Читать книгу Tajemnica komisarza policji - Józef Jeremski - Страница 4
ОглавлениеPewnego listopadowego popołudnia w biurze śledczym panowała cisza i nuda, co oznaczało, że w Warszawie w ostatnich czasach nie dokonano żadnego większego przestępstwa, nie biorąc pod uwagę zwykłych włamań i kradzieży, jakie zdarzają się zawsze i wszędzie. Kradzieże stały się w naszych czasach tak częste, tak codzienne, nie tylko u nas, ale na całym świecie, że policja ramionami rusza z politowaniem nad obywatelem, który żali się przed nią w razie utraty części swej własności na korzyść złodzieja. Przestępstwa tego rodzaju nie interesowały też komisarza Wareckiego, kierownika brygady „morderczej”, powołanej do życia w celu walki z jednostkami o zbrodniczych instynktach.
Wywiadowcy wałęsali się po kątach, grając w warcaby lub szachy. Przez pokoje urzędu śledczego przesuwali się poszkodowani, konfidenci i różnego kalibru klienci policji śledczej – zmartwieni, podejrzliwi, wystraszeni lub smutni. Tu jakaś dama ze łzami w oczach, bo „męża spotkało nieszczęście”, tam spazmująca dziewczyna, której kochanka przymknięto „za niewinność”, ciągną za wywiadowcą, niosąc „wałówki”. Na „wałówki” te składają się dość często najwyszukańsze produkty i delikatesy, jakich osobnicy, dla których artykuły te są przeznaczone, nigdy na wolności nie spożywają. Gdzie indziej znów stoi długi sznur najrozmaitszych typków, sprowadzonych z ulicy, oczekujących na zdaktyloskopowanie paluszków. Ale to jest codzienne, normalne bezproduktywne „urzędowanie” biura policji śledczej.
Kierownik „morderców”, jak popularnie nazywano członków tej brygady, siedział przy biurku, spowity kłębami dymu z papierosa, gdy wtem zadźwięczał telefon. Warecki, nie śpiesząc się, sięgnął flegmatycznie po słuchawkę.
– Halo!
W ucho komisarza wpadły jakieś oderwane, szybko rzucane, niezrozumiałe wyrazy. Nagle głos nieznanej osoby zamilkł. Komisarz dmuchał w słuchawkę, pukał nią o biurko, krzyczał na całe gardło – bez skutku. Telefon był głuchy. Warecki odniósł wrażenie, że ktoś kogoś odtrącił brutalnie od telefonu. Nie było to zwykłe przerwanie połączenia wskutek defektu w centrali telefonicznej, bo w takich wypadkach odezwie się po chwili telefonistka; w danym razie chodziło raczej o jakiś gwałt, terror, przestępstwo, bo tajemniczy głos donosił komisarzowi, że gdzieś, skądś uprowadzono kobietę. Z telefonicznej, anonimowej informacji, nagle urwanej, komisarz nie mógł jasno skonkretyzować, gdzie naprawdę i w jakich okolicznościach dokonano uprowadzenia. Nie mając tych danych, nie mógł przedsiębrać żadnych środków obrony ani wydać zarządzeń. Trzeba było przede wszystkim ustalić miejsce, z którego alarmowano policję. Do ucha komisarza wpadło wprawdzie z telefonu jakieś niedokładne i niedokończone zdanie, z którego można się było domyślać, że działo się to gdzieś w okolicach ulicy Marszałkowskiej, było to jednak za mało, by uchwycić chociaż koniec nitki, albowiem ulica ta jest jedną z najdłuższych w Warszawie. Trzymając w ręku słuchawkę, komisarz nacisnął dzwonek. Do gabinetu wpadł wywiadowca. Padł rozkaz.
– Sprawdzić natychmiast, z jakim numerem jestem połączony.
