Читать книгу Podglądaczka - Karin Wahlberg - Страница 5

Оглавление

1

– Jak się masz?

– Dobrze.

Zdał sobie sprawę, że zabrzmiało to zdawkowo. Niepotrzebnie, ale nie miał teraz siły na rozmowy o tym, co prozaiczne i nieistotne. Nie po tym, jak już się zdecydował.

Był mężczyzną, jak to się mówi, w kwiecie wieku, którego jednak rozmaite okoliczności – bo to właśnie o okoliczności chodziło – przez długi czas stopniowo wpędzały w stan, którego nie mógł dłużej znieść. Dotarł do punktu, w którym to, z czym od dawna się nosił, miało się urzeczywistnić. Absolutne wyzwolenie. Niezmącony spokój, którego tak szukał i pragnął. Teraz miał go zaznać, oczekiwanie dobiegło końca. To dlatego nie chciał tracić czasu i silić się na naturalność.

Dłoń luźno trzymała słuchawkę, jak gdyby przymierzał się do zakończenia rozmowy. Zmusił się do skupienia wzroku na leżącym na biurku liście, musiał się skoncentrować. Napisanie tych paru linijek zajęło mu dużo czasu, nie zwykł trwonić słów, jednak w końcu udało mu się znaleźć ton, który jego zdaniem brzmiał szczerze, ale nie sentymentalnie. To ważne. Żadnych ckliwych bzdur. Prosto z mostu, krótko i zwięźle. Stosownie do sytuacji. Tak będzie dobrze. Zakończenie nie optymalne – szczególne okoliczności na to nie pozwalały – ale jednak rozsądne.

Byle się tylko nie załamała, tego absolutnie nie chciał. Przez te wszystkie lata usiłowała z nim wytrzymać, co nie było łatwe. Rozumiał to i miał nadzieję, że potrafił okazać, jak bardzo ceni jej cierpliwość. Wiedział, że wszystko ma swoją cenę, ale akurat jej nie chciał skrzywdzić. To dlatego chronił siebie i własne sumienie za stwarzającą dystans szorstkością.

– No to do zobaczenia wieczorem – powiedziała i zabrzmiało to mniej więcej tak jak zwykle, kiedy dzwoniła z pracy i pytała, jak się ma.

Najczęściej po południu. Wydawało mu się, że uważała, iż jej głos to dla niego przerwa w samotności. To wyobrażenie nie było chyba tak do końca błędne. Chciał jej telefonów i zarazem nie chciał. Nie dopuszczał do siebie myśli, że jej troska za bardzo przypomina nadopiekuńczość. Głupia nadopiekuńczość jest chyba równie szkodliwa jak mdła sentymentalność.

Miała wrócić późno. To ona dziś zamyka bibliotekę. Dobrze.

– Do zobaczenia – odparł, próbując wyczuć, czy nie dopadła go melancholia i chęć wycofania się. Powstrzymał jednak przejmującą tęsknotę, czy jakkolwiek nazwać to uczucie, które gwałtownie zaczęło w nim wzbierać.

Noc była zimna i gwiaździsta. W moją ostatnią noc przestworza czuwają nade mną – pomyślał trochę lirycznie, gdy tak stał na balkonie, wydmuchując małe porcje papierosowego dymu i spoglądając w górę na oszałamiające, czarne jak węgiel niebo z niezliczonymi świecącymi punktami. Jeden z nich poruszał się szybko własnym torem. To pewnie jakiś satelita – pomyślał i zafascynowany stał nadal, śledząc jego drogę, mimo że skończył już palić, a mróz wściekle szczypał skórę. Im dłużej tak stał, tym silniejsze miał wrażenie, że ta czerń go wchłania, wsysa w coś nieskończonego i pozbawionego ciężaru. Nie mógł nie uznać tego za dobry znak. Odkrył, że się nie boi, i to uczucie przyprawiło go o zawrót głowy. Rozgwieżdżona noc, mrok i światło, ostry kontrast, żadnych niewyraźnych albo dwuznacznych granic. Pomyślał, że może już tam trafił, niezależnie od tego, jak wszystko się potoczy. Niewątpliwie była to prymitywna myśl, ale nie miało to znaczenia. W końcu to on decydował, w co wierzyć. Może nie w jakiegoś boga, ale jednak w coś w tym rodzaju, coś wiecznego, miłosiernego i przede wszystkim niczym niezmąconego.

