Читать книгу Hajlajf. Czysta prawda o brudnej służbie - Kafir . - Страница 6
I
„Przetrwasz Gołdap, przetrwasz Orzysz…”
Оглавление– Cholera, co się stało?! Jacek, dopiero głowę do poduchy przyłożyłem, daj żyć! – narzekał podporucznik Radosław Sztylc zwany Radżą. Jeszcze nie wiedział, czy jest przerażony, zdenerwowany, czy po prostu wciąż śni mu się wyjątkowo męczący sen. Była za dziesięć druga w nocy, a on dociągał na nogach opinacze w ciasnej i śmierdzącej papierosowym dymem dyżurce zgrupowania poligonowego jednostek rozpoznawczych w Orzyszu.
– Jest dym, panie poruczniku, szpiegów zatrzymaliśmy! Zagranicznych, po angielsku szwargoczą. Podobno to jacyś, co kogoś zabili! – wypalił plutonowy Jacek Zaręba. I w tym momencie Sztylc uznał z całą pewnością, że to sen. Za nim trzy dni bytowania w polu. Spanie pod pałatką, strzelania, żarcie tylko z żelaznych racji. Miał więc prawo być zmęczony, a jego umysł miał prawo płatać mu figle. Dlatego słowa Zaręby uznał za kontynuację snu. Ale Zaręba nadal stał przed nim, nie chciał zniknąć, a twarz miał poważną jak zapalenie płuc zimą. Sztylc zwalczył chęć uszczypnięcia się w pośladek. Przerwał wiązanie ciężkich wojskowych butów i uniósł wolno głowę. Ponieważ Zaręba miał dobrze ponad metr dziewięćdziesiąt, podporucznik musiał dość mocno wygiąć kark. Popatrzył na niego przez chwilę i wycedził powoli:
– Słuchajcie, plutonowy, jeśli to jest jakiś, kurwa, głupi żart z tych, co mają być śmieszne, a są najwyżej durne, to do Siedlec będziecie zapierdalać z tego zgrupowania na piechotę. A jak się tam już, kurwa, doczłapiecie, to od razu dostaniecie trzy służby pod rząd. Tfu, co ja gadam, trzy. Będziecie napierdalać służbę w każdy wolny weekend! Odkąd powiem na święty nigdy.
– Przecież batalion i tak zawija na piechotę do Siedlec – automatycznie odpowiedział Zaręba, przypominając Sztylcowi, że powrót z buta jest planowany w ramach marszów kwartalnych, które obowiązywały pododdziały rozpoznawcze.
– To, kurwa, wrócisz dwa razy – odparował niezbyt mądrze Sztylc.
– Jak Boga kocham, panie poruczniku, zatrzymaliśmy parę szpiegów! Tuż przy magazynach broni!
– Gdzie oni są? – zapytał Sztylc. Wciąż był przekonany, że Zaręba robi sobie jaja, ale postanowił podjąć grę. W myślach już widział, jak czołga plutonowego w poniedziałek na pasie ćwiczeń.
– A pod dyżurką, panie poruczniku! Rozprowadzający kapral Rusinek wraz z trzema wartownikami ma ich na muszce!
W tym momencie do podporucznika zaczęło docierać, że wysoki plutonowy wcale się nie zgrywa i na zgrupowaniu poligonowym faktycznie COŚ się zdarzyło. Sztylc poczuł, że robi mu się zimno, a włosy na ciele stają dęba. Nagle zapragnął być gdzieś w zupełnie, ale to zupełnie innym miejscu, a dwie gwiazdki na pagonach stały się tak ciężkie, jakby nosił całą Drogę Mleczną.
– Kawa! – powiedział oficer.
– Nie kawa, tylko kapral Rusinek – odparł plutonowy, a Sztylc poczuł, że jeszcze moment i zacznie krzyczeć, a potem zastrzeli stojącego przed nim dryblasa. Prokuratorowi powiedziałby, że był to niekontrolowany wystrzał przy czyszczeniu broni. I miałby Zarębę raz na zawsze z głowy…
– Kawę mi zrób, debilu! – wrzasnął. Poprawił dyndającą mu przy pasie kaburę ze służbowym P-83 i wyszedł przed dyżurkę. Było ciemno, ale na wschodzie niebo powoli różowiało. Na początku maja noc była dość rześka, ale już nie zimna. Zamknął drzwi, zostawiając za sobą Zarębę, mamroczącego pod nosem coś, czego nie dosłyszał. Zszedł po dwóch małych schodkach i udał się za róg budynku, gdzie stanął jak wryty, bo jego oczom ukazał się widok, jakiego nie ujrzał nigdy w życiu. Na placyku przed dyżurką oficera stała dwójka palących papierosy cywilów – kobieta i mężczyzna – a dookoła nich czterech żołnierzy. Jeden z nich celował w cywilów kałasznikowem. Trzej pozostali dzierżyli pistolety maszynowe pm-84 glauberyt, też skierowane wylotami luf w cywilów. Po drugiej stronie drogi, za szlabanem, majaczył kontur samochodu osobowego. Tu się naprawdę działo coś dziwnego.