Wywiadowca wybiegł, by porozumieć się z innego aparatu ze stacją telefonów. W ciągu minuty wrócił, meldując, że telefon szefa brygady jest połączony z numerem 176-85, należącym do magazynu obuwia przy ulicy Świętokrzyskiej, blisko wylotu Marszałkowskiej. Komisarz odłożył słuchawkę, chwycił kapelusz i wybiegł na ulicę, biegiem dotarł do najbliższego postoju dorożek samochodowych, wskoczył do jednej z nich i pełnym gazem kazał jechać na Świętokrzyską.
W pięć minut był na miejscu. Przy zbiegu tych dwóch ulic zgrupował się większy tłum. Jedni pytali drugich o przyczynę zebrania się w tym miejscu takiej falangi ludzi, ale nikt nie umiał dać żadnych wyjaśnień. Żartownisie, jakich nigdzie nie brak, dowcipkowali i pokpiwali, co ogłupiało wszystkich do reszty.
Gdy w ciżbę ludzką wjechała taksówka, wioząca Wareckiego, gawiedź momentalnie obstąpiła ją wkoło. Komisarz wysiadł; sądził, że dowie się czegoś od licznych ciekawskich, lecz najbliżsi z tłumu zaczęli go sami nagabywać o powód zebrania się w tym miejscu mrowia ludzkiego. Widząc, iż z gapiami nie dojdzie do ładu, Warecki rozejrzał się, a nie znajdując nic, co by mogło go o istocie rzeczy uświadomić, wszedł do magazynu obuwia. W sklepie objaśniono go, że jakaś dość przystojna dama wpadła zadyszana, prosząc o telefon. Zaledwie jednak otrzymała połączenie z policją (w sklepie wyraźnie słyszano, że prosiła o policję), wbiegł za nią nieznany elegant z rewolwerem w ręku i brutalnie odtrącił od aparatu. Nieznajoma usiłowała krzyczeć, ale bandyta przyłożył jej do głowy rewolwer, więc umilkła i pełna przerażenia stanęła w bezruchu. Wtedy drab zerwał ze ściany aparat telefoniczny i uciekł. Stać się to miało tak szybko, że zanim obecne w sklepie dwie klientki i ekspedientka zdążyły zorientować się w sytuacji, elegancki opryszek zbiegł. Nieznajoma kobieta również po chwili „gdzieś przepadła”. Na ulicy próbował jeszcze komisarz coś niecoś pochwycić, ale opowiadania gapiów były chaotyczne i raczej dezorientowały go, niż naprowadzały na jakikolwiek trop. Stanął bezradny, nie wiedząc, co począć. Zastanawiał się, kto to była ta kobieta, która wzywała pomocy policji, i dlaczego nie ma jej w tłumie. Skoro donosiła o jakimś porwaniu, oznaczało to, że ofiarą padła inna kobieta, zatem ta, która do niego dzwoniła, nie miała powodu do ucieczki. Gdzież więc jej szukać? Najprawdopodobniej była to osoba, związana jakimiś węzłami pokrewieństwa lub przyjaźni z kobietą uprowadzoną i po fakcie ulotniła się, mając ku temu jakieś ważne powody. A może udała się do komisariatu i w tej chwili melduje o zajściu? I kto był ów brutalny drab, który sterroryzował nieznaną informatorkę policji? Prawdopodobnie jeden z uczestników porwania, który jednak musiał zostać tu gdzieś na miejscu, skoro miał czas na tropienie innych osób w chwili, gdy fakt uprowadzenia był już dokonany. I Warecki rozejrzał się, świdrując oczyma po twarzach ruchliwego tłumu. Do nikogo jednak nie mógł się przyczepić. Ale nie było czasu na rozumowania. Należało działać i to szybko. Rzucił pytanie w tłum:
– Czy kto z państwa nie zauważył tu jakiego samochodu?
– Bardzo dużo – odpowiedział ktoś, siląc się na dowcip.
– Proszę nie żartować. Tu przed chwilą porwano jakąś kobietę.
– Starą czy młodą?
Śmiech rozległ się w tłumie.
