Читать книгу Strzemieńczyk - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 5

Tom I
V

Оглавление

W tych czasach, gdy Grześ przybył do Krakowa, w młodej akademii sławił się starszy od niego wiele, ale rozkwitający do życia Ambroży Boner…

W dwudziestu kilku leciech zdobył sobie pierwszy laur akademicki i gdy inni rówieśnicy jego uczyli się jeszcze, on już pisał komentarze nad Piotrem Lombardem.

Dziecię zamożnej rodziny, mógł się spodziewać, okazawszy chęć obleczenia sukni zakonnej, najwyższych dostojeństw w kościele. Prorokowano mu nadzwyczajną przyszłość. Świecił jak dyament, nietylko pomiędzy młodszymi, ale w gronie starych teologów…

Radzili się go doktorowie, podziwiali łatwość argumentowania, dyalektykę, i styl piękny wszyscy owych czasów styliści…

Z nauką, młodością swą, stosunkami rodziny, mógł sobie prędko obiecywać infułę, a nikt nie wątpił, że ona go czeka.

Lecz świetny ten początek cale co innego wróżył, dwudziestokilkoletni księżyna, nagle zamknął się na Kazimierzu w klasztorze ks. Augustyanów Eremitów, u św. Katarzyny, przywdział habit, odbył nowicyat i objawił niezłomną chęć poświęcenia reszty życia na chwałę Bogu i usługę biednych ludzi

Cudowny młodzian, który w zakonie nosił imię Izajasza, stał się jednym z tych mnichów, jakich tylko stare dzieje pierwotnych wieków znały.

Posty, modlitwy, włosiennica, nocne nabożeństwa, odwiedzanie chorych, grzebanie umarłych, posługa ubogim, pochłonęły całego… W chwilach odpoczynku zatapiał się w ascetycznych księgach… Z tego życia, którego celem było zapanowanie nad sobą i osiągnięcie chrześciańskiej doskonałości, nic go wyrwać nie mogło…

Uczony młodzian, którego umysł bystry i erudycya cudownie nabyta, zawstydzały mądrych profesorów, posiwiałych nad księgami, nie znalazł u Augustyanów ludzi, coby go ocenić umieli, przecież z pokorą wielką korzył się przed przełożonymi, rozumem i wolą… Był to wzór zakonnika i naówczas już widziano w nim za żywota ubłogosławionego…

Grześ w czasie pierwszego pobytu w Krakowie, gdy Izajasz zwał się Ambrożym i był jeszcze świeckim kapłanem, widywał go i miał u niego łaskę.

Boner cenił żywy umysł chłopaka, pojęcie łatwe i posługiwał się nim do przepisywania.

Od tego czasu lat upłynęło kilka, Boner się zamknął w klasztorze…

Grześ powróciwszy nie słyszał o nim jeszcze, choć w całym Krakowie za wzór świątobliwości go wskazywano.

Zaraz nazajutrz po weselu, gdy przechodził ulicą zadumany, ten traf, który w życiu Strzemieńczyka, grał tak opatrzną rolę, nastręczył mu… Izajasza, który od grobu świętego Stanisława do swego klasztoru powracał. Miał on do świętego męczennika szczególne nabożeństwo.

Pod tą suknią nową nie byłby go Grześ poznał pewnie, zwłaszcza że i twarz, niedawno rumiana i świeża młodego Izajasza, umartwieniami, postem, dobrowolnemi męczeństwy, nadzwyczaj zmienioną była.

Blady, z policzkami zapadłemi, w starym habicie wytartym, bosy, z nogami poranionemi, nie zwrócił nawet na siebie uwagi zamyślonego studenta, który pogrążony był od wczora w smutnych jakichś dumaniach o przyszłości, walcząc z sobą i wahając się jeszcze, co pocznie, ale Boner z tem jasnowidzeniem dusz wybranych, które szukają wszędzie boleści, aby ją pocieszać, wątpliwości, by ją rozjaśniać, przypomniał go sobie, wyczytał w twarzy jego utrapienie, przystąpił do niego i pozdrowił.

Grześ nie mógł go sobie przypomnieć. Głos i twarz były mu znane, ale człowiek wydawał się obcym.

Mnich położył mu ręką na ramieniu i uśmiechając się łagodnie, szepnął, iż był tym, dla którego on przepisywał niegdyś wyjątki Boecyusza…

Strzemieńczyk teraz dopiero poznał go i zawołał zdziwiony.

