Читать книгу Jasne Słońce o brzasku. Birma - Kacper Soszka - Страница 8

Dworce w Mandalay 10 lutego

Оглавление

Około piątej nad ranem dotarliśmy do Mandalay. Mroźny poranek na dworcu autobusowym Kywe Se Kan dał się we znaki wszystkim podróżującym. Chusteczki poszły w ruch. Ci, którzy nie mieli, wykorzystywali rękawy, licząc na miły gest pożyczki u współtowarzyszy wojaży. Wszyscy jęli kichać, smarkać i charczeć, a niektórzy włożyli maseczki. W tym momencie łączyłem to jeszcze z nagłą zmianą temperatury. Nozdrza i płuca wypełniało zimne powietrze, dające jednak krótkotrwałe orzeźwienie po całodniowych upałach. Był to najchłodniejszy poranek od kilku tygodni. Towarzyszyło mi uczucie, jakże nieobce i piękne zarazem, kiedy to ojczyźniane, lutowe mrozy przeszywają ciało wątłej postury człowieka. Gdy przy niskich temperaturach miewa się wrażenie powietrza czystszego, świeżego i bardzo lekkiego. Również lekko chrząkający, czułem kryształki lodu wędrujące w stronę zatok. Jakbym karmiony daniem z mgły i szadzi popijał zmrożony nektar rosy. Za młodu, będąc nierozsądnym brzdącem i jedząc śnieg bądź szron, miewałem odczucia podobne obecnym. Ile może być stopni? Pięć? Siedem? Na pewno nie więcej. Na nogach sandały, koszulka z krótkim rękawkiem.

Większość podróżujących udała się do przesiadkowych autobusów. Istny kocioł. Kilkanaście zdezelowanych, dalekobieżnych maszyn wypełniło w całości ciasny plac manewrowy. Każdy z nas pojedzie w swoją stronę, a i tak spotkamy się za miesiąc na lotnisku. Globtroterzy nie zwykli bowiem nie wykorzystywać swoich wiz w pełni. Do daty wyjazdu wbitej w paszport będą starali się wycisnąć każdą kroplę przyjemności z tej podróży. Podróży, podczas której nasze szlaki przetną się niejednokrotnie, bo dowolność przemieszczania jest ograniczona. Trasy się krzyżują, punkty pokrywają, tworząc olbrzymią sieć żądzy poznania świata i pajęczynę sposobów jego odkrycia. Większość nie wyjedzie przed czasem, większość nie zostanie dłużej. Zostaną dokładnie tyle, na ile zezwolono. Zamknięte granice lądowe ze wszystkimi pięcioma sąsiadami wymuszają na obcym kupno powrotnego biletu lotniczego. Rejsy wyłącznie do Tajlandii i Singapuru. Tylko w ten sposób można tu dotrzeć i się wydostać. Oczywiście trzeba to zrobić z wyprzedzeniem. Załatwienie sprawy na miejscu jest kłopotliwe, bo Internet się jeszcze nie wdarł, a telefonia komórkowa nie istnieje. Ostateczną szansą pozostaje więc skorzystanie z usług jednej z setek agencji turystycznych, żerujących na turystach. Jednak i tu pojawia się problem. Zawyżoną opłatę za tego typu świadczenie możemy uiścić wyłącznie gotówką. Trzeba przywieźć ją ze sobą, bo w kraju nie doświadczymy interakcji z bankomatem. Jeśli więc komuś zabraknie pieniędzy…

Gdzieniegdzie pojawiały się pierwsze sygnały wschodu dziennej gwiazdy. Odbite niby przypadkiem od szyb autokarów promienie nieśmiało łaskotały po karku, skroniach, za uszami. Z minuty na minutę coraz odważniej, zuchwalej. Czasami wręcz bezczelnie atakowały świetlnymi biczami po twarzy. Jeszcze kilka minut i dolna część ciała również się rozmrozi. Za chwil kilka natura pokaże swą potęgę. Niczym ziejący ogniem smok, rozpali wszystko wokół do czerwoności, a zacienione krecie nory wypełni podmuch gorącego powietrza. Wybaczałem arogancję jeszcze bladego słońca, gdyż powoli ogrzewało końcówki zdrętwiałych palców. Mogliśmy dzięki temu wspólnie z Rudą zastanowić się nad dalszą podróżą. Siedząc na piaszczystej glebie, w tumanach kurzu odjeżdżających pojazdów, dostrzegliśmy innego obcego. Okazał się reprezentantem naszej części globu. Mało nas tutaj, tych ze wschodniej strony Odry. Tych, którzy mimo tysięcy kilometrów odległości od domu czują się jak ryba w wodzie. Choć przykre to, to jakże prawdziwe. Poniekąd rozumiemy, co czują mieszkańcy Azji Południowo-Wschodniej. Odważne to stwierdzenie, ale bliżej nam do nich, do państw wychudzonych historią, sponiewieranych okupacją i socjalistyczną filozofią niż przejedzonej Europy Zachodniej. Dla nas Stary Kontynent surowo wyznaczył granice przynależności, w których nie powinniśmy się zmieścić. Czas pokaże, czy szybciej dogonimy Zachód, czy Wschód dogoni nas. Kulturowo dzielą nas z Azją lata świetlne, ale prymitywizm każdej sfery życia czyni je bardziej swojskim, domowym, naszym. Może dzięki temu nie paraliżuje wszechobecne zacofanie i totalitarny polityczny reżim.

