pootwierane już tak, aby wewnątrz nich leżące kosztowności widzieć było można.
Z rąk pierwszego z nich Kaźmirz wziął sam najpiękniejszą skrzynkę i z uśmiechem złożył ją u nóg księżnej. Chłopaki, przyklękając przed nią, z kolei stawiali przyniesione dary.
Wszystko to nie wyglądało tak barbarzyńsko, tak ubogo, jak księżnie opowiadano. Z pewnem zdumieniem, drżąca, nie mówiąc nic, patrzała na klejnoty.
W istocie były one królowej godne. Z wnętrza skrzynek, wybitych jedwabnemi tkaninami, połyskiwały w ciężkich oprawach, na których wiły się emaliowane ozdoby, ogromne rubiny, szafiry, ametysty, szmaragdy, perły dziwnych kształtów, to białe, to różowo zabarwiane…
Wszystko to jednak zaledwie potrafiło zwrócić roztargnione księżnej oko. Skłoniła głową z lekka na znak niemego podziękowania, lecz nie okazała radości, nie odezwała się ani słowem, nie poruszyła ku nim ręki.
Margrabia Karol, dobywszy pas ze skrzynki, rzucił go jej na kolana, żartobliwie twierdząc, iż przepasanie nim uzdrowić ją miało. Klejnot zsunął się z nich i padł z łoskotem na ziemię.
Nie podniósł go nikt.
Kaźmirz, widząc tak jawną obojętność, rumienił się i blednął.
Margrabiemu zdało się, że najlepszym sposobem zbliżenia narzeczonych będzie zostawienie ich sam na sam z sobą. Usunął się więc w drugi koniec obszernej komnaty ku oknu, z którego ożywione świetnym dworem podwórze w świetle majowego poranka widać było.
Po odejściu brata, raz pierwszy oczy Margarety podniosły się na Kaźmirza, trafiły właśnie na chwilę, w której król, dotknięty w swej dumie, siedział zasępiony i groźny.
Oko księżnej, choć nie było łagodnem, zmieniło jednym wejrzeniem jego usposobienie.
Pochylił się, zapytując ją o zdrowie.
Księżna pomyślała nad odpowiedzią, usta się jej poruszyły i wyrazem ostrym odparła.
– Jestem chora, widzicie to sami. Będę chorą – dodała. – Sądzę, że wam potrzebaby innej żony… Ze mną smutek do domu weźmiecie…
– Mam nadzieję, że znajdą się u mnie środki rozproszenia go – rzekł Kaźmirz. – Wszystko, co wam może być przyjemnem…
– Mnie już nic przyjemnem nie jest – sucho przerwała księżna.
– Pozwólcie mi mieć nadzieję, że się to zmieni – rzekł król.
– To się zmienić nie może – odparła Margareta.
Słowom tym odpychające towarzyszyło wejrzenie. Kaźmirz zarumienił się, lecz pozostał panem siebie.
– Być może – odezwał się po chwili – iż mnie i królestwo moje nieprzyjaciele źle wam odmalowali i że ztąd powstał wstręt jakiś do mnie. Przekonacie się, że ludzie kłamią.
Księżna dumnie głową potrzęsła, nogą, przy której leżał pas złoty, upadły na ziemię, popchnęła go niecierpliwie.
Zapatrzyła się w okno, umyślnie unikając spotkać króla oczy, które w nią były wlepione.
– Bywaliście na Węgrzech! – odezwała się z wyrazem przekąsu jakiegoś Margareta. – Mówią, że tam są niewiasty piękne bardzo. Dwór królowej Elżbiety obfitować w nie musi?
Kaźmirz zrozumiał przymówkę, ruszył ramionami pogardliwie i usiłował się uśmiechnąć.
– Jednakże – przerwał – piękniejszej nad was nie widziałem w życiu ani na węgierskiem, ni na żadnym dworze.
Królewna odpowiedziała na tę grzeczność bladym uśmiechem szyderskim.
– Miałażbym wam przypominać kogo? – odparła złośliwie.
Kaźmirz, którego twarz za każdym takim pociskiem krew oblewała, starał się zachować spokój.
– Wasza miłość – rzekł – nie macie ani sobie podobnych, ni sobie równych.