Oficer poczuł pot na czole i plecach. Pełnienie warty było zadaniem bojowym wykonywanym w czasie pokoju. Jeśli na warcie coś się zesrało, to z miejsca wchodzili prokurator i żandarmeria. Sztylc mimo młodego wieku i niedługiego stażu miał już do czynienia z jednymi i drugimi. Nie dalej jak rok temu wartownik zastrzelił wartownika w batalionie – czysty przypadek, ale prokurator się uparł i ocenił to inaczej. Postępowanie trwało już rok, a Radek był odpowiedzialny za przygotowanie żołnierzy do warty i prorok postawił mu zarzut niedopełnienia obowiązków. Jakby to była jego wina, że jeden dureń z drugim bawili się kałachami. Teraz sytuacja mogła się powtórzyć, a Radkowi do pierdla się nie spieszyło.
– Rusinek! – krzyknął, stając przed dyżurką.
– Tajes, panie poruczniku! – odpowiedział, połykając głoski, jeden z czwórki żołnierzy. Sztylc poznałby go z dala po piskliwym głosie, teraz jeszcze wyższym przez emocje. Kapral był rozprowadzającym na warcie. Reszta to też byli ludzie z jego kompanii i oficer pomyślał, że może jednak ma tej nocy choć odrobinę szczęścia. Orzysz był wtedy zapchany niemalże pod korek: prócz kilku kompanii rozpoznawczych na poligonie ćwiczyła cała pierwsza dywizja, co łącznie dawało niemal siedem tysięcy żołnierzy.
Żołnierze Sztylca z drugiej kompanii rozpoznawczej pierwszego batalionu rozpoznawczego byli z zeszłorocznego poboru. Trudno było ich nazwać elitą, no chyba że za elitę ma się blokersów, małomiasteczkowych osiłków i drobnych cwaniaczków żyjących na granicy prawa. W kompanii dochodziło do regularnych bijatyk, a to z cywilami na przepustce, a to między żołnierzami. Ze świecą tam szukać kogoś ze średnim wykształceniem. Dziwnym trafem trwająca w całej armii humanizacja, mająca na celu lepsze wychowanie młodych poborowych, jakoś złośliwie omijała żołnierzy Sztylca. Od muzeum czy teatru woleli blokowe klatki, a nad degustację wina w kawiarniach przedkładali walenie z gwinta w ciemnej bramie. Jedyną sztuką, jaka ich interesowała, była sztuka bicia po ryju. Radek musiał nieźle się nagimnastykować, by ta zgraja, która szacunek miała tylko do ciężkiej pięści, zaczęła szanować dowódcę. Rusinek zaliczał się do grona cwaniaczków. Był jego kapralem, jak zresztą cały skład dzisiejszej warty.
Podoficer pochodził z jednej z okolicznych wioszczyn. Podporucznik nie pamiętał, z której dokładnie, ale Rusinek znał te rejony jak własną kieszeń, co było cenne o tyle, że wiedział, gdzie można kupić bimber, od którego się nie ślepło, czy tanie papierosy. Oczywiście z przemytu, ale żołnierz na manewrach nie wybrzydza. Wiedział też, gdzie były najlepsze dyskoteki, pełne lokalnych królowych piękności, tylko czekających, by zobaczyć, jak szybko ładuje magazynek zwycięzca tej konkurencji z Żagania czy innego Lublińca. Rusinek wszystkie te klimaty i układy znał, był więc dla Sztylca i jego ludzi cennym źródłem informacji. Podporucznik zdążył się też dowiedzieć, że Rusinek nie wylewał za kołnierz, a po płynie – jak sam nazywał wódkę – robił się dość wyrywny. Czasem wpędzało go to w kłopoty i teraz Sztylc modlił się, by to nie był właśnie taki przypadek. Spojrzał na kaprala i przez chwilę miał ochotę obsobaczyć go za przekrzywiony hełm, krzywo zapiętą kurtkę i brudne buty. Ale odrzucił tę myśl.