Rumun Mircea okazał się dość specyficznym podróżnikiem. Ubrany w ciepły wełniany sweter, sprawiał wrażenie lekko zagubionego. Błądził wzrokiem po zaszyfrowanych peronowych tablicach informacyjnych, szukając jakiegoś zwrotu, znaku w języku, który rozumiał. Niestety, hieroglify pozostały nierozwiązane mimo wsparcia papierowego przewodnika. Mircea nie wyglądał, jakby dzisiaj przybył do kraju. Zarośnięty, przybrudzony, ze zmęczonym wyrazem twarzy – być może pomieszkiwał jakiś czas w Tajlandii i być może o nas miał podobne zdanie. Po bliższym zapoznaniu, Ruda nie mogła się powstrzymać przed spytaniem o jego bliską oryginałowi torbę spod igły Louis Vuitton, najczęściej podrabianej marki świata.

– Duża, nieporęczna torba, taka stylowa, to naprawdę jest konieczne? – spytała ironicznie, bez żenady.

– Mam w niej książki, przyjechałem zaszyć się w górach z moimi ulubionymi…

– Książki? Przywiozłeś z Rumunii całą torbę książek? Przecież mogłeś kupić tu na miejscu – Ruda przerwała wypowiedź zdziwionym głosem.

– Ale to są moje ulubione, nie rozstaję się z nimi. Niewiele, ze trzydzieści sztuk – mówiąc to, puścił oko, choć zdawał sobie sprawę, że tyle może ich mieć.

– Tylko trzydzieści sztuk… Przywiózł ze sobą całą bibliotekę!

Bezpośredniość i wybuch śmiechu Rudej najwyraźniej troszkę go zawstydziły. Spuścił głowę, nie wiedząc, co odpowiedzieć, wzruszył tylko ramionami. Zrobiło mi się głupio, bo wyglądało to tak, jakbyśmy szydzili z jego pomysłu. Zerknęliśmy na kilka pozycji. Kant, Nietzsche, Platon... Faktycznie, z taką literaturą można tylko uciec na koniec świata i dać się ponieść bezgranicznej filozofii. Klepnąłem go w ramię, by dać wyraz zrozumienia i podziwu. Nasz ekwipunek nie przewidywał miejsca na Bibliotekę Aleksandryjską. Trzymając się limitu wagowego, pozwoliliśmy sobie zaledwie na jedną książkę podróżniczą i kilka przewodników. Oczywiście wszystko skserowane, by móc pozbywać się przeczytanych stron w trakcie podróży. Zmniejszało to wagę plecaka, zwiększając jednocześnie jego pojemność.

Usiedliśmy w trójkę nad mapą. Debata dotyczyła wyboru trasy. W którą stronę kraju pojechać, by nie natknąć się na rzesze turystów? W Birmie jest to o tyle trudne, że wszyscy chcą odwiedzić te same punkty. Biorąc pod uwagę możliwości poruszania się po kraju, słowo „chcą” winno być zastąpione słowem „mogą”. Bez względu na to, z jakiego przewodnika turyści korzystają, docierają w miejsca, w które „wolno” jeździć. Przewodniczący za pomocą swoich marionetkowych urzędasów kontroluje każdy centymetr państwa i decyduje, gdzie obcokrajowiec musi zostawić swoje dolary. Z racji ograniczeń dozwolonych punktów jest niewiele, więc niewykluczone, że lotniskowe znajomości zostaną w przyszłości odświeżone.

Tu muszę wtrącić krótką definicję. Urzędasem nazywaliśmy sługusa generałów, który piastuje zazwyczaj stanowisko państwowe. Wykorzystuje wszelkie narzędzia, jakie dała mu władza, by zaznaczyć swoją wyższość nad innymi i rzetelnie wykonywać rozkazy Przewodniczącego. Często bywa wojskowym i nawet jeśli nie nosi munduru, to łatwo wyłapać go w tłumie. Nie mieliśmy jeszcze okazji obcować z tajniakiem, albo nie mieliśmy tego świadomości. Podsumowując: nie lubimy ich, oni nie lubią nas.