– Ale cóż z wami się stało?… ta suknia?…

– Dała mi spokój, dobiłem do portu… jestem szczęśliwym – rzekł uśmiechając się Boner. – Dwu panom służyć nie można, wybrałem więc tego, ku któremu wielka mnie miłość ciągnęła… baranka skrwawionego na krzyżu…

Z zazdrością prawie i poszanowaniem skłonił przed nim głowę Grześ i westchnął.

– Widzę z twego oblicza smutnego – dodał ojciec Izajasz – żeś… na rozdrożu, a w niepewności dusza twoja… Chodź ze mną, zwierz mi się, ażali nie przemówi przez niegodne usta Duch święty, może ci pociechę dam, a przynajmniej zaboleję z tobą…

Szli tak razem ku klasztorowi św. Katarzyny na Kaźmierz, a Grześ powoli opowiadał o swych wędrówkach.

Choć się ze stanu duszy swej nie zwierzał przed Izajaszem, łatwo mu było z samej powieści go odgadnąć. Milczał mnich nie przerywając… Razem weszli do celi mnicha.

O. Izajasz z umysłu zajmował i wyprosił sobie najnędzniejszą, ciemną, wilgotną, małą, a spojrzenie na nią malowało człowieka, który na świecie żył jeszcze, lecz już nie dla świata.

Nie było tu ani łoża, ani pościeli, bo asceta sypiał kilka godzin zaledwie, krzyżem leżąc na podłodze.

W kącie stał klęcznik twardy, a około niego zaschłej krwi krople rozprysłe, świadczące o biczowaniu… Krzyż i trupia głowa koronowały go…

Było to schronienie męczennika…

Z wesołą twarzą wprowadziwszy go, mnich zwrócił się do Grzesia…

– Tu szczęście moje! – zawołał – nie ma go gdzieindziej!

Trwoga jakaś ogarniała studenta, który stał zaniemiały…

– Mów jako przed bratem, co cię boli – dodał zakonnik.

– Znacie trochę żywota mojego – począł Grześ. – Uszedłem z domu rodzicielskiego dla nauki, bom do niej czuł popęd wielki, dla niej o głodzie i chłodzie włóczyłem się po świecie. Nie jestem syt, nie wszystka nauka słodką mi się wydaje… Powróciłem w rozterce z sobą samym.

Mam-li wdziać suknię duchowną, czy w życiu czynnem, do którego pochop też czuję, starać się służyć ludziom i Bogu?

Co czynić? co przedsiębrać? nie wiem. Świat mi się uśmiecha jeszcze, nie mam siły się go wyrzec, a potęga jakaś z góry zdaje się mnie popychać na inną drogę…

Wy, ojcze szczęśliwi jesteście, bo głos, który mówił do was, inne zagłuszył, a ja…

Izajasz słuchając go, stał z rękami złożonemi do modlitwy i zdawał się więcej może modlić, niż słuchać go, prosić o natchnienie z góry…

– Cóżeś przyniósł z tej wędrówki po obczyźnie? – spytał łagodnie…

– Ten sam niepokój z jakim wyszedłem ztąd, wątpliwości wielkie, niepewność wszystkiego, do czego się dobijałem tak usilnie. W tej mądrości ludzkiej, którą zdobyć pragnąłem, zaledwie kielich jej ust moich dotknął, ambrozya się w żółć zmieniała. Co zdala jaśniało mi, zblizka wydaje się nikczemnem… Gdziem się spodziewał ziarna, pustą znalazłem łupinę…

Izajasz milczał.

– Uczyć się pragnę zawsze, lecz są chwile, w których nauka wstrętną mi jest, bo ją czuję zawodną. Mam-li wdziać suknię duchowną??

Mnich dumał, dał znak ręką i poszedł do klęcznika, padł na kolana, złożył dłonie, pochylił głowę i zatopił się w modlitwie.

Grześ stał patrząc nań z podziwieniem i trwogą.