Komisarz, nie chcąc zdradzać swego incognito, milczał, udając, że głupich żartów nie słyszy. Jeden z poważniejszych widzów podszedł do Wareckiego i rzekł:
– Stałem tu pod latarnią, gdy usłyszałem krzyk. Obejrzałem się i zobaczyłem, jak dwaj mężczyźni prawie siłą wepchnęli do samochodu jakąś kobietę. Pobiegłem na pomoc, ale cofnąłem się, bo kobieta ta nagle parsknęła śmiechem, jakby ją ta historia bawiła.
– Czy to była taksówka, czy samochód prywatny?
– Raczej prywatny.
Do rozmowy wtrącili się inni i wówczas znalazło się więcej takich, którzy tę scenę widzieli. Ten mówił o dwóch panach, tamten o czterech, inny nawet wtrącił, że byli to artyści filmowi, bo z boku stał „taki pan z aparatem, co kręcił”.
Opowiadania te zakrawały jednak raczej na fantazję tłumu niż na istotne odzwierciedlenie rzeczywistości, bo tego, że to nie byli artyści filmowi, dowodził zerwany ze ściany w magazynie obuwia telefon, no i scena w sklepie, której przecież nikt z ulicy nie mógł filmować.
– Czy kto nie zauważył numeru tego samochodu? – spytał dalej komisarz.
Niestety, nikt ciekawości komisarza zaspokoić nie umiał.
Widząc, że niczego się nie dowie, komisarz wskoczył z powrotem do taksówki, polecając szoferowi wziąć możliwie największą szybkość i jechać na szosę Grójecką.
Dlaczego na szosę Grójecką, a nie, dajmy na to, w kierunku Mokotowa? Toż złoczyńcy mogli równie dobrze pojechać w stronę drogi Wilanowskiej jak Raszyńskiej. Mogli też umyślnie celem zmylenia tropu podążyć Marszałkowską przez Sienną lub Złotą do Żelaznej na Wolę. Nic też nie wykluczało możliwości ucieczki w przeciwnym kierunku i przez most księcia Józefa na Pragę. Warecki rozumował jednak prosto i logicznie. Skoro uprowadzenia dokonano w biały dzień w jednym z najruchliwszych punktów miasta, w obecności licznych przechodniów, znaczyło to, że rabusie w innych, dogodniejszych dla siebie okolicznościach czynu swego dokonać nie mogli, czyli musieli liczyć się z czasem; nie mogli tedy bawić się w podróż zygzakowatą, lecz musieli dążyć do możliwie najprędszego wydostania się za miasto. Nie zostali także w Warszawie, albowiem wysadzanie uprowadzonej z limuzyny gdziekolwiek w mieście wydawało się rzeczą niemożliwą ze względu na to, że ktoś musiałby to zauważyć, poza tym sterroryzowana kobieta musiałaby się wówczas bronić. Okoliczność, że nieznajoma najpierw krzyczała, a później okazała jakoby zadowolenie i wybuchnęła śmiechem, jak opowiadał jeden z rzekomych świadków porwania, zdaniem komisarza, nie miała znaczenia. A może był to jeden z wtajemniczonych, który usiłował całą sprawę zbagatelizować? Kto wie, czy nie był to właśnie ów drab, który z rewolwerem w ręku wpadł do magazynu obuwia i przeszkodził w zawiadomieniu o zajściu policji? Za późno jednak było zawracać z drogi, skoro taksówka komisarza Wareckiego była już za Rogatkami Jerozolimskimi. Tak więc komisarz oparł się na hipotezie, że nieznajomą uprowadzono w stronę Raszyna.