Mircea obrał kierunek górzystego rejonu Shan na wschodzie kraju, bogatego w mniejszości etniczne, w szczególności napływową ludność z pobliskich Chin. Zakładał, iż znajdzie tam spokój porównywalny z rumuńskimi Karpatami, w których spędził swoje dzieciństwo. Region ten, przepełniony pięknem krajobrazów niezgwałconych wzrokiem, posiada swoją niechlubną historię. To tu zapoczątkowano produkcję narkotyku yaba. Znanego również jako narkotyk Hitlera. Silnie uzależniający, był powszechnie używany przez wojska niemieckie w czasach wojen światowych. Stosowanie tejże metamfetaminy miało na celu zwiększenie odporności i wydajności żołnierzy. Przy zmniejszonych potrzebach snu i głodu zwiększała się również ich agresywność. Gdzie są granice nierozsądku człowieka żądnego władzy absolutnej? Na pewno sięgają dalej niż odległość Yangonu i Bangkoku od Berlina. To tutaj narodzili się narkotykowi baronowie, swego czasu najwięksi na świecie, na czele z Khun Sa – Królem Opium. W siedemdziesiątych i osiemdziesiątych latach ubiegłego wieku zdominowali całkowicie dostawy kokainy do USA. Działający również w Złotym Trójkącie, istnym birmańskim Medellin1, posiadali kilkutysięczną armię strzegącą ich przed prawem. Nawet po zakończeniuniechlubnej kariery, Khun Sa nie został skazany i dożył spokojnej starości w Yangonie. Pomimo tych wydarzeń rejon Shan mógł mieszkańcowi naddunajskiego kraju zaoferować poszukiwaną przezeń samotnię. Toć właśnie tam nie sprawowano nigdy realnej władzy, zarówno za okupacji brytyjskiej, jak i japońskiej. Mimo oficjalnej kontroli, niemożliwością było podporządkowanie sobie tak niezbadanych, trudno osiągalnych zalesionych partii górskich. Dzisiaj Szanowie to nadal biedni rolnicy, zamieszkujący jednak bardzo bogate ziemie (z uwagi na kamienie szlachetne). Dumni ze swojej historii, języka, sztuki wyrobu przedmiotów z laki oraz cygar cheroot2.

My z kolei chcieliśmy udać się na północ Birmy. Nie mogliśmy sobie pozwolić na to, by na początku wyprawy tkwić w komercyjnych punktach, pochłaniających resztki zawartości portfela. Miło byłoby dotrzeć do mniej obleganych przez białych ludzi miejsc. Niezbyt popularne rejony pozwalają podpatrzeć życie mieszkańców prowincji, niezszargane zepsutą turystyką. Z drugiej strony, po kradzieży części naszych oszczędności musieliśmy się udać w miejsce, które nie żerując na podróżnikach, będzie dodatkowo pozwalać na zaoszczędzenie paru groszy. Budżet miesięczny wynosił dokładnie czterysta osiemdziesiąt dolarów na naszą parę. Kilka zaskórniaków schowanych w pasku od spodni miało starczyć na opłatę lotniskową przy żegnaniu się z krajem. Założyliśmy sobie, że im dalej od cywilizowanego świata, o ile w takich kategoriach można rozpatrywać Związek Mjanmy, tym będzie taniej. Nie stać nas na płacenie dwudziestu dolarów za nocleg, spłukalibyśmy się po dwóch tygodniach. Poza uczęszczanymi szlakami, nietknięta pieniądzem Zachodu prowincja nie powinna wykorzystywać naszych podróżniczych słabości. Może uda się dać prztyczka w nos Przewodniczącemu i nawiązać kontakt z lokalsami, przenocować u nich, wbrew oficjalnym zakazom. Aby się to udało, musieliśmy oddalić się od dużych miast, być może nie do końca legalnie. Możliwe, że tylko tam człowiek spotka człowieka, a nie dolary urzędasa. Skoro przeniesiono stolicę na północ od Yangonu, musimy uciec, ile się da, na północ od Mandalay. Wyłowiłem z najbardziej zielonej części mapy, pozbawionej miast i miasteczek, jezioro Indawgyi, a przy nim wioskę Lon Ton. Zapachniało dość egzotycznym kierunkiem. Próżno szukać informacji na jego temat w naszych przewodnikach. Drogą to niecałe pół tysiąca kilometrów, za dwa dni będziemy. Cel zatem został obrany.


Dworzec autobusowy, na którym spędziliśmy całe dopołudnie, mieścił się kilka kilometrów od centrum Mandalay. Dla uszu obcych przybierał nazwę „Highway Bus Station”, by nie było potrzeby gimnastykowania się z tutejszym, tonalnym językiem. Uświadomiono nas, że drugi dworzec, z którego mamy dalszy transport, mieści się w śródmieściu i zaproponowano taksówkę za dziesięć dolarów. Śmiech na sali! Udaliśmy się na główną drogę, by złapać okazję do centrum miasta. Wszyscy omijali nas jednak szerokim łukiem, bo – wiadomo – zakaz zabierania obcych. Mój nawigator, czyli elektroniczny sprzęt będący kompasem i GPS-em, z którym nie rozstawałem się od kilku lat, wskazywał około pięciu kilometrów w linii prostej. Ufałem mu bezgranicznie, bo nie raz ratował życie moje i innych obcych. W dodatku nigdy nie jadł, nie spał i nie marudził. Niezawodny sprzęt. Z kilkunastokilogramowymi plecakami przejście wyliczonego dystansu zajęłoby ponad godzinę. Problemem był Mircea i jego torba kipiąca wiedzą wielkich mędrców. Mimo jej nieporęczności zapewniał, że może podrałować z nami. Na szczęście znienacka na horyzoncie pojawił się lokalny autobus. Na wskroś przerdzewiały, przechylony na lewą stronę z powodu nierównomiernego rozłożenia towarów albo wadliwej konstrukcji, oszalały pędził po podziurawionym niczym szwajcarski ser asfalcie. Jedno machnięcie ręki wystarczyło i zatrzymał się centymetr od moich sandałów.