Na tej rozmowie z Bogiem, Izajasz zdawał się o nim zapominać, nareszcie powstał zwolna… Spojrzał na oczekującego miłosiernie…

– Nie spiesz z tem – rzekł – co powinno być dziełem przekonania i natchnienia. Walczą w tobie nieukołysane żywioły, a walka ta, jak każda w życiu, może być płodną. Ale w tym ducha stanie, do bozkich ołtarzy przybliżać się nie godzi. Pomnij, że pierwsi chrześcianie katechumenami długo stać musieli po za zgromadzeniem wiernych, niżeli do agapów byli przypuszczeni…

Lepiej jest nie wchodzić tam, zkąd wyjść się nie godzi, niż wnieść ze sobą, nie już zgorszenie, ale wątpliwość. Wzrok twój mgła ziemska jeszcze zaciemnia, nie widzisz jasno, módl się i pracuj…

Gdy człowiek jest bezsilny, naówczas, na godnego pomocy, spływa łaska… z łaską spokój ducha, a z nią spadają z oczów łuski…

Nie, nie kwap się! – powtórzył Izajasz.

Grześ odetchnął swobodniej.

– Widzisz – dodał Boner – sam kapłan i zakonnik, nie ciągnę cię do tego, co dla mnie portem jest i szczęśliwością, albowiem wyzuć się trzeba ze starego człowieka, aby nowym być, a w tobie kipi krew i bije serce…

– Skazany więc jestem – przerwał Grześ smutnie.

– Na walkę, jak wszyscy ludzie – odparł Boner. – Jedni z nich przez klasztor idą do nieba, inni przez świata drogi cierniste… I purpura bywa włosiennicą i korona cierniem bywa… Różnie powołuje Bóg i sobie służyć każe…

Jak mądre dziewice, czekaj z lampą zapaloną, patrząc aby ci ona nie zagasła…

Strzemieńczyk zbliżył się wzruszony i w rękę go pocałował. Boner zamilkł.

– Pozostaniesz w Krakowie? – zapytał po chwili.

– Sprzykrzyły mi się wędrówki – odparł Grześ – chcę słuchać nauk w akademii naszej i jej służyć…

Pozwolicie ojcze, abym w godzinach zwątpienia i utrapienia, o pociechę i pomoc was prosił?…

– Widzisz – rzekł Boner – żem sam pierwszy zwrócił się do was. Jako służę wszystkim, tak i tobie, radą a pocieszeniem chcę służyć. Idź z Bogiem w pokoju…

Uścisnął go zakonnik okazując mu jakby miłosierdzie wielkie, w czem Strzemieńczyk, choć widział pewną pociechę, czuł też przepowiednię ciężkich walk, jakie go na świecie czekały, a które błogosławiony mnich przeczuwał wcześnie…

Pokrzepiony wszakże radą tą i umocniony w postanowieniu czekania, aby się powołanie do stanu duchownego silniej w nim objawiło, wyszedł Grześ z klasztoru i powrócił do miasta…

Zostawało mu wiele do czynienia, a naprzód samo opatrzenie mieszkania, gdyż ks. Wacławowi ciężarem być nie chciał.

W tych myślach na rynek krakowski wchodził, gdy jednego z współbiesiadników wczorajszych, dawniej też sobie znajomego syna kupieckiego, którego Gąską zwano, ujrzał w wesołym humorze, kroczącego ku Sukiennicom.

Poznał go zdala Gąska i stanął…

Z wczorajszego wesela i biesiady jeszcze mu coś dobrej myśli pozostało. Począł wabić ku sobie studenta.

– Toście wczoraj nam z pola zbiegli niedotrzymawszy placu – rzekł wesoło. – Szukano was nadaremnie…

– Ani się dziwcie temu – odparł Grześ – com miał smutny i znużony robić między wesołymi?

– Bylibyśmy cię upoili i rozochocili?

– Albo ja was otrzeźwił i zasmucił. Trosk mam dosyć i do czynienia wiele…

– Ktoby temu wierzył! – rozśmiał się Gąska – albośmy to cię dawniej nie znali, żeście umieli podołać wszystkiemu, tak i dziś… Nie darmo macie głowę na karku…

– I głowa nie pomoże wiele, gdy rąk niema za co zaczepić – smutnie odezwał się Grześ.

– No, mówcież jaśniej, czem się tak frasujecie?