– Od francuzkich trubadurów uczyliście się grzeczności dla niewiast – odezwała się Margareta. – Wybaczcie mi, lecz sądzę, że królowi lepiejby szczerość przystała.
Król namarszczył brwi, poruszony był mocno, żal i ból zabrzmiały w głosie jego.
– Pani moja – rzekł – jestem szczerym mówiąc wam, że w was położyłem jedyne szczęścia mojego nadzieje. Litościwsza chciej być dla mnie. Mogę was zapewnić, że nawzajem o wasze szczęście starać się będę życiem całem.
To mówiąc, wstał król, a Margrabia usłyszawszy to poruszenie jego, zbliżył się do rozmawiających.
– Zostawmy Margaretę w spokoju – rzekł, spierając się na poręczy jej krzesła – niech co prędzej stara się siły odzyskać, aby w dzień swej świętej patronki gotową była podać wam rękę… bo król, ojciec nasz, dzień ten naznaczył… Wola jego, dodał z naciskiem, spełnić się musi.
Margareta podniosła oczy na brata, odpowiadając mu tylko wejrzeniem gniewnem.
Król żegnał ją, żądał ręki. Zawahawszy się podała mu księżna białą, wąską, wychudzoną, zimną, z widocznym przymusem i wstrętem. Zaledwie pocałunek złożył na niej i odwrócił się, spiesznie otarła ją o suknię. Margrabia Karol dostrzegł to tylko i ramionami poruszył…
Nie dano dnia tego do nocy odpoczynku królowi. Czekał nań król Jan i uczta z trefnisiami u stołu, potem pochód po ulicach miasta dla widzenia go, przyjęcie w biskupim dworze, turnieje i gonitwy, wieczorna biesiada i opowiadania o rycerstwie we Francji i Włoszech… Późno już wrócił Kaźmirz do izb mu przeznaczonych.
Tu oprócz dworu i starszyzny, którą odprawił zaraz, stał już oczekujący nań Kochan. Pilno było królowi rozmówić się z powiernikiem. Ten nadrabiał wesołą niby twarzą, nie chcąc dać znać po sobie, ile przykrych wiadomostek w ciągu dnia tego dostało się do jego uszów.
Między innemi, chytry Pelarz pospieszył do Kochana, pod pozorem swych stosunków z Węgrami i łaskawości, jaką mu okazywała królowa Elżbieta, szukając sposobności pokłonienia się jej bratu. W istocie szło mu o to, by się wywiedział o usposobieniach, a może sprawił, co mu polecono.
Kochan się w nim cale nie domyślał zdrady. Pelarz wyśmienicie grał rolę gorliwego sługi rodu Kaźmirzowego, przyjaciela i doradcy.
Z cicha począł ubolewać nad Kaźmirzem, który, według niego, wart był lepszego losu, a nie chorej i smutnej wdowy, niechętnej dlań, którą mu narzucano.
– Wasz król najlepiejby zrobił – dodał – gdyby ślub ten odłożyć się starał. Choćby wykupić się od niego przyszło królowi Janowi! Żona ta szczęścia mu nie przyniesie.
Kochan milczący słuchał.
– Zapóźna to rada – rzekł po namyśle – gdyśmy na wesele przybyli. Wino utoczone wypić potrzeba.
– Ja znam – wtrącił Pelarz – przysłowie, które powiada, że między czarą a ustami, przestrzeń jest wielka.
Długo tak zabawiał i starał się coś z Kochana dobyć, zręczny człek, lecz widząc, że dworak usta ma zamknięte i piersi zapięte, opuścił go, oświadczając się tylko z miłością wielką.
Przez cały dzień tak Kochan z różnych stron napawał się nie bardzo smacznemi wieściami. Ku wieczorowi Zytka oznajmiła mu, że księżna czuła się gorzej.
Przejęta dreszczami nagłemi, musiała się położyć w łóżko.
Na zapytanie więc królewskie, co słychać, dworak ruszeniem ramion odpowiedział.
Król też znękany był i smutny, a przynieść mu pociechy, nie było zkąd. Kochan począł żywo pleść, że czas wszystko zmienić może i rozpaczać nie trzeba.
– Więc i ty widzisz powody dla którychby można się trapić? – odparł król. – Nieprawdaż? Nie kusić się nam, a raczej mnie!! Przepowiednia tej starej czarownicy na myśl mi powraca.