– Ile za transport na dworzec? – spytałem małego chłopczyka, przyjmującego pieniądze.

Pokazał trzy na swoich lilipucich paluszkach i na potwierdzenie wyciągnął dolara, wskazując nim po kolei na każdego z nas.

– Dolara od osoby? – udałem zniesmaczonego, bo była to bardzo wygórowana cena. – Mogę dać jednego dolara, ale za trzy osoby – dodałem, zakładając, że to i tak za dużo.

Chłopczyk bez zająknięcia przyjął ofertę i zaprosił do środka. Okazało się, że wewnątrz pojazdu, przypominającego bardziej przerobiony samochód terenowy niż busa, nie ma już miejsc. Weszliśmy więc na dach, kładąc się na zapylonych plecakach. Dziwne, że nie znalazło się miejsce dla Rudej, gdyż kobietom nie wolno podróżować na dachach pojazdów. Przynajmniej oficjalnie. Znaczenie mógł mieć fakt, że w środku siedziała grupka buddyjskich mnichów, a jak wiadomo, nie przystoi im przebywać w towarzystwie płci pięknej. Powstały paradoks wygenerował z mojej głowy tezę, że najwyraźniej obcy-kobieta jest tutaj przede wszystkim obcym, a nie kobietą. Ruch uliczny jest już prawostronny, lecz większość pojazdów pamięta czasy brytyjskiej okupacji. Tych lobbystów, którzy forsują w Polsce zezwolenie jazdy pojazdom z kierownicą po prawej stronie, zapraszam na wycieczkę birmańskimi ulicami. Najciekawszym przypadkiem są autobusy, w których kierowca posiada pomagiera. Ów człowiek wisi w drzwiach po drugiej stronie i informuje krzykiem o możliwości wyprzedzania. Od razu nasuwa się pytanie, kto ponosi winę za spowodowanie wypadku.

Szybka jazda na dachu pozbawionym jakichkolwiek zabezpieczeń zestresowała i zmęczyła nas do tego stopnia, iż w pobliżu docelowego dworca musieliśmy uzupełnić siły ryżem z kiszonymi warzywami. Często praktykuje się serwowanie dań tego typu, gdyż przeróżne rodzaje kwaszonek dają pozory niezepsutej potrawy. Poza suszeniem jest to jedyny sposób, by w tutejszym klimacie żywność nadawała się do spożycia. Okoliczni kucharze co rusz nawołują do zajrzenia w olbrzymie kotły. Wokół wszystko kipi, dymi i pachnie, większość posiłków przygotowuje się na bieżąco. Trudno o inną metodę w kraju, w którym próżno szukać lodówek.


Jedna z zasad komunikacji miejskiej – nigdy nie zostawiać pasażerów na przystanku

Nie zostaliśmy rozpieszczeni informacjami. Mircea dowiedział się, że jedyny autobus, który zmierza w jego stronę, odjeżdża z… „Highway Bus Station”! Czyli z dworca, z którego przyjechaliśmy. Wobec perspektywy powrotnej jazdy szalonym busem oddał się uciesze kolejnego posiłku. Ja obrałem kurs na kasy w celu nabycia biletów do Hopina lub Myitkyiny. Zaprowadzono mnie do anglojęzycznego urzędasa, tłumaczącego, że obcy nie mogą podróżować na północ autobusem. Jest on zarezerwowany wyłącznie dla lokalsów. Troszkę wyprowadziło mnie to z równowagi, ale starałem się zachować pozory opanowanego, by mieć szansę prowadzenia dalszej rozmowy. W końcu jestem w buddyjskim kraju, a tu umiejętna praca z emocjami stanowi ważną cnotę. Urzędas wielkości biurka, przy którym siedział, nawet nie krył się z tym, że moja osoba wcale go nie interesuje. Wyglądał jak rozlazła, napompowana ropucha. Spocony na tłustej, dyktatorskiej mordzie, ciężko dyszał przy czterdziestostopniowym upale. Gdy spytałem ponownie o bilet do Myitkyiny, spojrzał na mnie jak cielę na malowane wrota. W odpowiedzi uniósł otwartą dłoń nakazującą mi czekać. Gest ten miał prawdopodobnie wyćwiczony do perfekcji. W końcu był to jedyny ruch, jaki wykonywał przez cały okres swojej pracy. Stojąc jak kołek, rozglądałem się po jego drewnianej kanciapie udekorowanej zdjęciami wojskowych. Być może to generałowie rządzącej junty, może koledzy z dworca. Mój wzrok przykuł zdechły szczur, leżący w rogu pomieszczenia. Ciekawe, jak długo tam leży? Sądząc po czystości zachowanej w tym miejscu – długo. Nie miało to wpływu na rozbujałe ego urzędasa. Przed sobą miał przypuszczalnie obraz sali tronowej, w której centralnym punkcie zasiadał. W międzyczasie kilku petentów-lokalsów zostało łaskawie obsłużonych przez Pana i Władcę. Kupowali jakieś bilety. Dziękowali mu za usługę słowem i szacunkiem, który choć sztuczny, rysował się na ich twarzach. Urzędas czuł się przy tym jak Pan Wszechrzeczy, gardząc chmurnym wzrokiem „gorszymi ludźmi”. Gdy w pomieszczeniu nie było nikogo, zainteresował się mną. Czas najwyższy. Zdążyłem się już przyzwyczaić do świadczenia pierwszeństwa lokalsom w jakimkolwiek zakresie. Nawet mi to odpowiadało. Mogłem z boku przypatrzeć się danej sytuacji, aby później nie zostać czymś zaskoczonym. Zobaczyć, ile płacą, jak prowadzą rozmowę. Jednak przez lata podróżowania po krajach Trzeciego Świata rzadko mogłem zastosować taką strategię. Po prostu rozumowanie tutejszych urzędasów jest nie do przewidzenia. Zawsze potrafią zszokować absurdem, a gdy już jest się na niego przygotowanym, atakują jeszcze większym nonsensem. W końcu ropuch wydusił z siebie, nie spoufalając się ze mną spojrzeniem:

– Oficjalny zakaz. Wy możecie tylko pociągiem, dworzec kolejowy jest dwa kilometry stąd. Do widzenia. – Na to czekałem dziesięć minut! Dziesięć minut nadziei, by usłyszeć taką odpowiedź!

– A ile kosztuje bilet autobusowy? – spytałem z ciekawości, widząc, jak inni płacili po pięć dolarów.

– Osiem! Ale nie mogę sprzedać. Nie ma autobusu, którym możecie jechać. Zakaz i tyle!

Wyciągnąłem dziesięć dolarów z portfela.

– Może mógłbym dopłacić, aby było to możliwe? – Cały czas po cichu wierzyłem, że uda się nabyć bilety.

– Naprawdę nie mogę ich sprzedać. Są kontrole na rogatkach, nie przepuszczą was.

Jego chęć zarobienia paru dolarów skutecznie przytłumiona była strachem wynikającym z potencjalnych represji ze strony starszych stopniem urzędasów bądź nawet samego Przewodniczącego. Przynajmniej się po ludzku wytłumaczył.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że dotarcie w niektóre rejony jest możliwe tylko pociągiem, łodzią lub samolotem jednej z trzech linii wewnętrznych. Powodów tego było kilka. Pierwszy, to niebezpieczeństwo ze strony rebelianckich ugrupowań, z którymi nie wszędzie władze sobie radziły. Niepodległościowe partyzantki, pragnąc suwerenności dla swojego regionu, od wielu lat nękały reżimowców. Choć rząd niejednokrotnie obiecywał różnym grupom wyzwoleńczym autonomię, wycofywał się z umów, łamiąc wszelkie zasady kulturalno-­-politycznej negocjacji. Oprócz zachowania ziem, ludność walczyła o ochronę grup etnicznych, tak licznych w niezurbanizowanych rejonach kraju. Tym bardziej, że junta wojskowa bezprawnie zagarniała dla siebie liczne grunty i przedsiębiorstwa. Ponad połowa prywatnych biznesów została przejęta przez despotyczne łapska. Z kolei skradzione ziemie uprawne mogli wydzierżawić rolnicy, wcześniejsi właściciele tych pól. Absurd!

Drugim powodem ograniczania ruchu turystycznego są uprawy opium i marihuany. Jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku produkcja heroiny i opium stanowiła siedemdziesiąt procent światowej produkcji. Złoty Trójkąt, czyli birmańsko-tajsko-laotański przygraniczny region jest obecnie drugim, po Złotym Półksiężycu na Bliskim Wschodzie, największym producentem tych narkotyków. Chociaż po wycofaniu się Tajlandii z dochodowego biznesu znaczenie i udział w globalnym wyrobie spadły, nadal Birma kwitnie makowcem i ocieka sokiem mlecznym. Rząd doskonale wie o wszystkich plantacjach, bo sprawuje nad nimi kontrolę. W przeszłości zajmowały się nimi organizacje mafijne, ale od pewnego czasu zaczęły dogadywać się z władzą.

Nasunęła mi się od razu historia z naszej niedawnej podróży po górach Rif w Maroku, gdzie ludność miała odgórne przyzwolenie na uprawę konopi, by nie popaść w ubóstwo. Rząd początkowo próbował z tym walczyć, ale po protestach nędzników wycofano się z zamiarów walki z przestępczością. Zbyt duże to dochody dla kraju i mieszkańców narkotykowych wiosek w marokańskim eldorado. Oczywiście oficjalne stanowisko przywódców się nie zmieniło. Jednak w każdym zakątku tego pięknego i niebezpiecznego rejonu można usłyszeć modne powiedzenie „Kif from the Rif”, będące zaczepką dla turystów. Przez kif rozumiano narkotyk wytwarzany z konopi indyjskich. W odróżnieniu od Birmy, jeśli ktoś ma choć trochę samozaparcia, może dotrzeć praktycznie do każdego miejsca tych pięknych gór.