Hipoteza ta okazała się trafna, bo zaledwie komisarz dojechał do ostatniego na granicy miasta posterunku policyjnego, dowiedział się, że jakieś zamknięte auto, na wezwanie posterunkowego nie tylko nie zatrzymało się, ale przeciwnie, byłoby go rozjechało, gdyby w porę nie uskoczył z drogi. Samochód nie zatrzymał się nawet na dwa strzały, dane przez policjanta, który zdążył jedynie zapamiętać i odnotować rejestracyjny znak samochodu „W – 4258”. Komisarz spojrzał na adnotację posterunkowego z uśmiechem.
– Nie lada gracze. Znak fałszywy. Tak niskimi numerami rejestracyjnymi ani auta stołeczne, ani samochody województwa warszawskiego nie są odznaczane.
– Może auto było z innego województwa – wtrącił posterunkowy, nie wiedząc, że ma przed sobą komisarza policji.
– Wszak pan sam zapisał literę W, znak, używany tylko przez Warszawę.
– Prawda – zauważył zawstydzony policjant, który powinien był znać na pamięć znaki wszystkich województw, jak również wszystkich samochodów dyplomatycznych.
Warecki nie miał czasu na egzaminowanie prawdopodobnie niedoświadczonego jeszcze policjanta, machnął tedy ręką i spytał:
– Jak dawno ów samochód tędy przejechał?
– Mniej więcej dziesięć minut temu.
– Naprzód! – rzucił Warecki kierowcy.
– Zaraz, zaraz! – zawołał posterunkowy, przybierając urzędową postawę. – A pan z jakiego tytułu interesuje się tym samochodem? Co pan z tą hecą ma wspólnego?
Policjantowi przyszło na myśl, że tajemniczego pasażera taksówki wiąże coś z tamtymi, którzy zbiegli.
Warecki odpiął palto i podniósł klapy marynarki, pokazując policjantowi metalową odznakę służby śledczej, kładąc jednocześnie palec na ustach. Uczynił to przy tym tak dyskretnie, że szofer tej niemej, porozumiewawczej sceny dwóch przedstawicieli policji nie zauważył.
Posterunkowy wyprostował się i zasalutował. Taksówka pognała jak wicher, prując z wyciem powietrze. Komisarz co chwila spoglądał na zegarek, licząc przejechane kilometry i minuty. Obliczał, ile potrzebuje czasu, by dopędzić przestępców, bo że to byli przestępcy, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Porwania kobiety wbrew jej woli na ulicy nie dokonują dżentelmeni.
Wtem na widnokręgu coś zamajaczyło. Warecki, siedząc w limuzynie po prawej stronie tak, by szofer nie zasłaniał widoku, wytężył wzrok.
– Co to za ciemny punkt tam przed nami? – krzyknął na cały głos.
Szofer mimo warkotu motoru pochwycił wołanie pasażera i, odwracając nieco głowę, wrzasnął:
– Jakieś auto!
– To oni! – pomyślał Warecki i dodał głośno: – Maszynę pełnym gazem! Mocniej! Mocniej! Nagle rozległ się huk, jakby ktoś w pobliżu wystrzelił. Taksówka gwałtownie zaryła się w piasku i osiadła. Pasażer dał szczupaka, uderzył głową w szklaną taflę, odgradzającą kierowcę od pasażera i zaklął. Szkło pękło z brzękiem na kilka kawałków. Od gwałtownego wstrząsu wypadła jednocześnie szyba z drzwiczek samochodu i roztrzaskała się na szosie.
– Kicha nawaliła! – wycedził przez zęby kierowca i jął kląć straszliwie, poruszając rodzoną matkę w grobie.
– Gorzej, że tamci zwieją – rzekł z gniewem pasażer na wpół do siebie, na wpół do szofera.
Wyskoczył z auta. Obmacał własną głowę w obawie, czy nie poraniło go szkło rozbitej szyby, ale znalazł ją w porządku. Jedynie kapelusz był nieznacznie zdefasonowany i lekko rozcięty na samym przodzie. Nakrywając z powrotem głowę, złorzeczył bogu ducha winnemu szoferowi i wszystkim „chamom” za kawałki rozbitych butelek, skorup, gwoździ i innych ostrych przedmiotów, rozrzucanych po drogach i szosach.