Zadumany spuścił ręce, zwiesił głowę.
– Nic jeszcze nie ma straconego – rzekł, dodając sobie męztwa. – Byleby raz ślub wziąć, a królowę zawieść do Krakowa, rozproszą się te jej smutki.
– Ale czy nie lepiejby – wtrącił nieśmiało ulubieniec – odłożyć te ślubowiny, nie naglić? Dać jej czas.
Król strzepnął rękami.
– Dzień jest naznaczony – zawołał – stoją przy nim, nieodstąpią od niego. Księżna jest jak anioł piękna, miłuję ją, musi być moją!!
Wyrwały mu się wyrazy te z taką siłą, iż Kochan zamilknąć musiał.
Nazajutrz ponowiły się turnieje, a księżna była słabą ciągle. Królewski lekarz siedział przy niej. Nie przewidywano jednak nic złego. Zabawy były tem huczniejsze, iż król Jan chciał niemi w początku zatrzeć smutne wrażenie, jakie słabość córki wywierała.
Polski król spokój wielki udawać musiał, ale nie miał go w duszy.
Doniesienia Kochana, który w ciągu dnia umiał, pod pozorami różnemi, zbliżać się do niego i szepnąć potajemnie słowa, coraz były bardziej zatrwarzające.
Choroba zdawała się rosnąć i stawać groźniejszą. Na dworze jeszcze o tem mówić nie było wolno. Lecz z twarzy Margrabiego Karola i żony jego Bianki widać było frasunek i strapienie, troskliwie tajone.
Następnego dnia Margareta była już prawie bezprzytomną, a lekarz przestraszony zwiastował drżącym głosem królowi, iż środki jego były wyczerpane, że niebezpieczeństwo groziło wielkie, w końcu, iż należało zwrócić się tam z prośbą, gdzie jest wszelka moc i siła, zkąd płynie życie i przychodzi śmierć: do modlitwy, do Boga.
Król Jan, który od utraty wzroku stał się nabożniejszym, niż był w ciągu życia, zadrżał i ręce załamał.
Kazał się zaprowadzić do łoża córki, niepoznała go.
Margrabia Karol z twarzą zmienioną przyszedł Kaźmirzowi zwiastować smutną nowinę.
Król, który nie przypuszczał, aby jakiekolwiek niebezpieczeństwo zagrażać mogło Margarecie, stanął oniemiały z rozpaczy i boleści. Ręce załamał i zakrył wnet twarz niemi.
– Jestem najnieszczęśliwszy z ludzi! – zawołał – O mój Boże! jakże karzesz mnie srogo za grzechy moje!
Napróżno margrabia Karol uspokoić się go starał.
Dnia tego zabawy, igrzyska, gonitwy, wszystko zostało przerwane. Cisza głucha, złowroga zapanowała na dworze.
Biskup Jan z Drażic przybył z Nowego Miasta do króla ofiarując się z całem duchowieństwem czternastodniowem nabożeństwem, z processjami, z wystawieniem relikwij, błagać Boga o odwrócenie ciosu, który królewskiej zagrażał rodzinie.
Rozkazy były już wydane, po wszystkich kościołach odzywały się dzwony; nagle, wesołe wczoraj miasto okryła żałoba. Lud począł się cisnąć do krużganków kaplic i kościołów.
Duchowieństwo z chorągwiami i krzyżami, długiemi sznury, śpiewając pieśni, wyciągało już z Wyszehradu, od Ś. Wita, P. Maryi, Ś. Mikołaja.
Kaźmirz z całym dworem swoim pieszo udał się do zamkowego kościoła, wysławszy znaczną summę dla zakupienia nabożeństwa.
Trwoga niewysłowiona ogarnęła wszystkich. Przychodziło to nagle, i z wesołości wczorajszej przejście do błagalnych modlitw było tak szybkie, iż wrażenie uczyniło potężne. Ludzie widzieli w tem znowu jakiś palec boży, karę za grzechy starego ślepca, który tyle w żywocie swoim nabroił.