Tu należy pamiętać, że junta działa w myśl zasady: im obcy wie mniej, tym lepiej. To stwarza trzeci powód zablokowania dróg. Jeśli jest gdzieś rejon, o którym nie powinniśmy wiedzieć, czy to z racji pól opium, czy ryzyka dopływu wieści z Wielkiego Zachodu, należy go bezzwłocznie zabezpieczyć. Każda informacja, że istnieją kraje Świata Pierwszego i co zrobić, by do nich dołączyć, jest niebezpieczna dla władzy. Wojsko sprawując pieczę nad przepływem informacji, nierzadko łamie międzynarodowe prawa, a pierwszym, najprostszym sposobem wyłączenia danego regionu z procesu ucywilizowania jest jego komunikacyjne odcięcie. W ostateczności utworzenie tranzytu prosto do docelowego miasta-stolicy stanu, poza którego obszar również nie można się wydostać. Ów dojazd kosztuje zazwyczaj słono, a płaci się wyłącznie zielonymi papierkami. Prawdziwi łowcy przygód o niskim poziomie adrenaliny zawsze mogą wyskoczyć po drodze z bezpośredniego transportu. Nuda ich nie uderzy.


Drewniane autobusy – każde siedzisko z innej parafii

Wróciłem do Rudej i Mircei, przynosząc hiobową wieść. Mieliśmy na tyle dużo czasu do zachodu słońca, że postanowiliśmy sprawdzić jeszcze ceny połączeń promowych i kolejowych. Rozdzieliliśmy się, Ruda pozostała z dobytkiem na dworcu, a ja i Mircea udaliśmy się w zupełnie przeciwne strony. On poszedł na dworzec kolejowy przy 79 i 30 Ulicy, a ja udałem się nad rzekę Ayeyarwady. Po opuszczeniu zeuropeizowanego centrum zobaczyłem prawdziwą naturę milionowej metropolii. Trzydziestominutowy spacer z każdym krokiem cofał w czasie. Już nie tylko kolor skóry odróżniał mnie od mieszkańców Birmy, lecz ubiór, fryzura, zawartość kieszeni. Mandalay w tej części wydawał się jeszcze bardziej zubożały i wyniszczony niż w centrum. Im bliżej przystani, tym mniej było murowanych domów z ogrodami pełnymi owocowych drzew i stojącymi przed nimi markowymi autami. Atakowała mnie tutaj wszędobylska bieda. Domki poskładane z elementów zebranych na wysypiskach śmieci. Grube kartony, blacha, zniszczone drzwi złomowanych samochodów. Co kilka domostw punkt gastronomiczny. Drewniany stół, duży gar z gotującym się na ogniu ryżem. Wszystko przesiąknięte brudem i chorobą. Trudno przejść kilka metrów, nie będąc poproszonym o pieniądz. Tu trędowata ręka chwyci za ramię, tam mizerne palce leżącego capną za kolano. W tle próbująca mnie dogonić prośba o pomoc odbija się tylko od pleców niewzruszonego potomka kolonialistów. Osadników, którzy swą bezsumienną żądzą bogactwa i władzy doprowadzili nie tylko Birmę na skraj nędzy. W Mandalay nie ma typowych nazw ulic, są za to numery: 41, 80, 57. Może to i lepsze rozwiązanie. Musiałyby się bowiem nazywać ulicami Niedoli, Smutku, Chorych…

Rzeka Ayeyarwady ociera się o zachodnie krańce miasta. Teraz, w porze suchej, odsłania swe piaszczyste dno, ubarwiając monotonny krajobraz olbrzymimi łachami i bawiącymi się na nich dziećmi. Na wyschniętym wybrzeżu stoją porozrzucane, niczym ręką siewcy, czekające na pierwsze deszcze, rybackie łodzie. Kilometrami ciągnący się pas piachu zamieszkują najbiedniejsi z najbiedniejszych. Dom dla mieszkańców slumsów stanowi wiata zbudowana z czterech palików i zadaszenia z płachty. Bez ścian, bez mebli, tylko osłona przed słońcem. Obok na drewnianym stelażu suszą się uprane w rzece ubrania i sieci rybackie. Podobna konstrukcja powtarza się co kilka metrów, i tak aż po horyzont. Całość tworzy wielką, przedmiejską osadę. Jedynym zajęciem jej mieszkańców jest połów ryb i spław towarów, głównie drewna tekowego. Pomiędzy gospodarstwami, na rozżarzonym piasku dzieci grają w kulki. Te, które ich nie mają, rzucają kamieniami do celu. I tak mija kilka godzin. Do szkoły nie chodzą, bo gdy tylko przypływa transport, trzeba pomagać przy przeładunkach. Cały czas w gotowości do ciężkiej pracy.