– Powiedzcie mi, kapralu… co tu się odpierdala? – zapytał oficer niezbyt oficjalnie, ale bardzo rzeczowo.
– No więc, panie poruczniku, melduję, że jak objąłem służbę, znaczy się standardowo… – kapral wciąż połykał głoski. Sztylc widział, że palec żołnierza leży na kabłąku, ale drga nerwowo. Jeszcze chwila, a młody żołnierz po prostu rozwaliłby stojącą naprzeciwko niego parę.
– Rusinek, do brzegu. Służbę objąłeś o dwudziestej, a jest, kurwa, druga w nocy – przerwał Sztylc.
– No to mówię, panie poruczniku. Starszy szeregowy Budziosz zatrzymał ich, jak szli drogą przy kontenerach. Znaczy się, przy magazynach. Tak z dwie godziny temu. Nie mówią po polsku, tylko po angielsku chyba. Z tego, co zrozumieliśmy, chcą coś spalić albo zapalić – wypluwał słowa Rusinek.
Podporucznik widział jego rozszerzone oczy. Kapral był mocno wystraszony. Choć noc nie była ciepła, na czole błyszczały mu krople potu. A wystraszony facet z odbezpieczoną bronią kalibru 7,62 mm to przepis na potężne kłopoty. Zaś czterech wystraszonych i uzbrojonych – to już przepis na krwawą masakrę. „Spokojnie”, pomyślał Sztylc, „tylko spokojnie”. Podszedł bliżej. Wszedł powolnym, leniwym krokiem w krąg otaczających cywilów żołnierzy. Tak, by odgrodzić ich od luf swoich podwładnych. Zobaczył, że para nosi ciepłe kolorowe kurtki, jakie widział kiedyś w sklepie z odzieżą sportową z Zachodu. Ona miała ciemne włosy, gęste i bujne, lekko kręcone, sięgające ramion. Dość wysoka i… ładna, jak zanotował podporucznik. On – blondyn. Mocno zbudowany, z kwadratową szczęką. Oboje w dżinsach i ciężkich butach. „Co wy tu, do kurwy nędzy, robicie?!”, pomyślał porucznik. Dookoła zabłoconych butów cywilów walało się dużo zdeptanych niedopałków.
– I co było dalej, Rusinek? Gdzie wy ich w ogóle, kurwa, znaleźliście?!
– No mówię, panie poruczniku, przy kontenerach z magazynami uzbrojenia. Może ze sto metrów od parku wozów bojowych.
– Rusinek, co wy mi tu pierdolicie? Co to, do chuja pana, za durnoty, że to szpiedzy, dywersanci? I w dodatku chcą wysadzić magazyny uzbrojenia? Co tu się, kurwa, dzieje, kapralu? Znasz artykuł 354 kodeksu karnego? Chcesz dołączyć w pierdlu do Głowackiego, który rok temu zabił kolegę na warcie? Jak nie, to opuść i zabezpiecz broń! Celujecie do cywilów, pojebało was?! Wykonać, kurwa! – podniósł głos podporucznik.
Czuł, że po grzebiecie spływa mu pot, i mocno zaciskał pięści. Z jednej strony ze złości, z drugiej – aby nie pokazać, jak drżą mu ręce. To był niebezpieczny moment. Po rozbieganym wzroku kaprala domyślał się, że ten się waha. W końcu przypomnienie śmierci kolegi z kompanii i nawyki wzięły górę: Rusinek i za nim pozostała trójka opuścili broń. Szczęknięcie bezpiecznika sprawiło, że oficer odetchnął w duszy z ulgą. Przynajmniej pajac go nie zastrzeli, a razem z nim tej dwójki dziwaków. Przez głowę przebiegła mu śmierć wartownika w batalionie sprzed niespełna roku. Jego ludzie ją doskonale pamiętali, a sprawa odbiła się echem wśród opinii publicznej. „No właśnie”, zreflektował się Sztylc, „cywile…”. Ukradkiem otarł pot z czoła i stanął nieco bokiem, tak żeby mieć pod kontrolą i Rusinka, i tę osobliwą parę. Odwrócił się do cywila.
– Kim wy, kurwa jego mać, jesteście? – zwrócił się do mężczyzny, jednym okiem zezując zarazem na ciemnowłosą dziewczynę.