Strzemieńczyk z prawdziwej troski mu się spowiadać nie chciał, człowiek był nadto lekki, aby go zrozumiał, więc tłumacząc się od niechcenia, rzekł, że nawet gospody sobie nie znalazł jeszcze…

– Tak-że mów – przerwał Gąska – i chodź ze mną… Wiecie lub nie, żem po ojcu dom odziedziczył przy Grodzkiej, żyję w nim sam z matką, izb dosyć próżno stoi… Wybierzecie sobie jaką zechcecie…

– Najmiecie mi ją?

– Dam lub najmę, jak wola – odezwał się Gąska. – Wiem to, że wy pisać musicie, a do pisma światła potrzeba, nad gankiem izdebka jest, wschodki do niej nieosobliwe, ale nogi masz młode…

– Chodźmy – rzekł Grześ.

Tak się mieszkanie znalazło rychło. Komora była prawie próżna, a służyła dotąd tylko znajomym gościom do Krakowa przybywającym.

Gąska nie żądał za nią wiele i dodał śmiejąc się, iż Grześ za komorne czasem mu pieśń zaśpiewa…

Zeszli potem na dół do staruszki matki Gąski, która w swej izbie siedziała, niebardzo się już poruszać mogąc, bo niemoc w nogach miała i z krzesła służby i gospodarstwa dozierała.

Pomimo wieku i osłabienia, babina wesołą była, nudziło się jej samej w domu z dziewkami, syn rzadko przesiadywał, powitała nowego komornika bardzo rada, że ich w domu więcej będzie.

Strzemieńczyk też miał to szczęście, że się powierzchownością niewiastom podobać umiał. Stara jejmość dla gościa i dla syna, chcąc ich zatrzymać dłużej, wina zagrzać kazała.

– Chwalić Boga, że was mój Maciek złapał – rzekła – w domu nas więcej będzie… Nie chce mi się żenić, choć go proszę i swatam; a ja stara już w domu podołać nie mogę… Pomożecie mi może, aby go do wesela namówić…

Tu babuś przerwała sobie.

– Nie napatrzyłeś tam kogo na weselu? – spytała, i nieczekając odpowiedzi ciągnęła dalej. – Ot i tę, Lenchen Balcerów, gdyby był jeno chciał, byłby miał, jak Bóg żyw, a dziewczę śliczne i wiano piękne…

– Ale! ale – przerwał Gąska – Balcerównej dostać nie było łatwo. Prawda że piękna i bogata, ale za mąż iść cale nie chciała, i rodzice ledwie ją na pół uprosili, wpół zmusili…

– Cóż to jej było w głowie? – spytała stara.

– Pewnie sobie roiła panka. Wojewodzica czy kto ją wie kogo… – mówił Gąska. – A i to pewna, że choć mąż chłopak ładny i nieubogi i rodzina poczciwa, ledwie nieledwie ją matka skłoniła…

Staruszka kiwała głową.

– Drożyła się – wtrąciła – jak to one wszystkie; a takie małżeństwa przecie najlepsze bywają. Z wielkiej miłości zawczasu, potem tylko kwasy i swary…

Grześ, który słuchał z uwagą, tknięty tem, iż o Balcerównie powiadano jakoby za mąż iść nie chciała, poruszył się ciekawie.

– A zkądże o Balcerównie wiecie, iż do kobierca ochoty nie miała? – zapytał.

– Całe miasto wie o tem – rzekł Gąska. – Osobliwa była dziewczyna, bo jej pan Bóg wszystko dał, a tak chodziła zawsze zatęskniona i smutna, jakby najnieszczęśliwszą była. W końcu kumoszki matce otworzyły oczy, że ją koniecznie za mąż wydać trzeba…

– No, i dobrze ją wydali – odezwała się matka Gąski. – Mąż, chłop dorodny, dobry, stateczny i szpetny nie jest.

Słuchający syn, palcem się w czoło uderzył, babina to postrzegła.

– To co? – przerwała – albo ona za dwoje rozumu nie ma… Wszyscy przecie i o tem wiedzą, że ona na kobietę aż nadto oleju ma w głowie. Nie wiem czy nie kłamią, ale rozpowiadali, że pisać i czytać ktoś ją potajemnie nauczył…

Zarumienił się Grześ i spuścił oczy.

– A co jej potem – dodał Gąska – wolałaby szyć i kuchni pilnować…

Matka nie zaprzeczała temu. Strzemieńczyk się nie mięszał do rozmowy. Wtem gospodarz wstał i odezwał się.