Uprzątnął w kuchni, opróżnił popielniczkę i wymył ją, unikając patrzenia na zdjęcie z wakacji, które przypięła szpilką do tapety. Wiedział, że nie poczuje się lepiej od widoku ich beztroskich twarzy, śmiejących się do obiektywu, albo tego, jak przynajmniej starali się wyglądać na wesołych. W każdym razie on. Jego ręka spoczywała ciężko na jej ramionach, w tamtej chwili wiedział, że błyszczą jej oczy. Może wówczas była szczęśliwa, wierzyła, że wszystko się zmieni, że on będzie taki jak dawniej. Jego normalność nie była jednak szczera, wziął się tylko w garść, by nie sprawić jej przykrości. Już wtedy przestał normalnie sypiać, a myśli paliły jak błędne ogniki, nad którymi nie mógł zapanować. Prześladowały go napady lęku, wzbierały w nim znienacka, nie dając ani chwili spokoju. Wyobrażał sobie, że wymierza ciosy swoim prześladowcom, kopie, bije, łamie kości zaciśniętą pięścią – na jawie coś takiego nigdy nie przyszłoby mu do głowy – najczęściej budził się niespokojny i zlany potem. Pogrążał się w marzeniach o sprawiedliwości, o tym, że pewnego dnia cała trójka zostanie ukarana i wyrzucona na bruk, rozumiał jednak, że to nigdy się nie stanie. Uświadomił sobie, że sny i marzenia były beznadziejne, pozbawione sensu, a z czasem przesypały się jak piasek w klepsydrze i nie zostało mu już nic.

Nieważne. Jego wnętrze stało się białe i czyste. Nie miało znaczenia, jak powiodło się innym, że uniknęli kary, a sprawiedliwość nie została wymierzona. To on decydował o swoim życiu. On i tylko on.

Obszedł mieszkanie. Pokoje były wysokie, od samego początku dobrze się w nich czuli. Przyniósł z balkonu narty i postawił je przy drzwiach.

Równie dobrze może od razu włożyć sportowe ubranie. Zerknął na zegarek. Nie musi się spieszyć. Będzie opanowany i metodyczny. Czapka, narciarskie buty, smar do nart, lornetka.

Samochód. Cholera, gdzie ma go zostawić? Na parkingu. Nie było wyjścia. Ktoś go później odbierze. Policja chyba bez trudu ustali, kto jest właścicielem. Sprawdzą numery rejestracyjne i wszystko się wyjaśni. To Lena musi go przyprowadzić. Zmartwiło go to, ale nie miał wyjścia. Będzie dobrze.

Sypialnia wychodziła na podwórze. O tej porze roku słońce tu nie docierało. Zdjął dżinsy i podkoszulek i rzucił na łóżko, przykryte narzutą z nadrukiem przemyślnie poskręcanych sznurków. Pościelił rano. W łazience zdjął slipki i włożył do kosza na brudy. Mało brakowało, żeby wyszczerzył do siebie zęby w uśmiechu. Dlaczego tak mechanicznie zmienia nawet bieliznę? To raczej niepotrzebne. Czy był, do cholery, aż tak porządnie wychowany? Może wyląduje gdzieś, gdzie czysta bielizna się przyda. Ostatnio kupił czarne slipy. Będą pasowały – pomyślał.

Jej szczoteczka była czerwona, jego zaś zielona, obie z ekstramiękkim włosiem. Łagodne dla dziąseł. Pasta do zębów miała smak słodkiej mięty. Dentysta usunął większość przebarwień, za które winę ponosiły papierosy i kawa, starał się więc stosować do zaleceń. Teraz było to oczywiście bez znaczenia, ale zęby ma w każdym razie czyste i zdrowe. W tym sezonie modne będą podgolone karki i jeśli wolno mi zauważyć, ładniej wyglądałyby chyba nieco krótsze włosy, na ciemieniu są jakby trochę przerzedzone – powiedział uprzejmie młody tleniony fryzjer z czerwonymi pasemkami. Sterczące na wszystkie strony kosmyki, które desperacko próbował zapuszczać, żeby upodobnić się do nieco młodszej wersji samego siebie, rzeczywiście mogły się wydawać żałosne. Wtarł trochę pianki w krótko obcięte włosy, choć czapka i tak je przygniecie.