– We don’t speak Polish. We are American diplomats. From the US Embassy in Warsaw. We’ve come here for sailing. Please, mister officer, it’s a huge misunderstanding! I need to call my embassy! Let me show you my documents. I have them in my pocket – wyszczekał drżącym głosem facet. A Sztylc pojął, w jak wielkie gówno właśnie wpadł. Jeśli ta dwójka faktycznie była dyplomatami, to sprawa ze śmierdzącej stawała się śmierdząca międzynarodowo. Sztylcowi zakręciło się w głowie. Poczuł, że zjedzona kolacja podjeżdża mu do gardła. Ale co, do chuja, robiła dwójka amerykańskich dyplomatów na skraju poligonu…?
– Do you speak Polish? – zapytał podporucznik, przywołując to, co miał w głowie z półrocznego kursu angielskiego. – What the fuck are you doing here? It’s a military area… kurwa!
– We are American diplomats. Let me reach my wallet and I’ll show you my ID card. OK… kurwa? – wycedził Amerykanin, a Sztylc poczuł, że sytuacja staje się surrealistyczna.
– OK. But slowly. SLOWLY, powiedziałem! Give me… kurwa… documents mi daj, give me – dukał podporucznik. Kątem oka dostrzegł, że Rusinek i jego ludzie sprężyli się, gdy cywil sięgnął pod kurtkę. „Rychło, kurwa, w czas”, pomyślał porucznik. Amerykanin wyjął dokumenty i podał je Polakowi. Sztylc rzucił okiem. Jeden dokument był prawem jazdy, figurującym na nazwisko Stevena Donovana. Drugim dokumentem, na ile mógł odcyfrować w niezbyt jasnym świetle, był paszport. Na granatowej skórze okładki widniały charakterystyczne godło USA i złotawe literki: Diplomatic Passport. Przekartkował pierwsze strony. Z tego, co widział, Steven Donovan, urodzony w Illinois, był faktycznie dyplomatą, w randze trzeciego zastępcy konsula. Ja pierdolę, jęknął w duchu Sztylc. Czuł, że tonie w szambie. Usta jeszcze miał nad powierzchnią, ale ledwo, ledwo…
– And you, miss? – zwrócił się do brunetki. Ta szybko podała mu swoje dokumenty. Okazało się, że kobieta nosiła imię Beverley. Podobnie jak Steven, miała paszport dyplomatyczny. Była asystentką w ambasadzie. Podporucznik poczuł mrowienie na karku. Sytuacja wyglądała jak czołg, który właśnie całą mocą pędził na kompanijną latrynę: smród już było czuć, a za chwilę miało wylać się gówno, które obryzga wszystkich od stóp do głów. A on stał najbliżej. Zakręciło mu się w głowie. Oddał dokumenty Amerykanom. W głowie miał gonitwę myśli. Musiał coś zrobić, musiał gdzieś zadzwonić… Toczyły się manewry wojskowe. Polska była na drodze do NATO, ale nikt jeszcze niczego nie podpisał. A tymczasem miał przed sobą dwójkę obcokrajowców, Amerykanów, na dyplomatycznych paszportach, którzy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znaleźli się na skraju poligonu. Za dużo było tu zbiegów okoliczności i podporucznik Radosław Sztylc, żołnierz batalionu rozpoznania z Siedlec, miał świadomość, że znalazł się w sytuacji, która go przerasta.
– Dobra, Rusinek, jeszcze raz. Ale teraz na poważnie. GDZIE ich znaleźliście? I dlaczego Zaręba mówił o jakimś zabójstwie? – zapytał oficer. Zauważył, że kapral wymienił spłoszone spojrzenie z jednym z szeregowców. Skrzywił się, bo coś zaczynało mu świtać, ale nagle usłyszał zza pleców głos Beverley.
– Officer, could I have a cigarette? Mine are finished.
– Uhm, yes, please – odparł odruchowo Polak i wyciągnął z kieszeni na piersi lekko wymiętoszoną paczkę czerwonych caro. W marnym świetle, jakie emitowała latarnia nad wartownią, stwierdził po raz kolejny, że Amerykanka była niebrzydka. Gęste czarne włosy nosiła swobodnie rozpuszczone, a w dżinsach i ciężkich butach prezentowała się całkiem nieźle. Podał jej papierosy, gestem pokazując, że może sobie zatrzymać paczkę. Podzieliła się nimi ze Stevenem i oboje łapczywie zapalili. Pod ich stopami walało się całkiem sporo niedopałków.