Z trudem znalazłem małą budkę, w której przesiadywał urzędas nadzorujący ruch pasażerski. Prom do Myitkyiny odpływał następnego dnia z rana i kosztował czterdzieści pięć dolarów. Bardzo drogo, choć to odległość pięciuset kilometrów. Za dziewięć dolarów więcej zamiast miejsca na deku dostawało się kajutę z drewnianą pryczą. Wiedziałem, że są tańsze od prywatnych łodzi, ale głupio się uśmiechano, gdy o nie pytałem. Kasjerzy liczyli na duży zarobek. Niepowodzeniem zakończyły się wszelkie próby negocjacji. Nie ugrawszy niczego, wróciłem na dworzec autobusowy. Kwadrans po mnie pojawił się Mircea. Dowiedział się, że pociąg kosztuje dwadzieścia cztery dolary. Niby mniej od łodzi, ale nadal sporo dla naszego kilkunastodolarowego dziennego budżetu. Była to jednak jedyna możliwość przebycia północnej trasy.


Ciężka praca na przystani w Mandalaj


Gra w kulki – biedna młodość w tropikach

Nastał więc czas rozstania z rumuńskim kolegą. Przegryźliśmy jeszcze smażonego na głębokim tłuszczu pączka popitego bawarką i po wymianie adresów pożegnaliśmy się ze znajomym z kraju Draculi. W krajach Trzeciego Świata można spotkać ciekawe przypadki podróżników, interesujące osobowości. Raczej mało prawdopodobne, by ktoś taki jak Mircea podróżował po Europie Zachodniej. Z torbą! Później nie będzie to nam się wydawać dziwne, bowiem w tej części świata mają miejsce różne backpackerskie wynaturzenia. Nierzadki widok stanowić będzie backpacker… z walizką!

Na dworzec kolejowy dotarliśmy w niecałą godzinę, zwiedzając po drodze świątynię Kuan Yin. Ta część miasta, w przeciwieństwie do obrzeży, była względnie zadbana. Sklepy z luksusowymi markami, banki, samochody z najwyższej półki. Co krok salon z tandetną biżuterią, tak popularną w tym zakątku świata. Choć szata nie zdobi człowieka, widać, kto jest urzędasem. Widać, kto pracuje dla junty, kto rozkrada pieniądze państwa, wypełnia nimi swoje kieszenie w jedwabnych spodniach. Setki światowych fundacji i organizacji pięknie dysponują środkami z naszych portfeli. Panowie w garniturach i damy z kwiatami we włosach nie nadążają z urządzaniem rautów. Słychać wszędzie rozmowy, na co to nie przeznaczą pieniędzy. Słychać wszędzie tylko rozmowy.

W dworzec nie zainwestowano. Olbrzymi betonowy gmach przesycony azbestem i eternitem bardziej straszył, niż zachęcał do odbycia podróży pociągiem. Przynajmniej oferował dostęp do żywności i toalet, czyli podstawowych wygód, by tkwić tu w nieskończoność. Liczni lokalsi nagminnie wykorzystywali tę przypadłość. Pomiędzy ulicą dojazdową a samym budynkiem znajdował się pas śmieci, zamieszkały przez bezdomnych. Bielizna, szczoteczka do zębów, talerze, ręcznik, wszystko przetasowane odpadkami z pobliskich domostw. Wszystko zepsute, śmierdzące, przeżarte zgnilizną na wylot. Dziwić się, że mór swymi klamrami gniecie tu ludność, skoro higiena jest żadna. Ściska do bólu, do ostatniego tchnienia i resztę z człeka jak ścierwo porzuca. Jak ścierwo. A to już niczym nie różni się od tego wysypiska. I znów leżą: bielizna, szczoteczka do zębów, talerze, ręcznik i ścierwo.