Szofer, który najwidoczniej nie wiedział, że wiózł przedstawiciela policji, nie pozostawał w tyle i również popuścił wodze językowi. Wszelako tak zręcznie manewrował przekleństwami, że komisarz nie mógł tych złorzeczeń brać do siebie. Opryskliwość szofera miała jednak ten dobry skutek, że pasażer zamilkł, nie chcąc narażać się na scysję ze zbyt niedelikatnym mistrzem kierownicy samochodowej. Właściciel taksówki przystąpił bez pośpiechu do naprawy pękniętej gumy, uspokajając z wolna rozstrojone nerwy.
Komisarz stanął na szosie, zapatrzony smętnie w czarny punkt na horyzoncie. Po chwili stwierdził ze zdumieniem, że auto domniemanych przestępców bynajmniej się nie oddala. Twarz jego przybrała wyraz rozradowania. Ścigane auto stało w miejscu. Czyżby dotarli do celu? Przypuszczenie to szybko ustąpiło nowemu domysłowi, że i tam coś się stało, i tam pewnie rozbita butelka przebiła oponę. Jakżeż teraz Warecki błogosławił wandala, rzucającego szkło na szosę. Otucha napełniła mu serce. Bez namysłu zapłacił szoferowi należność, polecając mu po naprawie koła wracać do Warszawy. Sięgnął po rewolwer, zarepetował go i z palcem na cynglu ruszył żwawym krokiem naprzód.
Uszedłszy około kilometra na skraju lasów sękocińskich, komisarz dość już wyraźnie rozpoznał stojące na środku szosy auto. Zbliżył się na odległość około pięćdziesięciu kroków i ujrzał dwóch mężczyzn zwróconych twarzami w jego kierunku. Przystanął. Manewr ten zauważyli nieznajomi, przybierając obronną pozycję. Prawe ręce trzymali w kieszeniach, co wskazywało, że byli uzbrojeni w rewolwery.
– Jeżeli to są ci, o których mi chodzi – pomyślał komisarz – to muszą zachować ostrożność.
Nieznajomi cofnęli się nieco w tył, stając z boku auta. Jasne było, że mieli nieczyste sumienia. Szofer tajemniczego samochodu uskutecznił prawdopodobnie naprawę, bo zaczął kręcić korbą, pobudzając motor do życia. Komisarz, który ostatecznie przekonał się o słuszności swoich podejrzeń, zaniepokoił się, że nieznajomi zdołają umknąć. I aby przeszkodzić im w ucieczce, zdecydował się na natychmiastową akcję. Podniósł rękę i, kierując w nieznajomych lufę brauninga, krzyknął:
– Stać!
Ale w tej samej chwili obaj mężczyźni rzygnęli w niego ogniem. Komisarz odskoczył w bok i jak młody rekrut padł na piasek, z którego stoczył się w porośnięty trawą przydrożny rów. Nabrał tchu i chyłkiem skoczył naprzód jak lis. Widząc, że dwaj nieznajomi usiłują wsunąć się do auta, zaczął strzelać. Samochód musiał nie być jeszcze gotów do drogi, gdyż szofer przykucnął na ziemi i trwał skurczony przy korbie. Jednocześnie dwaj nieznajomi wychylili się cokolwiek z auta i wyłoniła się trzecia głowa w cyklistówce. Warecki, ukryty w rowie, strzelił dwukrotnie. Nieznajomi nie pozostali dłużni.
Wtem szofer zerwał się błyskawicznie z ziemi i skoczył na miejsce obok kierownicy. Motor zaczął warczeć. Widoczne było, że za chwilę tajemnicze auto ruszy naprzód, gdyż trzej nieznajomi wsunęli się do wnętrza.
