Читать книгу Okruchy dnia - Кадзуо Исигуро - Страница 10

Dzień pierwszy
wieczorem

Оглавление

Salisbury

Tak oto znajduję się teraz w hotelu w mieście Salisbury. Kończy się pierwszy dzień mej wycieczki i muszę przyznać, że jestem zeń całkiem zadowolony. Moja wyprawa rozpoczęła się dziś rano z niemal godzinnym opóźnieniem, choć jeszcze przed ósmą udało mi się spakować i załadować do forda. Ponieważ na tygodniowy urlop udawały się też pani Clements i dziewczęta, ciążyła mi świadomość, że z chwilą gdy i ja wyjadę, Darlington Hall będzie stał pusty, zapewne po raz pierwszy w tym stuleciu, a może i po raz pierwszy od jego wybudowania. Było to niezwykłe uczucie i ono zapewne spowodowało, że kilkakrotnie obszedłem cały dom, by jeszcze raz sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

Trudno wprost opisać uczucia, jakie ogarnęły mnie z chwilą wyruszenia w drogę. Przez pierwsze dwadzieścia minut jazdy nie zauważyłem u siebie żadnych oznak podniecenia czy niecierpliwości. Było to niewątpliwie spowodowane tym, że choć coraz bardziej oddalałem się od pałacu, nadal znajdowałem się w znanej mi, nawet jeśli tylko przelotnie, okolicy. Zawsze wydawało mi się, że z powodu mych odpowiedzialnych zajęć w domu podróżowałem bardzo mało. Jednak przez te wszystkie lata wyjeżdżałem od czasu do czasu w tej czy innej sprawie służbowej – okazało się, że znam okoliczne tereny lepiej, niż przypuszczałem. I gdy tak jechałem w słońcu ku granicy Berkshire, wciąż na nowo zaskakiwało mnie wrażenie, że rozpoznaję roztaczający się wokół widok.

Potem jednak okolica stawała się coraz bardziej obca; wiedziałem już, że nigdy jeszcze tak bardzo nie oddaliłem się od domu. Opisywano mi kiedyś chwilę, w której patrzącym z odpływającego okrętu znika z oczu ląd. Przypuszczam, że uczucie radosnego niepokoju, często przypisywane tej chwili, jest bardzo podobne do tego, co przeżywałem, zapuszczając się w nieznane. A nastąpiło to zaraz, gdy tylko skręciłem na drogę wijącą się wokół jednego ze wzgórz. Po lewej stronie wyczuwałem stromiznę, choć zasłaniały ją drzewa i gęste krzewy rosnące wzdłuż drogi. Ogarnęło mnie uczucie, że teraz dopiero naprawdę opuszczam Darlington Hall, i przyznam się, że nieco mnie to zaniepokoiło, tym bardziej że miałem wrażenie, że nie znajduję się na właściwej drodze, że być może jadę w zupełnie złym kierunku, prosto w pustkowie. Choć trwało to krótko, i tak zmniejszyłem szybkość. Nawet gdy już upewniłem się, że znajduję się na dobrej drodze, musiałem zatrzymać się na chwilę, by ogarnąć to wszystko umysłem.

Postanowiłem wysiąść z samochodu i nieco rozprostować nogi; gdy to zrobiłem, wrażenie, że stoję na stromym zboczu pagórka, stało się jeszcze silniejsze. Po jednej stronie drogi drzewa i zarośla wznosiły się gwałtownie w górę, po drugiej zaś przeświecał przez krzewy rozległy krajobraz.

Odszedłem chyba parę kroków od samochodu, szukając miejsca, skąd miałbym lepszy widok, gdy usłyszałem za sobą głos. Do tej chwili zdawało mi się, że jestem tu całkiem sam, więc odwróciłem się z niejakim zdziwieniem. Nieco dalej od drogi odchodziła stromo w górę ścieżka, niknąca zaraz w gęstwinie. Na kamieniu oznaczającym to miejsce siedział chudy siwowłosy jegomość w sukiennej czapce i palił fajkę. Znów zawołał coś do mnie i choć nie rozróżniałem słów, z jego gestów zrozumiałem, że chce, bym do niego podszedł. Z początku uznałem go za włóczęgę, lecz szybko zorientowałem się, że to po prostu ktoś miejscowy rozkoszujący się tu świeżym powietrzem i letnim słońcem. Uznałem więc, że nie ma powodu, by go nie wysłuchać.

– Tak się tylko zastanawiam – odezwał się, gdy podchodziłem – czy ma pan dobre nogi.

– Słucham?

Jegomość wskazał ręką na ścieżkę.

– Żeby tam wejść, trzeba mieć i dobre nogi, i dobre płuca. A ja nie mam ani tego, ani tego, więc zostaję na dole. Żebym miał lepsze zdrowie, tobym tam siedział, nie tu. Ładnie tam, nawet jest ławeczka. Lepszego widoku nie zobaczy pan w całej Anglii.