Dworcowe rynsztokowe dzielnice – podcienie życia

Ruda pozostawiona sama z plecakami musiała, chcąc nie chcąc, nawiązać kontakt z połową mieszkańców dworca. Ja z kolei udałem się w stronę kas biletowych. Wybiła godzina trzynasta. Z wcześniej zebranych informacji wynikało, że w stronę Myitkyiny jadą dwa pociągi. Pierwszy o czternastej, drugi o szesnastej. Doprawdy, sensownie zoptymalizował ktoś rozkład jazdy. Przybyliśmy na szczęście w samą porę. Nim zbliżyłem się do kas, zahaczył mnie lokals i spytał o cel podróży. Nie wyglądał na pracownika kolei, bardziej na miłosiernego Samarytanina, służącego bezinteresowną pomocą. Jego wiedza na temat miejsca, w którym się znajdowaliśmy, była z pewnością przeogromna. Zamieszkiwał bowiem barłóg przy centralnym filarze dworca. Wyposażenie „mieszkania” sugerowało, iż ów słup ma sąsiada od miesięcy, a może nawet i lat. Nie zawsze wdawanie się w gadkę przed kupnem biletu to dobre rozwiązanie. Prowadzić może bowiem do nabycia go ze ściśle określonego miejsca za ściśle określoną cenę. Później trudno to odkręcić i jedzie się do celu z chudszym portfelem. Lepiej spróbować niepostrzeżenie dotrzeć do właściwej kasy, choć jest to trudne, gdy jest się obserwowanym przez dziesiątki ludzi. Niemniej jednak oznajmiłem, że jadę do Hopina. Lokals zaprowadził mnie do kas i ustawił w kolejce. Wiedząc, że w różnych kasach sprzedaje się bilety na różną klasę pociągu, powiedziałem do niego, że chcę ordinary class, czyli najzwyklejszy z wagonów. Szybko zrozumiał, że nie ma do czynienia z krezusem i przeszliśmy do okienek po południowej stronie dworca. Sam bym tutaj nie trafił. Żadnych zrozumiałych drogowskazów, strzałek, łacińskich napisów. Już na podstawie wyglądu punktu sprzedaży odniosłem wrażenie możliwości zbicia ceny przejazdu. Jegomość ponownie ustawił mnie w kolejce, jednak tym razem odszedł po sekundzie bez słowa, wracając do swojego legowiska. Jeśli liczył wcześniej na jakiś napiwek, to rodzaj potrzebnego mi biletu odwiódł go od tych chęci. Nie pozostawiono mnie bez opieki na zbyt długo. Od razu wzbudziłem zainteresowanie pracowników kolei i nakazano mi przejść do jeszcze innej kasy, przy której nikt nie stał. Tam, po kilku birmańsko-­-migowych zwrotach, mających na celu krótkie przesłuchanie, powiedzieli, że powinienem udać się w następne, już czwarte z kolei miejsce. Również były to kasy biletowe, lecz zostałem wpuszczony do nich od zaplecza! Znowu spotkanie z urzędasami! Kazano czekać. Po dwudziestu minutach pojawiła się pracownica pobliskiej agencji turystycznej, posługująca się biegle angielskim. Nastąpiło krótkie przepytanie-przesłuchanie w pokoju, w którym rezydował ktoś ważniejszy niż sprzedawca biletów. Znowu dziesięć minut przerwy, powrót na zaplecze i kolejne pięć minut czekania. Nagle cała sytuacja przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Nie dość, że sprzedawca również mówił po angielsku, to zaproponował bilet za siedem dolarów, ponad trzy razy taniej od wcześniej zasłyszanej ceny! Mircea zapewne nie dotarł do ostatniego bastionu. Oczywiście wypełniania dokumentów było co niemiara. Nawet nie wiem, pod czym się podpisywałem i komu udzieliłem kredytów. Dużym problemem dla tutejszych urzędasów, nieposługujących się naszym alfabetem, jest zapisanie choćby samego imienia. Bilety są imienne, wydawane wyłącznie na podstawie paszportu. Wszystkie niewygody tejże procedury straciły jednak na znaczeniu z powodu bardzo zadowalającej mnie ceny.

Możliwe, że niewiele osób fatyguje się, by trafić do źródła lub nie dopisuje im szczęście, co skutkuje kupnem biletów po cenach „specjalnych” w pierwszej lepszej kasie. Tutaj nikt nie informuje, że można taniej, nie tylko z powodu bariery językowej. Nasza niewiedza jest bezwzględnie wykorzystywana przez chciwych sprzedawców czy handlarzy tak, jak na całym bożym świecie. Ja w każdym razie mam dowód na możliwość kupowania biletów najgorszej klasy, na którą nałożono szlaban. Oszczędności oszczędnościami, ale przygoda dzięki temu na bank będzie przednia. Jak widać, nie wszystkie urzędasy trzymają się sztywno reguł narzuconych przez władzę.

Jedynym mankamentem całej historii był termin odjazdu. Pociągi, które odjeżdżały tego dnia, były w pełni obsadzone, choć mawiają, że w tutejszych stronach żaden środek transportu nie zostawi pasażera. Tym razem było inaczej. Nasza podróż na północ miała rozpocząć się dopiero za trzydzieści godzin. Dołączyliśmy tym samym do wielkiej, koczującej dworcowej rodziny i znaleźliśmy przytulne, sypialniane miejsce na pierwszym piętrze budynku wśród setki innych osób. Było o to trudno, bo na podłodze wszystko kleiło się od porozrzucanych resztek jedzenia. Sprzedawcy smoczych owoców, lub jak ktoś woli – pitai, kompletnie nie zwracali uwagi na śmietniki ustawione przy ławkach. Obierki lądowały na ziemi, tworząc kolorowy, miękki dywan, na którym niestety, z oczywistych względów, nie można było się położyć. Lokalsi, by nie utonąć w owocowym runie, korzystali z bambusowych mat, które są nieodłącznym towarzyszem podróży. My wygrzebaliśmy z plecaka stare prześcieradło, służące nam za karimatę. Tutaj każdy miał swój skrawek dworca i swój mały świat. Można na przykład zostać zaproszonym do sąsiada na bawarkę lub zieloną herbatę. Można również przegadać całe popołudnie z zupełnie obcą rodziną, nie znając jej języka. Zapowiadała się spokojna, długa i ciepła noc na dworcu kolejowym w Mandalay.

1 Jedno z najniebezpieczniejszych miast świata. Kolumbijska metropolia okryła się złą sławą za sprawą narkotycznego biznesu. Działał tu „kartel z Medellin” współtworzony przez Pablo Escobara, za czasów którego mawiano: „Naćpany jak mucha z Medellin”.

2 Popularne, tanie, cylindryczne cygara, wykonywane ręcznie. Tytoń w najczystszej postaci.

Jasne Słońce o brzasku. Birma

Подняться наверх