Sztylc wrócił wzrokiem do Rusinka. Kapral zmieszał się wyraźnie.
– No, Rusinek…?
– Ten… no więc, eeee…
Nagle za plecami kaprala zmaterializował się nie kto inny jak Zaręba. Wysoki plutonowy spojrzał na Sztylca, uśmiechnął się i uniósł rękę, w której trzymał kubek z kawą.
– Panie poruczniku, nie wracał pan, to postanowiłem sprawdzić. Kawę panu przyniosłem!
Sztylc wziął od plutonowego parujący kubek, bo noc do najcieplejszych nie należała. Upił łyk, przełknął. W tym momencie Zaręba najwyraźniej postanowił po raz drugi igrać z życiem, bo jak gdyby nigdy nic spojrzał na Rusinka i zapytał z tym swoim dobrotliwym uśmiechem:
– A o magazynku mówiłeś?
Sztylc zakrztusił się i rozkasłał, aż Zaręba stuknął go w plecy.
– JAKIM, KURWA, MAGAZYNKU?
– Rusinek, kurwa – wycedził Sztylc cicho i bardzo, ale to bardzo spokojnie. Spojrzał na kaprala i zmrużył oczy. – O jakim magazynku mówi ten bęcwał?! I radzę ci, przemyśl odpowiedź, zanim jej udzielisz. Przemyśl ją bardzo dokładnie.
Rusinek miał minę wielbłąda, który właśnie zaczął się topić, bo na pustyni spadł pierwszy od stu osiemdziesięciu lat deszcz, a on miał tego pecha, że był jedynym żywym stworzeniem w promieniu stu kilometrów. Popatrzył na Zarębę morderczym wzrokiem, ale nic nie powiedział. Kapral przełknął ślinę. Otworzył usta i zamknął je, wciąż milcząc.
– Rusinek.
– Jakeśmy byli, tego, w Pająku, to chyba tam, znaczy...
– Składniej. Nie mam, kurwa, całej nocy – warknął Sztylc.
– No więc chyba... magazynek do kałacha zgubiliśmy, panie poruczniku – wydukał w końcu.
A Sztylc poczuł, że zaczyna się zapadać w ciemność. Zgubienie magazynka z amunicją to kryminał. I to na kilka dobrych lat...
Sztylc przeciągle popatrzył na plutonowego. Ten wciąż z uśmiechem wyciągał do niego rękę z kubkiem parującego napoju. Podoficer szybko przebiegł wzrokiem po całej grupce i na chwilę zatrzymał się na cywilach. Szybko wrócił do Sztylca. „Coś z tym trzeba będzie zrobić”, pomyślał Radek. Jest druga w nocy, on już raczej nie zaśnie, a gorąca kawa nie jest w sumie głupim pomysłem. Podjął decyzję.
– Rusinek, Zaręba, do dyżurki. Reszta – na wartownię. I mordy w kubeł, dopóki nie powiem, że ma być inaczej. Zrozumiano? I mówię to poważnie: nikomu ani słowa. Bo nogi z dupy powyrywam!
Trzech żołnierzy, wyglądających na zmęczonych i wystraszonych, potaknęło, mamrocząc coś pod nosem. Sztylcowi nie chciało się bawić w formalności i przyjmowanie honorów.
– Zaręba, masz jeszcze trochę tej kawy? – A kiedy plutonowy skinął głową, podporucznik pokazał ruchem głowy w stronę dyżurki. – To zasuwaj!
Gdy jego podwładny zniknął za węgłem, Sztylc odwrócił się do dziwnej dwójki.
– Come with me. We must talk… and later... calling...to your embassy, OK?
Cywile popatrzyli na niego, a Beverley nawet się lekko uśmiechnęła. Oficer odwrócił się. – Let’s go – powiedział, idąc w stronę wejścia do małego budyneczku. Cywile szli za nim, a nieduży pochód zamykał Rusinek. Kapral miał minę mocno niewyraźną, co z jakiegoś powodu rozbawiło podporucznika. Pierwszy raz tej nocy był prawie bliski uśmiechu.