Lekarze zwołani najmniejszej już nie czynili nadziei. Gorączka, nie rzucając na chwilę chorej, rosła i wzmagała się. Nie poznawała ludzi, mówiła, płakała, krzyczała, zrywając się i żaląc, a wspomnienia przeszłości i teraźniejszość tak się mieszały w jej głowie, iż mąż umarły, narzeczony, dziecię, historja Amadejówny, obrazy męczeństwa groźnego plątały się w niedokończonych wykrzykach, które służbę żeńską, zgromadzoną przy łożu, niemal też o szaleństwo przyprawiały.
Po takich wybuchach następowało osłabienie, zaniemienie, i życie uchodzić się zdawało, by natychmiast znów powrócić odgłosem boleści.
Wypadek ten, nawet na dworze tak karnym i do ładu wdrożonym, jakim był króla Jana, wywołał nieład i zamięszanie. Ślepy król na przemiany burzył się gniewem, i niemy, sparty na rękach, pogrążał się w myślach dręczących. Sumienie wyrzucało mu, iż uporem swym sprowadził chorobę, miał być może przyczyną śmierci córki.
Przy Kaźmirzu jeden teraz margrabia Karol pozostał na straży. Starał się go pocieszać.
Choroba przesilić się mogła.
Modlitwy duchowieństwa, śluby, procesje, relikwie świętych na pomoc wezwane, nie mogły być nadaremne.
W istocie rozkaz biskupa, przykład zakonów, które natychmiast rozpoczęły nieustające błagalne nabożeństwa, poruszył całą tę ludność, która zbiegła się do miasta dla oglądania wesela, a trafiła na grozę żałoby.
Napełniały się świątynie wszystkie, dzwony biły, szerząc jeszcze niepokój i trwogę.
Gdy około łoża chorej z margrabiną Bianką cały dwór niewieści się skupiał, a na stołach około chorej rozkładano przyniesione z kościołów relikwje, Kaźmierz siedział większą część dnia sam na sam, lub razem z milczącym ojcem bolejąc.
Myśl ta, prześladująca go, iż straszna przepowiednia ziścić się miała, przejmowała zabobonną niemal trwogą do głębi duszy. Los prześladował go. W uszach brzmiało mściwe, straszne, niezapomniane owe Amadejów nazwisko.
Kochan, który stał na straży, nie śmiał się odzywać, patrzał tylko i czekał. Lecz napróżno. Król nie widział nikogo, tak był zatopiony w sobie.
Wielka radość, nadzieje, z któremi jechał spiesząc tu, wszystko jedna chwila jakaś nieszczęsna zgruchotała.
Niekiedy przybiegali ludzie z lepszemi i pocieszającemi wieściami. Królewna spoczywała, usypiała, choroba obiecywała się przesilić. Naówczas nadzieja wstępowała w serce.
Bóg się zlitował, modlitwy były wysłuchane. Trochę spokoju przynosiło ulgę. Król Jan przysyłał od siebie, przychodził Margrabia, zbiegali się posłańcy.
Wszyscy zdawali się odżywać.
Lecz trwało to krótko; następnych dni wybuchy gorączki wprawdzie ustały, gwałtowność ich się zmniejszyła, osłabienie jednak wzrastało. Siły się wyczerpywały, lekarze nie wróżyli nic dobrego.
Nabożeństwa nieustawały.
Pomimo, że mu to odradzano i nie bardzo dopuścić chciano odwiedzin chorej Margarety, aby widok jej tem większego na królu nie zrobił wrażenia, Kaźmirz dopominał się o to jako narzeczony, żądał tak uparcie, tak natarczywie, iż margrabina Bianka poprowadziła go z sobą.
W ciemnej z osłonionemi oknami, nizkiej, sklepionej komnacie, którą lampki palące się przed obrazami i trochę światła przedzierającego się przez opony słabo rozjaśniały, na łożu otoczonem przez kobiety klęczące i stojące do koła, spoczywała blada księżna, której cierpienie wewnętrzne niekiedy gwałtownemi ruchami i zmiany twarzy się zdradzało. Oczy jej to się otwierały i nieruchomie wlepione patrzały nie widząc, to zamykały, jakby usypiała. Lecz sen ten nie był spoczynkiem. Rzucała się niespokojnie, białemi rękami konwulsyjnie chwytając okrycia, które kobiety co chwila poprawiać musiały.
Blade jej oblicze było jeszcze tak szlachetnie pięknem jak dawniej, lecz cierpienie nadawało mu wyraz litość obudzający.