Nagle stało się coś najmniej spodziewanego. Z przeciwnej strony samochodu rozwarły się raptownie drzwiczki, które dotychczas nie otwierały się ani razu i na szosę wypadła z przeraźliwym krzykiem kobieta. Jednocześnie auto szarpnęło, wyrzucając z siebie ponadto mężczyznę w cyklistówce, który jak kloc stoczył się po szosie w stronę rowu. Komisarz pojął, że w samochodzie dokonał się jakiś dramat. Postanowił tedy wykorzystać sprzyjającą okoliczność i przeszkodzić w ucieczce jeżeli nie całej bandzie, to przynajmniej tym, którzy wypadli lub zostali wyrzuceni. Zaczął strzelać przed siebie na oślep, aby zdenerwować przeciwników. Cel osiągnął, bowiem samochód, który przystanął na moment, szarpnął gwałtownie i ruszył naprzód jak strzała. Człowiek w cyklistówce i kobieta pozostali na szosie.
Komisarz wyskoczył z rowu i trzymając palec na cynglu, począł zbliżać się powoli do nieznajomej pary. W pewnej chwili mężczyzna podniósł się z ziemi i dopadł do leżącej jeszcze kobiety, chwytając ją za gardło. Kobieta trzymała w ręku nóż. Stalowe ostrze błysnęło w promieniach słońca. Ostrożność była w tej chwili zbyteczna, bo dwa ciała, zwarte z sobą w śmiertelnym uścisku, tarzały się w pyle ubitej szosy. Obok walczących leżał rewolwer. Wypadł on nieznanemu osobnikowi z ręki, co świadczyło, że ten ostatni opadał z sił. Walczące rękami, nogami i zębami dwa ciała potoczyły się dalej. Rewolwer, leżący na ziemi, znalazł się teraz tuż przy prawej ręce nieznajomego. Walcząca kobieta rękę tę przycisnęła kolanami. Ostatnim natężeniem mięśni ręka męska wyrwała się spod kobiecych kolan, chwytając za rewolwer. Padły dwa strzały, ale jednocześnie lewa ręka kobieca ścisnęła ręce wroga w przegubie, wyginając je w tył. Pociski poszły w las, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Komisarz ruszył biegiem w kierunku walczących. Nagle prawa ręka niewieścia, uzbrojona w nóż, zatoczyła półkole. Ostrze noża błysnęło i utkwiło w gardle mężczyzny, który opadł bezwładnie. Zabójczyni cofnęła się, oddychając szybko i ciężko. Mężczyzna podniósł się jeszcze ze sterczącym w krtani nożem, by runąć ostatecznie na wznak.
Warecki dopadł do nieznajomego i jednym szarpnięciem wyrwał mu nóż z krtani. Bluznęła ciemna krew, opryskując komisarza. Na razie nie zwrócił na to uwagi. Po chwili, stojąc wciąż nad ciepłym jeszcze trupem, spojrzał na zakrwawione właśnie palce, ściskające kipiący świeżą krwią nóż. Podniósł na morderczynię oczy. Nie miała bynajmniej zamiaru uciekać, lecz przeciwnie, jak wystraszona łania zdawała się błagać go o pomoc i ratunek w grożącym jej jeszcze, jak sądziła, niebezpieczeństwie. Rozglądała się trwożliwie w obawie, czy aby ten czwarty, który nie wiadomo skąd, znalazł się w tym miejscu, nie jest przypadkiem wspólnikiem jej prześladowców. Ale kanonada rewolwerowa, poprzedzająca jej śmiertelną walkę z wrogami, świadczyła, że ktoś ich ścigał i że tym kimś mógł być właśnie tylko znajdujący się w tej chwili obok niej bohater, odziany w szarą jesionkę.
– Panie! Kimkolwiek jesteś – zawołała rozpaczliwie – wiem, że weźmiesz mnie w swoją opiekę.