*
Sztylc spojrzał ciężko na siedzącego przed nim Rusinka. Rozgościli się w dyżurce nad parującymi kubkami. Ponieważ pomieszczenie było niewielkie, Amerykanów zostawił w maleńkiej kuchence pod okiem Zaręby. Podoficer zrobił im kawę, a z szuflady mikroskopijnego stołu wyciągnął paczkę papierosów. Gorzej było u niego z angielskim, więc przynajmniej nie było obaw, że domniemani szpiedzy będą próbowali plutonowego przekupić. Porucznik dał znać swoją chropowatą angielszczyzną, by powstrzymali się od rozmów, i obiecał, że zadzwoni do ambasady. Najpierw jednak musiał porozmawiać z kapralem, bo ten miał mu sporo do wyjaśnienia.
– Dobra, kapralu – zaczął po chwili ciężkiego milczenia. – To teraz bez pierdolenia. Ty, Budziosz, Kośmiński i ten… jak mu tam?
– Stryczyk, panie poruczniku.
– Ty, Budziosz, Kośmiński i Stryczyk wyszliście na lewiznę, i to, kurwa, na warcie. Tak?
Odpowiedziało mu milczenie. Kapral miał minę szczeniaka, który zlał się na dywan i został na tym złapany. Przełknął głośno ślinę. Podniósł wzrok na starszego rangą żołnierza. Otworzył usta i zaraz je zamknął. Znowu był tak wystraszony jak dziesięć minut temu na placyku przed dyżurką.
– Kurwa, kapralu, do brzegu – syknął Sztylc. – Mamy tu manewry dywizji i dwójkę Amerykanów, których wy przytargaliście ze sobą. Tak czy inaczej, będę musiał ściągnąć tu albo wsiarzy, albo żetonów. A pewnie jednych i drugich, więc mów, skąd ich wzięliście. Widziałem twój samochód za bramą. Nawet nie próbuj, kurwa, mówić, że nie twój. Jak było, Rusinek? Szybko, zanim się na serio wkurwię i przekażę sprawę żetonom i prorokowi. Bo zejście ze służby wartowniczej to już jest paragraf i kryminał.
Podoficer popatrzył na Sztylca dość ponuro. Milczał. Podporucznik podsunął mu paczkę papierosów. Kapral wyciągnął jednego i zapalił. Zaciągnął się dymem, wyraźnie rozważając coś w duszy. Ale chyba się zdecydował, bo w końcu nabrał powietrza.
– No dobra, to ja już powiem – zaczął niechętnie. – Z Budzioszem chcieliśmy wyskoczyć na chwilę do Pająka, pan porucznik wie…
– Wiem – odparł Radek, krzywiąc się mimowolnie, bo Rusinek mówił o paskudnej spelunie, motelu z dyskoteką, która znana była w całej okolicy i we wszystkich garnizonach województwa suwalskiego. Szczególnie w garnizonach. Czarny Pająk nosił, przynajmniej oficjalnie, nazwę od krzywego malunku na frontowej ścianie – chociaż pająk na nim bardziej przypominał kleszcza. Położony w odległej o jakieś dwadzieścia kilometrów od Orzysza wsi Nowe Drygały „motel” był w istocie burdelem, często gęsto odwiedzanym przez żołnierzy. Guza było tam zarobić równie łatwo, jak złapać rzeżączkę, piwo było piwem tylko dlatego, że tak się nazywało, a karmiono podle. Żołnierze jednak nie byli wybredni.
– Czyli pojechaliście na kurwy. A kałacha zostawiłeś w bagażniku, co? – zapytał Sztylc, patrząc na Rusinka z niesmakiem. Kapral kręcił się i wił na krzesełku.
– Jak słowo daję, nie! Pojechaliśmy tam tylko kupić coś na wartę. Piwko, dwa… No i wtedy, tak se myślę, Stryczyk zgubił ten pieprzony magazynek, panie poruczniku... – Rusinek urwał, widząc, że brwi Sztylca zaczynają ściągać się w dół, a na czole pojawiają się zmarszczki.
– Rusinek, co za, kurwa, samobójca zrobił z ciebie rozprowadzającego na warcie? – wyrwało się Sztylcowi.
– Pan porucznik – odpowiedział automatycznie Rusinek. Dopiero teraz Sztylc przypomniał sobie, że w ostatniej chwili wyznaczył Rusinka, bo chorąży Bronowski się rozchorował.
– Na kurewskie szczęście zaraz mogę to zmienić i powiadomić prokuratora – odpowiedział Sztylc.
– No dobra, panie poruczniku, może to i było pół litra… Ale nie więcej, jak Boga kocham, panie poruczniku! No i żadne tam… wie pan. – Kapral przewrócił oczami i spojrzał gdzieś w dół, na okolice pasa. – Tylko flaszka, żeby było na noc, bo chłodno jeszcze. Cyk, fik, mik i wracamy. Zaręba został na dyżurce, Kośmiński i Stryczyk chodzili po kwadracie. Mieliśmy szybko obrócić, przywieźć co trzeba, zrobić i zjazd z warty.