– Nie pójdziecie dziś do Balcerów? Wesele trwa i pewnie jeszcze dni kilka się przeciągnie. Ja zajrzę też, chodźcie ze mną.

Zawahał się Grześ, ciągnęło go tam bardzo, obawa jakaś odpychała. Iść tam, aby mu serce bolało więcej? Nigdy on wprawdzie na wielkiej przyjaźni do swej uczennicy, nadziei żadnych nie pokładał; wiedział, że ubogie chłopie, choć szlachectwo jego coś ważyło, do zamożnej kupcowej nie mógł się posunąć, a jednak teraz, gdy ją widział zamężną, zazdrość i jakieś uczucie niewysłowionej boleści, serce mu uciskało…

Nie doczekawszy się odpowiedzi, Gąska nalegać począł mocniej.

– Chodź ze mną. Wczoraj za wami tam wszyscy się oglądali, będą wam radzi…

– Wyście też byli na weselu? – zapytała stara.

– A jakże! – rzekł Gąska. – Stary pono znajomy Balcerów i bardzo go tam witali serdecznie.

Strzemieńczyk z gorzkim uśmiechem zwrócił się do gospodyni.

– Tak – rzekł – gdym pauprem przybył do Krakowa lat temu już sporo, pierwsi mnie żywili Balcerowie.

Staruszka potrząsnęła głową, Gąska tymczasem za rękaw go ciągnął i nalegał.

– Chodź ze mną…

Rozum iść nie kazał, a słabość ludzka ciągnęła. Grześ w końcu dał się skusić.

Dnia tego wprawdzie już wczorajszego ścisku i tłumu nie było, ale wewnątrz dworek pełniuteńki, i muzyka i ochota a okrzyki około stołów, z których miski i dzbany nie schodziły.

W progu ich powitała Balcerowa, z twarzą zmęczoną i posępną…

Grześ wsunął się nieznacznie, szukając pani młodej oczyma. Siedziała sama otoczona mężatkami, a mąż jej wesół w drugim końcu izby poił gości… Żona, jak matka, zdawała się znużoną, blada była jak wczoraj, i roztargnionym wzrokiem toczyła po izbie, gdy niespodzianie Grześ się jej nastręczył.

Lekki rumieniec okrył jej twarzyczkę, i jakby się lękała, aby gość ten jej nie uszedł znowu jak wczora, wstała żywo, śmiało się zbliżając ku niemu…

Uśmieszek zjawił się na jej ustach…

Strzemieńczyk widząc ją wprost idącą ku sobie, musiał też naprzeciw niej kilka zrobić kroków. Goście weselni, których pełno było, podweseleni, mało na co zważali, tak byli sobą zajęci. Wśród nich więc mogli tak swobodnie rozmawiać, jakby się na osobności znajdowali…

– Długo, długo was w Krakowie nie było – poczęła cichym głosem Lena. – Wam w podróży czas biegł pewnie prędko, nam tutaj powoli. No! i wy mnie porzuciliście dzieckiem, a znaleźli w czepcu!

Westchnęła. Grześ się silił na wesołość.

– W sam czas przybyłem – rzekł – aby wam powinszować…

– Nie wiem czy jest czego – przerwała – bo mnie się iść za mąż serdecznie nie chciało… Ale ojciec kazał, matka prosiła i płakała…

Spuściła oczy jakby je ukryć chciała.

– Zostaniesz w Krakowie? – spytała.

– Muszę – rzekł Grześ – powróciłem jak wyszedłem z sakwy próżnemi, pracować potrzeba, a między swemi lżej i ochotniej…

Oczy Leny podniosły się teraz i długo uparcie wlepione pozostały w Grzesiu. Zdawała się porównywać żywego z tym, który został w jej pamięci.

– Nie zapominajcież o nas – odezwała się spokojnie – gdyście Bogu dzięki wrócili. Stara przyjaźń nie powinna umierać.

– Wdzięczność tem bardziej – przerwał Grześ. – U waszego progu pierwszy znalazłem chleba kawałek i miłosierną rękę…

Na tę rozmowę poczętą ledwie, młody mąż Balcerównej nadszedł, szukając jej niespokojny, wesołą twarzą witając wczorajszego gościa… Z drugiej strony przysunęła się matka, a tuż i niektórzy z gości, przypomniawszy śpiew Grzesia, targać go zaczęli, znowu się o pieśni dopominając.