– Jeśli tak – powiedziałem – to wolę zostać tutaj. Tak się składa, że rozpoczynam właśnie wycieczkę samochodową, podczas której zamierzam zobaczyć wiele wspaniałych widoków. Nieco przedwczesne więc byłoby zobaczyć najlepszy widok na samym początku.

Jegomość chyba nie zrozumiał, o co mi chodzi, gdyż powtórzył:

– Lepszego widoku nie zobaczy pan w całej Anglii. Ale mówię panu, żeby tam wejść, trzeba mieć dobre nogi i dobre płuca. – Potem dodał: – Pan to dobrze się trzyma jak na swój wiek. Wszedłby pan tam bez kłopotu. Jak mam dobry dzień, to i ja dam radę.

Popatrzyłem na ścieżkę, która wydała się mi stroma i dość kamienista.

– Mówię panu, będzie pan potem żałował, jeżeli pan tam teraz nie pójdzie. Nigdy nic nie wiadomo. Jeszcze parę lat i może być za późno. – Tu zaśmiał się nieco nieprzyjemnie. – Idź pan, póki pan jeszcze dasz radę.

Teraz wydaje mi się, że zapewne mówił to żartobliwie, że chciał się tylko trochę poprzekomarzać. Wtedy jednak poczułem się, muszę przyznać, nieco urażony i być może po to właśnie, by wykazać mu, jak niemądre są jego uwagi, ruszyłem ścieżką w górę.

I bardzo się cieszę, że tak zrobiłem. Ścieżka wiodła zygzakiem około stu metrów w górę, więc był to całkiem forsowny marsz – choć nie mogę powiedzieć, by sprawił mi jakąkolwiek poważniejszą trudność. Dotarłem wreszcie na małą polankę i było to bez wątpienia to miejsce, o którym mówił napotkany jegomość. Czekała tutaj ławeczka i rzeczywiście piękny, rozległy widok na całą okolicę.

Aż po widnokrąg ciągnęły się pola. Teren lekko wznosił się i opadał, a miedze obsadzone były drzewami i żywopłotami. Na niektórych odległych polach zobaczyłem kropki – były to zapewne owce. Wydawało mi się też, że po prawej stronie, na linii horyzontu, dostrzegam wieżę kościelną.

To wspaniałe uczucie stać tak na samej górze, słyszeć wokół odgłosy lata, a na twarzy czuć podmuch lekkiego wiatru. I zdaje mi się, że gdy spoglądałem na ten krajobraz, po raz pierwszy pomyślałem we właściwy sposób o oczekującej mnie podróży. Wtedy to bowiem poczułem po raz pierwszy przypływ zdrowej ciekawości tego, co przeżyję w ciągu następnych dni. Wtedy też doszedłem do wniosku, że nie muszę zbytnio przejmować się zadaniem służbowym, jakie przed sobą postawiłem, a mianowicie sprawą panny Kenton i obecnych kłopotów z personelem.

To jednak wydarzyło się rano. Teraz, pod wieczór, jestem już w wygodnym hoteliku niedaleko centrum Salisbury. Zdaje się, że to lokal dość skromny, choć czysty i doskonale odpowiadający mym potrzebom. Właścicielka, osoba w wieku około czterdziestu lat, uważa mnie chyba za ważnego gościa, a to z powodu forda pana Farradaya i świetności mego stroju. Gdy dziś po południu – do Salisbury przyjechałem około wpół do czwartej – wpisywałem w księdze meldunkowej adres, „Darlington Hall”, zauważyłem, że popatrzyła na mnie z pewną obawą, czy aby nie jestem kimś przyzwyczajonym raczej do hoteli typu Ritz lub Dorchester i czy natychmiast po zobaczeniu proponowanego mi pomieszczenia nie opuszczę z gniewem hotelu. Powiadomiła mnie, że wolny jest tylko dwuosobowy pokój od frontu, ale że mogę go wynająć za cenę jedynki.

Zostałem więc poprowadzony do tego pokoju, w którym właśnie słońce całkiem przyjemnie oświetlało kwiatowe wzorki na tapecie. Znajdowały się tu dwa łóżka i dwa spore okna wychodzące na ulicę. Na pytanie o łazienkę właścicielka odparła nieśmiało, że jest dokładnie naprzeciw moich drzwi, a ciepła woda będzie dopiero po kolacji. Poprosiłem ją o przyniesienie czajnika z herbatą, po czym dalej oglądałem pokój. Łóżka były absolutnej czystości i starannie zasłane. Równie czysta była umywalka w rogu pokoju. Wyjrzawszy przez okno, można było po drugiej stronie ulicy zobaczyć piekarnię, na wystawie której widniały przeróżne ciasta, aptekę i zakład fryzjerski. Dalej widać było, że ulica prowadzi do starego kamiennego mostka, za którym zaczynał się już pejzaż bardziej wiejski. Odświeżyłem sobie nad umywalką twarz i ręce w zimnej wodzie, po czym, w oczekiwaniu na herbatę, zasiadłem na stojącym przy jednym z okien krześle z twardym oparciem.