– No to pojechaliście. I tam znaleźliście Amerykanów, co? W Czarnym Pająku? Rusinek, nie róbcie mnie w chuja! – warknął Sztylc, bo coś w opowieści kaprala nie trzymało się kupy.
– No właśnie tak! Żeby pan porucznik wiedział! Oni podobno już wcześniej byli tam, mówił mi znajomy… – kapral urwał, spojrzał nerwowo na drzwi do pokoiku, a Radek zanotował w głowie potwierdzenie tego, co podejrzewał od dłuższego czasu: że Rusinek ma w spelunie jakiś układ. Ale nie było teraz czasu na dolnoboczne biznesy kaprala, mieli dwoje Amerykanów na dyplomatycznych paszportach, tuż obok poligonu, na którym było dobrych kilkanaście tysięcy chłopa.
– Streszczaj się.
– Tak, hm... No więc już wracaliśmy, jechaliśmy przez las, żeby się nikt nie przypierdolił, panie poruczniku, i już dojeżdżaliśmy, już były nasze magazyny, no i ten… no i znaleźliśmy na drodze tę dwójkę. No, po prostu szli z latarkami i świecili, machali do nas, to się zatrzymałem. Wyleźliśmy z samochodu. Budziosz, wie pan, nosił mundur, bo miał czekać w samochodzie. Ja tylko kurtkę narzuciłem. No, a jak zobaczyli, że on w mundurze, to zaczęli się wydzierać: „Merder, merder, dedłomen, kiled, kiled!”. No, a ja angielskiego, to pan wie, tak nie bardzo… to tylko, że kazałem im wsiąść. Oni nie bardzo chcieli, to ten dureń Budziosz wyjął glauberyta, powiedział, że my są z „polisz army”, i wtedy oni już wsiedli, i przyjechaliśmy tu do pana, bo wiem, że pan mówi po ichniemu.
Sztylc potarł czoło. Miał problem, a noc była krótka. Do wschodu słońca zostały jakieś dwie godziny. Musiał coś zrobić. Musiał działać. Przede wszystkim…
Przede wszystkim musiał odnaleźć ten cholerny magazynek, bo inaczej naprawdę mógłby zacząć kopać sobie grób. Wiedział, że powinien zawiadomić dowódcę zgrupowania. I oczywiście kontrwywiad. Bo sam był tylko podporucznikiem, który miał pecha pełnić służbę oficera dyżurnego, a jego podwładni służbę wartowniczą, nad którą miał nadzór.
„Ale gówno, ależ wpadłem w gówno…”, pomyślał po raz enty podporucznik. Nie było jednak czasu na użalanie się nad sobą. Radek wiedział, że teraz czas działać. Pewien plan dojrzewał mu w głowie. Obawiał się tego, ale z uwagi na to, że do pobudki został jeszcze zapas czasu, mógł zrealizować swoje zamiary. Przy odrobinie szczęścia może nie będzie źle… Ale najpierw kontrwywiad. Tu nie ma żartów. Sztylc pamiętał o czołgu pędzącym na latryny. On wcale nie zawrócił, być może trochę zwolnił. „Trzeba działać, trzeba działać”. Jeśli to spartaczy, będzie skończony. Ale stracić na tym też wcale nie musiał. Gdyby udało mu się zrealizować plan… Musiał mieć jednak jeszcze trochę czasu. Godzinę, góra półtorej. Gdyby…
– Rusinek – rzucił nagle do wciąż siedzącego przy stole kaprala, który wyglądał cokolwiek żałośnie. – Ile się jedzie do „Pająka”?
– No, ze dwadzieścia minut, panie poruczniku. A co potrzeba?
– Zapierdalaj do parku maszyn, jedziemy po ten wasz pierdolony magazynek! Za trzy minuty widzę cię tu z powrotem, z honkerem. Służbę ma Druskiełko z plutonu remontowego. Powiedz, że Radża kazał wziąć blaszaka. Jak nie będzie chciał wydać, to powiedz, że ja wiem, a on pamięta. I niech ci da latarkę albo dwie. I nic, kurwa, na kwitach! Jedziemy do Pająka.