Dlaczego Strzemieńczyk znalazł się teraz usposobionym lepiej i prosić się nie dając, wziął cytrę, sam on pono nie wiedział… Kołem otoczyli go wszyscy, cicho się w izbie zrobiło, i miłosna pieśń stara niemiecka zabrzmiała… Grześ wprawdzie zdawał się na struny cytry patrzeć tylko, lecz ukradkiem wzrok jego biegał po izbie…

Smutek ranny, niepokój i zwątpienie, które go do celi Izajasza zawiodło, wszystko co od niego słyszał, zapomniane zostało… Świat mu się wydał nie tak czarny, życie w nim nie tak utrapione, przyszłość nie tak groźna…

Mógł zdaleka patrzeć choć na cudze szczęście… Nie sami źli ludzie byli do koła… Śpiew przynosił pociechę, a grzechem być nie mógł…

Czemu nie miał pozostać takim śpiewakiem ptaszyną, co nucąc drugim i sobie żywot osładza?…

W tych myślach dokończył piosenki, i natychmiast drugą rozpoczął… Cały teraz był znów, jak nieraz w chwilach niedoli wędrownego życia, w pieśni, która go przenosiła jakby gdzie wyżej i dalej, a nie dała boleć nad tem, co było blizko.

Cudowna moc poezyi i muzyki upajała jego samego powoli, a siła jej też ze śpiewaka promieniejąc, owładywała wszystkiemi.

Kobiety miały na oczach łzy, mężczyźni dumali, wzdychali starzy, rozmarzali się młodsi, on zapominał… Stąpano coraz ostrożniej, szeptano coraz ciszej, i gdy on nareszcie zamilkł, długo jeszcze czekano, czy nie rozpocznie na nowo…

Wtem pani młoda, która z innemi razem zasłuchała się w pieśniach, jakby rozbudzona, poszła do stołu, nalała kubek i przyniosła zadumanemu śpiewakowi.

Grześ się porwał.

– Za zdrowie wasze! za szczęście! – zawołał głośno, ale ze drżeniem jakiemś.

Obstąpili go wszyscy, rozmowa na chwilę przerwana stała się gwarną, a student korzystając z nowego napływu gości, wysunął się do nowego swojego mieszkania.

W kilka dni potem był już obeznany ze wszystkiemi i oswojony ze swem położeniem. Na tułactwie wielu rzeczy liznął i zakosztował, do wielu skarbnic zajrzał, nie miał czasu nigdzie czerpać do dna. Wszystkie strony słabe nauczania i nauki bystry wzrok jego pochwytał, a poważnych zaniedbał… Potrzeba było czas niestracony, ale dopiero teraz mający się na korzyść obrócić, spożytkować, biorąc się do studyów gorliwie. Wiedział już Grześ, że łupin znajdzie wiele, że powłoki mu zaciężą, formy znużą, wywody zdadzą się niepożyteczne i długie, lecz rozumiał i to, że wykłady nie dla samych bystrych i pojętnych przeznaczone były, ale też dla nierozbudzonych i leniwych, którzy nic o własnej sile nie mogli zdobyć, a wedle wyrażenia gminnego, wszystko im łopatą w głowę kłaść było potrzeba.

Z pomocą dawnych swych znajomych i towarzyszów, za protekcyą kanonika Wacława, nietrudno mu było przyjętym zostać na słuchacza w kollegium mniejszem, które sam wybrał sobie…

Pomnażały się właśnie w owym czasie kollegia, i akademia rozrastała szczęśliwie, chociaż cała ona na ofiarności ludzi, na miłości nauki i poświęceniu się dla niej opierała. Szczupłe były, zaledwie najniezbędniejszym potrzebom starczące, pierwsze fundusze profesorów, którzy jeżeli głodem nie marli, winni byli swym beneficiom duchownym i bardzo skromnym wymaganiom. W kollegium większem i najstarszem, na stół (mensa vere philosophica), którym się tylko filozofowie mogli zaspokajać, zbierano co tydzień grosz wdowi… Jadano razem i wesołość a chrześciańska wstrzemięźliwość stanowiły potraw ubogich przyprawę.

Mieszkali tu sami teologowie i filozofowie, a życie było istnie klasztorne i reguła surowa…

Strzemieńczyk

Подняться наверх