Hotel opuściłem chyba około czwartej. Podążyłem ulicami miasta, których szerokość sprawia cudowne wrażenie wielkiej przestrzeni. Z przyjemnością spędziłem kilka godzin, li tylko spacerując w miłym cieple słońca. Stwierdziłem prócz tego, że Salisbury ma w sobie wiele uroku; co chwila napotykałem stare, wykładane drewnem domy czy małe kamienne kładki na którymś z licznych strumieni płynących przez miasto. Oczywiście nie zapomniałem odwiedzić wspaniałej katedry, wielce wychwalanej w książce pani Symons. Trudno zresztą byłoby przeoczyć tę majestatyczną budowlę, skoro jej niebotyczna wieżyca widoczna jest z każdego miejsca w mieście. I tak, gdy wieczorem podążałem z powrotem do hotelu, wielokrotnie spoglądałem za siebie i za każdym razem mój wzrok padał na słońce zachodzące za tę ogromną wieżę.

A mimo to widzę teraz, siedząc w moim przytulnym pokoiku, że to wcale nie katedra w Salisbury ani inne urocze zabytki tego miasta pozostaną moim głównym wspomnieniem z pierwszego dnia podróży; że będzie nim oglądany rano piękny, pofałdowany, angielski krajobraz. Jestem gotów uwierzyć, że inne kraje mogą pochwalić się widokami bardziej spektakularnymi. W encyklopediach i „National Geographic Magazine” widywałem już zapierające dech w piersi fotografie ze wszystkich zakątków kuli ziemskiej: wspaniałych kanionów i wodospadów, pięknie poszarpanych szczytów górskich. Rzecz jasna, nigdy nie miałem szczęścia ujrzeć tego na własne oczy, lecz zaryzykuję teraz następujące zwierzenie: otóż najpiękniejsze krajobrazy Anglii – jak ten, który podziwiałem dziś rano – mają pewną cechę, której brak na pozór znacznie wspanialszym krajobrazom innych stron. Jest to cecha, dzięki której każdy obiektywny obserwator uzna angielski krajobraz za najbardziej zadowalający na całym świecie, a którą można najlepiej określić słowem „wielkość”. Jestem bowiem pewny, że gdy rano stałem na tym wysokim wzgórzu i spoglądałem na rozpościerający się u moich stóp widok, miałem owo rzadkie, lecz nieodparte poczucie obcowania z wielkością. Nazywamy nasz kraj Wielką Brytanią i są tacy, którzy uznają to za dowód naszego zarozumialstwa. Ośmielę się jednak stwierdzić, że już sam krajobraz naszej wyspy upoważnia do stosowania tak górnolotnego przymiotnika.

Czymże jednak jest ta „wielkość”? Na czymże polega, z czego wynika? Doskonale zdaję sobie sprawę, że odpowiedzi na takie pytanie należałoby szukać w mędrszej niż moja głowie; gdybym jednak miał zaryzykować własne zdanie, powiedziałbym, że piękno naszego kraju jest niepowtarzalne właśnie dzięki nieistnieniu w nim powierzchownej spektakularności. Wielkością tego piękna jest jego spokój, jego poczucie umiaru; tak jakby kraj ten wiedział o swym pięknie, o swej wielkości i nie czuł potrzeby głośnego o tym oznajmiania. W porównaniu z nim widoki, które znaleźć można w jakiejś tam Afryce czy Ameryce, choć z pewnością bardzo podniecające, dla obiektywnego obserwatora będą bez wątpienia mniej cenne z powodu swej zbytniej ostentacji.

Cały ten problem jest w istocie bardzo podobny do tego, który wywołał wiele dyskusji w moich kręgach zawodowych: jaki kamerdyner jest „wielki”? Pamiętam, że na roztrząsaniu tego tematu spędzaliśmy wiele miłych godzin pod koniec dnia, przy kominku w pomieszczeniu kredensowym. Zauważyli Państwo, że powiedziałem „jaki”, a nie „który”; nie było bowiem poważniejszych wątpliwości co do tego, kto był niedoścignionym wzorem dla całego naszego pokolenia. Mam tu oczywiście na myśli ludzi takich jak pan Marshall z Charleville House czy pan Lane z Bridewood. Jeżeli mieli Państwo szczęście poznać kogoś takiego, wiecie bez wątpienia, o jakie zalety mi chodzi. Na pewno jednak zrozumieją też Państwo, że wcale niełatwo dokładnie określić ich naturę.