Chciała jeszcze coś mówić, ale słowa uwięzły jej w krtani i zaczęła spazmować. Oparła się całym ciężarem ciała o Wareckiego, który zbroczonymi krwią rękami objął ją wpół i zaczął uspokajać. Z torebki, leżącej z rozerwanym rzemykiem na piasku, wysunęła się biała chusteczka. Komisarz spojrzał kolejno na falujące szybko piersi zabójczyni, na jej wystraszone oczy, na nóż, trzymany w dłoni i schylił się po torebkę. Białą, batystową chusteczką wytarł okrwawione palce, po czym chusteczkę i nóż rzucił obok trupa.
Rozejrzał się. Z obu stron szosy rósł dość gęsto las iglasty, przeplatany dębiną. Spośród grubych pni drzew ani z jednej, ani z drugiej strony nie było widać nikogo. Szosa również była cicha i pusta. Nigdzie ani żywej duszy.
Zabójczyni zdawała się uspokajać. Trzymała się trwożliwie ramienia nieznajomego wybawcy, nabierając coraz większej pewność, że ten to właśnie bohater strzelał do jej prześladowców. Milczeli oboje. Po chwili komisarz odezwał się pierwszy:
– Co pani uczyniła?
– Zabiłam łotra! – wyrzuciła z głębi piersi.
Gdyby sam nie był świadkiem jej zbrodni, nigdy by nie uwierzył, że ta piękna o łagodnym spojrzeniu brunetka zabiła człowieka. Czyn jej tłumaczył Warecki jako konieczność, do której w podobnym wypadku uciekłaby się każda, najspokojniejsza nawet i najszlachetniejsza istota. Komisarz momentalnie poczuł dla zabójczyni sympatię. Postanowił uczynić wszystko, aby konsekwencje zabójstwa były dla niej jak najmniejsze. W tej chwili odezwał się w nim nie policjant, lecz człowiek o wrażliwym i współczującym sercu.
Wziął ją pod ramię i poprowadził w las, aby jak najprędzej, zanim ktoś nadejdzie, znaleźć się z dala od okrwawionego trupa. W lesie, w dość znacznej odległości od szosy, Warecki wskazał nieznajomej pagórek pod rozłożystym dębem, prosząc, by usiadła i trochę odpoczęła.
Tymczasem od strony szosy dał się słyszeć głos trąbki samochodowej. Był to jeden z autobusów, jakie kursują między Grójcem i Radomiem a Warszawą. Z autobusu wylegli pasażerowie, otaczając półkolem leżącego na szosie trupa. Poprzez jasne, wąskie smugi szpar między drzewami Warecki widział gestykulujących ludzi. Pierwszym jego odruchem była obawa, że gromada pasażerów autobusowych może poruszyć trupa i zatrzeć niektóre ślady zbrodni, wnet jednak uświadomił sobie niestosowność podobnego rozumowania. O jakież ślady może w danym wypadku chodzić, skoro nie są one potrzebne do wykrycia sprawcy zbrodni? Któż lepiej od niego mógł wiedzieć, w jakich warunkach dokonano morderstwa? Niech kto chce i jakie chce snuje wnioski, on wie kto zabił i jak zabił. Zabójczynię miał w swej mocy, więc nie dbał o to, co się dzieje na szosie. Nie powie na razie, kim jest, wróci z nią do Warszawy i zaprowadzi do urzędu śledczego, spełniając swój obowiązek służbowy. Ale w tej samej chwili żal mu się zrobiło tej pięknej, niebieskookiej brunetki. Zanim dokona swego obowiązkowego czynu aresztowania zabójczyni, zajrzy do jej sumienia, zbada tajemnicę jej duszy. Może jest to – rozmyślał – ofiara jakiejś strasznej tragedii życiowej, potrzebująca raczej współczucia niż kary. Może w tej pozornie zawziętej morderczyni, która z taką zapamiętałością wbijała nóż w gardło człowieka, kryje się święta, czysta dusza? Może ta dzika na pozór istota jest najniewinniejszym aniołem, którego ręką kierowała Opatrzność? Tak rozumując, Warecki dziwił się sobie i swoim wahaniom. Dlaczego on, nigdy w podobnych wypadkach niemający żadnych skrupułów, tak zastanawia się nad powzięciem decyzji, jakby nie był doświadczonym wygą policyjnym? Jakaż siła powoduje w jego żyłach żywsze krążenie krwi i żywsze bicie serca? Było to tym dziwniejsze, że serce drgnęło w nim od razu, od pierwszego niejako spojrzenia z bliska w oczy tej nieznanej kobiety. O tchórzostwie mowy być nie mogło, bo gdyby powodował nim strach, nie ścigałby w ogóle tajemniczego auta, nie podchodziłby zbyt blisko do nieznajomych, uzbrojonych ludzi, nie prowokowałby walki. A jednak jakieś nieznane mu dotychczas uczucie musiało nim zawładnąć, skoro wahał się przed spełnieniem obowiązku. W końcu zdecydował się na krok stanowczy – postąpi wbrew instrukcji służbowej. Zajrzy do duszy tej kobiety, zanim przedstawi się jej w roli okrutnego komisarza policji śledczej.