Kapral spojrzał na oficera, jakby ten nagle oznajmił, że zamierza wejść na Rysy w klapkach; zrobił zbolałą minę. Przełknął ślinę. Otworzył usta, zamknął szybko.
– Ani, kurwa, słowa, Rusinek. Ty ich tu przywiozłeś, sprawa i tak się rozniesie. A może będę w stanie ci pomóc. Aha, i wołaj tu Budziosza. No, co tak patrzysz, jakbym ci w rumuny nasrał? Zasuwaj, już cię nie ma!
Rusinka wymiotło. Sztylc wykorzystał to i poszedł do drugiego pokoiku dyżurki, gdzie siedział – wciąż zezując na Amerykanów – Zaręba. Podporucznik zauważył z pewnym uznaniem, że plutonowy, choć uprzejmy i nawet lekko uśmiechnięty, trzyma kałasza w zasięgu rąk.
– Słuchaj, Zaręba. Zaraz przyjdzie tu Budziosz, popilnujecie ich. Ja z Rusinkiem pojadę do Pająka. – Zauważył, że na dźwięk tej nazwy plutonowy lekko drgnął. – Teraz słuchaj, Zaręba. Za godzinę, około czwartej, albo chwilę po, zadzwonisz do obiektowego.
Plutonowy otworzył szeroko oczy. Sytuacja musiała być poważna, skoro miał wzywać kontrwywiad. Z wojskową kontrą WSI nie było żartów. Już sama nazwa budziła respekt. WSI było bowiem dla armii jak yeti – każdy słyszał, a ktoś nawet zaklinał się, że widział, ale nikt z żołnierzy tak naprawdę spotkać takiego yeti nie chciał. Z prostej przyczyny: zazwyczaj nie oznaczało to nic dobrego. Tak jak spotkanie yeti było złą wróżbą dla Szerpów w Tybecie, tak zwykli żołnierze obawiali się mitycznych wieśków, jak nazywali między sobą oficerów formacji. Mówiąc krótko, hasło wezwania oficera WSI zrobiło na Zarębie wrażenie. Plutonowy pobladł lekko.
– Co jest, panie poruczniku? Czy oni…?
Sztylc gwałtownym ruchem głowy uciął pytanie. Odwrócił się do siedzących dość sztywno Amerykanów, którzy patrzyli na niego uważnie zza chmury papierosowego dymu. „Teraz będzie trudniej”, pomyślał. Zapalił papierosa, spojrzał na Stevena, który wyraźnie szykował się do powiedzenia czegoś. Przypomniał sobie wszystko, czego nauczył się na kursie. Nie szło mu źle, ale kurs to kurs, a tu miał przed sobą żywych ludzi.
– Listen to me. I… eee… I have to informed my… eeee… my boss about you. He will be here for a… eeee, kurwa…. for one hour. During this time… he – tu wskazał na Rusinka – he will take care about you. And… Kurwa… and do not… niech to, kurwa, szlag… do not go out from this building. My boss… do chuja… my boss… will… calling… to your embassy, jasne? Znaczy, do you understand what I tell you? – wyrzucił z siebie podporucznik.
– Mister officer, let me repeat: me and my colleague are the US diplomats. We’ve got diplomatic passports. We’ve got lost in the forest. We’ve come here to for the weekend to sail! Please, let our embassy know about that as soon as possible! Do you understand me?
– Yes, but we have our procedures. My… eeee… my boss will be here for a one hour – odparł Sztylc. Był zdenerwowany, spięty i chciał czym prędzej wyjść z dyżurki. Zaczynał myśleć, że jego plan był głupi i powinien po prostu jak najszybciej zawiadomić oficerów obiektowych. Nie chciał jednak wyjść na miękkiego. Tak przed sobą, jak przed Zarębą i Rusinkiem. Wydał polecenie obu, nie chciał zawracać z raz obranej drogi. To nie było w jego stylu, a sytuacja była co najmniej dziwna. Radek wahał się. Ale w tej chwili rozległ się warkot silnika. Dochodził z głębi poligonu, więc mógł to być Rusinek. Podporucznik modlił się w głębi duszy, by tak było. Kiedy samochód zatrzymał się tuż przy dyżurce, Sztylc był bliski paniki. Jeśli Rusinek postanowił jednak zawiadomić WSI sam, to Sztylc już leżał i kwiczał. Rozległy się kroki. Sztylc odwrócił się do drzwi dyżurki. Przełknął ślinę, widział, że Zaręba patrzy na niego. W oczach plutonowego widział strach. Sztylc wstrzymał oddech…
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.