Jeden z duchownych dworskich siedział u łoża odmawiając modlitwy, może oczekując na chwilę, w której umysł chorej odzyskałby przytomność.
W cichości zbliżył się Kaźmirz, idący za Bianką, aż do łoża samego. Chora, jakby uczuła przytomność jego, otwarła oczy szeroko, z ust dobył się słaby głos i gwałtownie odwróciła się na drugą łoża stronę.
Kaźmirz zbladł.
Stali tak, oczekując jakiejś oznaki pocieszającej. Bianka rozpytywała kobiety, które za całą odpowiedź płakały…
Wkrótce potem stłumiony głos chorej dał się słyszeć. – Wołała jak zdyszana, przerywanemi wyrazy:
– Nie chcę – nie chcę – zdejmcie mi pierścień – dary odnieście… Tu umrę, nie powiozą mnie… krew… krew…
Na królu czyniło to wrażenie tak silne, iż po chwili ustąpić musiał… Wyszedł stąd oślepły, ogłuszony, z oczyma zamglonemi, z sercem ściśniętem.
Nie mówiąc do nikogo, powlókł się zamknąć w swych izbach…
Wieczorem z orszakiem całym udał się na nabożeństwo do ołtarza ŚŚ. Stanisława i Oswalda w Kościele Ś. Wita. Królewską ofiarę złożył dla duchownych, którzy błagalne litanje odśpiewali.
Nastąpiła noc – noc milcząca, ale bezsenna dla wszystkich na zamku. Król Jan siedział, co chwila posyłając dowiedzieć się o zdrowie córki. Kaźmirzowi przynosił wieści Kochan. Margrabia Karol przychodził go pocieszać. Po wszystkich kościołach paliły się światła i odprawiały nabożeństwa…
Nazajutrz dzień był Ś. Zofji, piękny, jasny, majowy dzień, słoneczny, lecz o słońca wschodzie uderzyły wszystkie dzwony na Starej i Nowej Pradze, na Wyszehradzie, na Grodzie, uderzyły jękiem żałobnym.
Księżna Margareta – nie żyła.
Do ostatniej chwili przerażony ojciec, zbolały ów narzeczony, mieli jakąś nadzieję cudu.
Gdy straszna wiadomość o śmierci księżnej rozeszła się po zamku, i płacz niewiast, całego dworu, czeladzi, zwiastował ją – król Jan padł na kolana łkając. Syn podnieść musiał ojca…
– Prowadźcie mnie do niego – zawołał przemagając ból – on także, jak ja, ten cios czuć musi…
Prawie razem z wiadomością o zgonie Margarety, ojciec jej i brat weszli do izby, w której Kaźmirz rozpaczał.
Rzucił się on do kolan starca, łkając i rozgorączkowany…
– Ty, – którego ja ojcem mym już zwałem – odezwał się – i którego i teraz ojcem mieć chcę, ty jeden pojmiesz boleść moją.
Nie ma Margarety! a z nią poszły wszystkie nadzieje, całe szczęście moje, cała przyszłość rodu mojego!
Sami zboleli i rozłzawieni, stary król, syn jego i Kaźmirz, ściskać się i obejmować zaczęli.
Margrabia ze wszystkich najwięcej zachował spokoju i pomiarkowania w rozpaczy. I jemu żal było tego ślicznego kwiatu, ściętego na młodej łodydze, lecz życia wymagania powoływały go. On tu jeden miał przytomność jeszcze…
Stary Jan, ten rycerz nieulękniony, który nieraz na śmierć się narażał z heroiczną odwagą, złamany był – bezsilny. Kaźmirz, w kwiecie wieku, ale już tyle przeżywszy i przecierpiawszy, uginał się pod tym ciosem, nietylko stratę narzeczonej, ale wróżbę złą w tem upatrując dla siebie. Mimowolnie przychodziło mu to na usta…
– Ojcze mój, – wołał, obejmując starca jęczącego, – ojcze mój – użal się nademną. Niezasłużone jakieś przekleństwo wisi nad głową moją – zginąć więc muszę ostatni z rodu, a państwo moje pójść w obce ręce…
– Nie – odparł stary Jan, którego syn zmusił usiąść, bojąc się, aby mu sił po bezsenności i cierpieniach nie zabrakło – nie! Nazwałeś mnie ojcem, chciałem ci nim być – dać własną córkę – Bóg moje najlepsze chęci zniweczył, lecz nie wyrzeknę się ani tytułu tego, ani jego obowiązków.