Ale zanim rozważył ostatecznie swoją decyzję, mózg jego opanowały nowe skrupuły. Czy powinien sprzeniewierzać się przepisom śledczym? Gdy funkcjonariusz policji stwierdzi fakt przestępstwa, powinien z miejsca przystąpić do śledztwa, nie powodując się żadnymi względami. Dla policjanta nie mogą i nie powinny istnieć żadne uboczne pobudki – ani sentyment, ani żal, ani cierpienia posądzonej o przestępstwo jednostki. Policjant musi być jak prawo – twardy i nieubłagany.
Rozpoczął na nowo walkę z własnymi myślami. Sumienie mówiło mu: „czyń, co do ciebie należy”, uczucie szeptało: „miej litość, patrz, jaka ona piękna, jaka anielska, czyż możliwe, aby to była morderczyni?”. To znowu oblatywał go strach: „czy wolno ci stawać w kolizji z prawem? Zdemaskuj się i powiedz, kim jesteś!”.
Spojrzał na jej nieruchomą, jakby zmartwiałą twarz. Zasępił się. Tajemniczy szept nieznanego uczucia zmógł wreszcie wszelkie pokusy. Była tak piękna, w jej pełnych łez oczach malował się taki smutek, że komisarz sprzeniewierzył się prawu. Człowiek z sercem zwyciężył policjanta.
Gdy wreszcie się zdecydował, stanowczym ruchem nachylił się ku nieznajomej, wziął ją pod ramię, podniósł z zielonego, upstrzonego pożółkłym liściem pagórka i poprowadził w głąb leśną.
– Chodźmy! Tu może nas kto podpatrzeć, a pani potrzebuje w tej chwili ciszy i spokoju.
Nie broniła się. Szła, dokąd ją prowadził, czując kobiecym instynktem, że człowiek ten nie uczyni jej nic złego. Stała się więc śmielsza i spokojniejsza.
Warecki zerkał z boku dyskretnie na śliczną twarzyczkę tajemniczej nieznajomej. Uderzyła go jej piękna, różowa cera, nienosząca śladu kosmetyków, zgrabny, lekko zadarty nosek i karminowe, pełne wargi. Opanował go zachwyt.
Jakże bolał, że biedactwo drży z obawy jak liść osiki na wietrze. Dałby wiele, aby uspokoiła się i uśmiechnęła. Zapragnął tego; wiedział, że ta czarująca istota musi mieć uśmiech jak tęcza, jak wiosna. Chciał ją czymś do wesołości pobudzić, ale wnet uprzytomnił sobie niestosowność podobnego zamierzenia. Czyż mogłaby w tej strasznej dla siebie chwili śmiać się swobodnie i naturalnie? Byłby to śmiech sztuczny. Nie, nie może teraz i nie powinien spodziewać się uśmiechu na jej ustach. Szedł i milczał. Czekał, aż nerwy jej same się uspokoją.