Nawiasem mówiąc, gdy teraz o tym myślę, nie całkiem jest prawdą, że sprawa, „kto należy do wielkich kamerdynerów”, nigdy nie podlegała dyskusji. Chodziło mi raczej o to, że nie podlegała ona dyskusji w kręgu największych znawców w naszym zawodzie. Oczywiście kredens w Darlington Hall, jak każdy inny, musiał gościć pracowników o różnym poziomie intelektualnym, i dobrze pamiętam, jak trudno było mi utrzymać język za zębami, gdy któryś z pracowników – a czasem nawet, co stwierdzam z żalem, członek mojego własnego personelu – zaczynał entuzjastycznie wychwalać ludzi takich jak, powiedzmy, pan Jack Neighbours.

Nie mam nic przeciwko panu Jackowi Neighboursowi, który zginął niestety podczas wojny. Wspominam o nim tylko dlatego, iż jego przypadek był bardzo typowy. W połowie lat trzydziestych jego nazwisko powtarzało się najczęściej w rozmowach toczonych przez służbę we wszystkich wielkich domach naszego kraju. Jak już wspomniałem, również do Darlington Hall docierały wieści o kolejnych osiągnięciach pana Neighboursa, przynoszone przez licznych służących naszych gości, przez co ludzie tacy jak pan Graham i ja musieli z przykrością wysłuchiwać niekończących się anegdot o tym kamerdynerze. Największą zaś przykrością było widzieć, jak po wysłuchaniu każdej z nich, skądinąd przyzwoici pracownicy kiwali z podziwem głowami, mówiąc przy tym na przykład: „Ten Neighbours to naprawdę klasa”.

Nie wątpię, że pan Neighbours rzeczywiście miał pewne zdolności organizacyjne; jak słyszałem, zaplanował on kilka ważnych uroczystości w prawdziwie wielkim stylu. Mimo to nigdy nie miał zadatków na uzyskanie tytułu wielkiego kamerdynera. To samo powiedziałbym Państwu w czasach, gdy był u szczytu sławy, podobnie jak mogłem przewidzieć jego upadek po kilku latach największej popularności.

Jakże często okazywało się, że kamerdyner, któregoś dnia okrzyknięty wszędzie największym w swym pokoleniu, po paru latach bynajmniej nim nie był. Tymczasem ci sami służący, którzy kiedyś wychwalali go pod niebiosa, teraz z takim samym brakiem umiaru sławili kolejną osobę, zamiast zastanowić się przez chwilę nad tym, co warte są takie pochopne sądy. Przedmiotem takich rozmów bywał niezmiennie kamerdyner, który znalazł się w centrum uwagi dzięki dość niespodziewanemu zatrudnieniu w jednym ze znanych domów i wyszedł obronną ręką z organizacji jednej czy drugiej wielkiej uroczystości. Zaraz we wszystkich zakątkach kraju rozchodziły się plotki, że zwróciła się do niego ta czy inna znamienita osoba lub że kilka najlepszych domów konkuruje między sobą o jego usługi, proponując mu niesłychane zarobki. Tymczasem po kilku latach ten sam bohater popełnia jakieś uchybienie lub z innego powodu wypada z łask swych chlebodawców, opuszcza dom, w którym zdobył taką sławę, i wszelki słuch o nim ginie – jego dotychczasowi entuzjaści zaś zachwycają się już kimś nowym. Zauważyłem, że najgorsi pod tym względem bywają przyjezdni lokaje, którzy zazwyczaj usilnie starają się osiągnąć jak najszybciej stanowisko kamerdynera. Oni to właśnie twierdzą z największym przekonaniem, że należy wychwalać akurat tego czy innego osobnika lub wciąż powtarzają, co w sprawach zawodowych orzekł ten czy inny bohater.

Muszę oczywiście wyjaśnić natychmiast, że jest wielu lokajów, którzy, będąc pracownikami najwyższej klasy, nigdy nie postępowaliby tak niemądrze. Gdy kilku z nich – takich jak na przykład pan Graham, z którym niestety straciłem już kontakt – gromadziło się w naszym kredensie, prowadziliśmy bardzo ciekawe i inteligentne dyskusje na temat wszelkich aspektów naszej profesji. Wieczory te są zresztą dla mnie jednym z milszych wspomnień z tamtych czasów.

Powróćmy jednak do tego niezwykle interesującego problemu. Problemu, nad którym tak chętnie zastanawialiśmy się, gdy naszych wspólnych posiedzeń nie mąciła czcza gadanina ludzi niemających zrozumienia dla naszego zawodu; a mianowicie „jaki kamerdyner jest wielki?”.

Okruchy dnia

Подняться наверх