Wtem margrabia Karol wtrącił:
– Bracie mój, bo i ja nie wyrzekam się braterstwa z tobą – daj słusznemu żalowi przeminąć… Ja i król, ojciec mój, będziemy się starać wyszukać ci żony… Ożenim cię… zadasz kłam przepowiedniom nierozsądnym i złośliwym… Nie dopuścim tego, aby królestwo twoje…
Stary Jan począł w tej chwili żywo:
– Dobrze mówi – Karol… niech nas ta wspólna boleść połączy, poprzysięgnijmy sobie braterstwo… Ja i Karol wyszukamy ci małżonki.
Kaźmirz chwycił rękę Jana.
– A ja na pamięć tej drogiej zmarłej, której mi nikt nie zastąpi, przysięgam Wam, że z ręki Waszej przyjmę narzeczoną, jaką mi dacie… Ona będzie nowym węzłem między mną a wami…
Tak, przy zaledwie ostygłych zwłokach, już Margrabia Karol rzucił myśl dla polityki swej potrzebną, i mającą związek pomiędzy Polską a Luksemburczykami utrzymać.
Kaźmirz przyjął ją ze ślepem zaufaniem, pod ciężarem przepowiedni i trwogi zejścia bezpotomnym.
Córka, którą mu zostawiła Aldona, nie mogła wziąć na skronie korony tej, której obrona męzkiej potrzebowała dłoni…
Z równie wielkim żalem, jak przed chwilą radość była – pogrzebowe odbyły się obrządki. Kaźmirz pozostał, aby zwłoki narzeczonej odprowadzić do grobu królewskiego na Zbrasławiu.
Ponowiono jeszcze po smutnym obrzędzie zapewnienia przymierza i nierozerwanej przyjaźni, a Jan i Karol zobowiązali się uroczyście wynaleźć dla króla nową narzeczonę – którą on z ich rąk przyjąć miał bez wyboru.
Pożegnanie było uroczyste i najczulsze, lecz orszak polski, który z tryumfem, weselem i wrzawą wjeżdżał do złotej Pragi, wyciągnął z niej rankiem, po cichu, przeprowadzony przez Margrabiego Karola – odziany żałobą i smutny.
Król Kaźmirz we wszystkich litość obudzał. – Wprawdzie po przemożeniu pierwszego wybuchu rozpaczy, odzyskał on męztwo i siłę ducha, lecz głęboki smutek czynił go martwym na wszystko.
Jechał, dając się prowadzić – nie okazując niczem zajęcia – zobojętniały i pogrążony w sobie.
Takim na pierwszym noclegu na czeskiej ziemi – wieczorem, znalazł go ulubiony mu powiernik, ksiądz Suchywilk, Grzymalita, który mu towarzyszył do Pragi.
Był to jeden z najpoważniejszych, najuczeńszych swojego czasu duchownych, mąż dobrej rady, nieskazitelnego charakteru, a wielkiego przywiązania do Kaźmirza, który mu miłość jego dla siebie zupełnem odpłacał zaufaniem.
Jak wuj jego, Arcybiskup Bogorja, tak on kształcił się za granicą, w Bononji, Padwie i Rzymie dokończył nauki, a oprócz suchej ich treści, przywiózł z sobą zdrowe i żywe pojęcie wszystkiego, co własny kraj wymagał.
Wielkiej siły ducha mąż, umiejący prawdę mówić i nie zniżający się nigdy do pochlebstwa – cenionym był przez króla wysoko.
Szanował go Kaźmirz i często mu był posłuszny.
Sama postać jego wrażała uszanowanie i oznaczała męża charakteru energicznego a nieulęknionego. Król po nim miękkiej pociechy innych spodziewać się nie mógł.
Suchywilk, wszedłszy do izby, w której król siedział pogrążony w sobie, a Kochan stał u proga – popatrzył chwilę nań, nim się zbliżył.
Wstydząc się swojego tak jawnie słabość odkrywającego smutku, król powstał, zmuszając się do uprzejmego uśmiechu. Kochan czuł się tu już niepotrzebnym, i zniknął.
Zostali sami.
Czas jakiś Grzymalita milczał.
– Miłościwy panie – odezwał się, – mierząc króla swem wejrzeniem spokojnem – nie trzeba się tak poddawać boleści, choć jest ona bardzo usprawiedliwioną. Lecz, taka kolej rzeczy ludzkich – takie są losy nasze, nic na ziemi nie ma pewnego. Bóg doświadcza i próbuje.
Po tej przedmowie Suchywilk począł zwolna.
– Ludziom, co dla siebie żyją, boleć i lubować się w boleściach swych jest wolno – nie wam, nie nam. Kapłani i królowie synami są bożemi. – Mocarze w dłoni trzymają losy państw… Macie, miłość wasza, co czynić. – Kraj cały odłogiem leży, czeka na was… Nie godzi się wam nad własną niedolą łzy wylewać.
Kaźmirzowi oczy zabłysły, począł słuchać z uwagą. – Ksiądz mówił dalej, ożywiając się…
– Miłościwy Panie… pomyślcie o owczarni waszej a ból wasz własny nie da się wam tak uczuć uciskająco i przygnębiająco.
– Ojcze mój – odezwał się Kaźmirz – macie słuszność, lecz są cierpienia nad siły…
– Siły wola wywołuje, a ta od człowieka zależy – rzekł Suchywilk.
– Wnijdźcie w położenie moje… Ta groźba straszna, iż mogę być ostatnim z rodu mojego! – szepnął Kaźmirz. – W chwili, gdym sądził, iż przeczucia przełamię, gdym miał nadzieję…
– Ale nadzieja straconą nie jest – rzekł energicznie duchowny. – Przeczucia i przepowiednie są to pokusy szatana. Bóg rzadko objawia przyszłość, a gdy to czyni, dzieje się objawienie jej przez usta poświęcone i wiary godne.
Lecz wy, królu miłościwy – dodał – gdyby nawet, od czego Boże uchowaj, ta jakaś przepowiednia ziścić się miała, możecie po sobie zostawić więcej niż potomka, więcej niż potomstwo – dzieło wasze, pamięć spraw wielkich, dłużej trwającą, niż rody.
Król spojrzał nań z ożywieniem i ciekawością.
– Cóż ja uczynić mogę? – zapytał smutnie.
– Tu, u nas, w tej Polsce, ledwie do kupy jako tako orężem ojca waszego sklejonej? – odparł Suchywilk z mocą wielką. – Pytacie, miłościwy królu, co czynić?
Aliści żywota ludzkiego najdłuższego nie starczy na to, co tu jest do czynienia!
Miłościwy królu, widzieliście to miasto Pragę tak wspaniale się wznoszące, alboż my miast takich mieć nie możemy i nie powinniśmy? Wszystko u nas odłogiem! Cóż to są te zamki nasze, stosy drzewa, jakby na opał przygotowanego? Szkół u nas mało, kraj na pół pusty, ludu mało, ściągnąć go trzeba…
Kaźmirz słuchał, ożywiając się.
– Naostatek, miłościwy panie – dodał kapłan – gdzież u nas prawa są? Inne kraje mają je spisane, u nas każdy sędzia podług jakiegoś starego obyczaju inaczej sądzi… jako sam chce. Jakież to królestwo jedno, gdy w niem zwyczajów tyle, a pisanego prawa lub nie ma, albo je sobie pisarczyki notują dla pamięci, jak się im podoba, a potem te ich mazaniny służą za kodeksa? Alboż i to godzi się, żeby nasze mieszczaństwo, gdy się sądzi, a wyrokom nie rade, do Magdeburga pod cudze panowanie słało z apelacyą?
Suchywilk, który równie biegłym teologiem jak prawnikiem był, mówiąc o tym przedmiocie, mimowolnie się zapędził.
Zmiarkował sam prędko, że nie pora była królowi szczegóły te teraz stawić przed oczy, i zwrócił mowę swą inaczej.
– Ojciec wasz wojował – rzekł – wy budować musicie i gospodarzyć. Alboż to nie boleśnie nam słuchać, gdy obcy, o kraju naszym rozpowiadając, dzikim go zwą, barbarzyńskim, zarosłym, niewytrzebionym, na pół pogańskim? Albo nie wstyd, gdy nam gościńców naszych niebezpieczeństwa i niewygody zarzucają w oczy?
Rzemiosł u nas mało, wszystko u obcych kupować musimy…
Kaźmirz zdał się zapominać o swej boleści.
– Ojcze mój – przerwał – to ty wiesz najlepiej, bom ci się nieraz spowiadał z myśli moich, że całą żądzą mą i staraniem było i jest na ten cel pokój utrzymać, okupić go, aby lud ubogi się wzmógł, bezpiecznie zasiedlił, wzbogacił! Pragnę tego wszystkiego co wy, lecz jak i czem tak wiele rzeczy razem dokonać możemy?
– Jak? – zawołał Suchywilk – rozpoczynając od najpilniejszego.
Wasza miłość daliście najeżdżanym i pustoszonym ziemiom wytchnienie, to już dobrodziejstwo wielkie. Zważmy, co czynić, i bierzmy się do dzieła.
Król się zadumał.
Widocznem było, że Grzymalita zręcznie potrafił odwrócić myśl jego od tych dręczących wspomnień, co ją zajmowały. W Kaźmirzu odezwało się to, co go od młodości obchodziło najżywiej, chęć podźwignięcia kraju i postawienia go na równi z innemi królestwami w Europie.
– Cóż więc najpilniejsze? – zapytał.
Suchywilk spojrzał nań.
– Chleb i zamożność da nam pokój – odezwał się – a po nich co najpierwszą wszelkiego kraju potrzebą?
Kaźmirz łatwo mógł w myśl mówiącego trafić, wiedział, co go najżywiej obchodziło zawsze.
– Sprawiedliwość – odparł nieśmiało.
– Tak jest – odparł Suchywilk z radością. – Miłość wasza nieśmiertelną po sobie zostawić możesz spuściznę Polsce. Prawa jej daj!
Kaźmirz powstał odżywiony.
– Dobrze – rzekł – lecz wy mi bądźcie do wielkiego dzieła pomocą. Pociechą ono dla mnie się stanie…
Zamilkł. Ksiądz przedłużał rozmowę znalazłszy w niej dzielne lekarstwo.
– Prawa pisanego tak jak nie mamy – rzekł – co gdzie jest z ust i tradycyj ludzkich pozbieranego, jedno się drugiego nie trzyma, trzeba to zebrać, zjednoczyć, zlać, aby, jak król jeden jest, i prawo było jedno…
Kaźmirz począł go ściskać.
– Pomóż mi – zawołał – pomóż! Trzeba, aby to prawo osłoniło lud biedny, kmiecie wzięło w opiekę. Na to umierającemu ojcu słowom dał, iż bronić go będę…
– Chrystus ten lud, jak nas, krwią przenajświętszą odkupił – dodał kapłan.
Taką rozmową Suchywilk zajął króla do nocy.
Nazajutrz rozpoczął ją znowu. Kaźmirz sam wznawiał chętnie przedmiot ten, do którego serce go ciągnęło i poczciwa chęć zostawienia po sobie pamięci dobrej.
Tak dojechali do Krakowa. Stolica, do której spodziewał się, wyjeżdżając z niej, powracać szczęśliwy obok młodej małżonki, wznowiła bolesne wspomnienia. Zatrzymać się kazał na drodze, aby przybyć ukradkiem, nocą, wprost na Wawel pusty… do swej sierotki, której matkę obiecał.
Są nieuniknione ciosy.
W bramie miejskiej król podniósł oczy na przemykającego się w przeciwnym kierunku rycerza, który uciekać się zdawał.
Mignęła przed nim blada twarz, kruczemi włosy otoczona, a przed oczyma znowu ukazały się krwawe, poszarpane ciała.
W przemykającym się król poznał – Amadeja!
Na przyjęcie króla nie wyjechał nikt, Kaźmirz zakazał, by go witano. W progu tylko spotkał wiernego swojego Mikołaja Wierzynka, który nizko mu się do kolan pokłonił, nie mówiąc słowa.
Spojrzeli na siebie; wierny sługa z oczów pana wyczytał całe smutne dzieje tej podróży, która żałobnym dzwonów dźwiękiem się skończyła, jak pogrzeb!