Zgasił światło w przedpokoju i przekręcił klucz. Na klatce schodowej było cicho. To dobrze. Nie chciał spotkać kogoś, kto później mógłby żałować, że go nie powstrzymał. Mieli równych sąsiadów. Nie znali ich z Leną zbyt dobrze, wiedzieli tylko, jak się nazywają i jak wyglądają. Przy ulicy Östergatan mieszkali mili ludzie, którzy opuszczali mieszkania wcześnie rano i wracali późnym wieczorem. W całym budynku jedynie dwie rodziny miały dzieci. Pociechy były w przedszkolu albo w szkole. Na początku, gdy nie musiał już chodzić do pracy, ulgę przynosiła mu myśl, że całą tę wystawną czynszówkę z kamiennymi schodami, lustrzanymi drzwiami i stiukami ma tylko dla siebie – mógł spokojnie rozmyślać i nikt się nie wtrącał w jego sprawy. Mógł czuć się tak bezwartościowy, jak tylko chciał, i to było wspaniałe. Ale ostatnio zaczęło przeważać uczucie, że wypadł z obiegu. Coraz bardziej pogrążał się w sobie, było ciężko. Aż do teraz.

Winda z zabytkową żelazną kratą zgodnie z regulaminem czekała na parterze. Szacowni mieszkańcy kamienicy wiedzieli, jak należy się zachować w przyzwoitym domu. Nie przywołując windy, zniósł na dół narty – nie były ciężkie. Stąpał lekko. Już dawno wyłożył buty do biegania z miękkimi wkładkami, które dobrze chroniły przed chłodem. Jako dodatkową ochronę włożył grube skarpety z dodatkiem wełny. Jeśli będzie musiał czekać, przynajmniej nie zmarznie. Nienawidził zimna. Na wszelki wypadek do plecaka obok lornetki wcisnął też starą niebieską kamizelkę puchową.

Na szczęście od wczoraj nie sypało, nie musiał więc odśnieżać swojej czerwonej mazdy. Silnik od razu odpalił. Włączył ogrzewanie i zabrał się do cienkiej, ale trudnej do zeskrobania warstewki lodu, która pokryła wewnętrzną i zewnętrzną stronę szyby. Jego oddech zamieniał się w strużkę białej pary – cieszył się, że włożył ciepłe ubranie. Nie było jeszcze zupełnie ciemno. Narty przypiął do uchwytu na dachu, a kijki i plecak schował do bagażnika. Wsiadł do samochodu i wyjechał z miasta.

Na parkingu przy tablicy informacyjnej, na której różnymi kolorami wyrysowano różne szlaki, stał tylko jeden samochód. Dziesięciokilometrowej trasy, zaznaczonej na zielono, wprawdzie nie oświetlono, ale nadal było wystarczająco jasno, żeby zobaczyć drogę. Nie spodziewał się towarzystwa. Większość ludzi nadal siedziała w pracy. W tygodniu amatorzy ruchu i tak przeważnie wybierali sztucznie oświetlony szlak trzykilometrowy, gdy decydowali się na rundkę po robocie. Kiedy wewnętrzne napięcie stawało się zbyt duże i potrzebował wytchnienia, przyjeżdżał tu i robił dwa lub trzy okrążenia.

Błękitny smar do nart okazał się niezły. Kiedy podjechał pod pierwsze wzniesienie, tyły nart nie ślizgały się niebezpiecznie. W połowie drogi pod górę drzewa się przerzedziły i zrobiły niższe, tak że dostrzegał wzgórza po drugiej stronie kotliny. Bezwietrzna pogoda, powietrze nieruchome, chłodne i rześkie. Piękny dzień powoli chylił się ku końcowi.

Kiedy podjechał jeszcze kawałek wyżej, zatrzymał się, zdjął plecak i wypił trochę soku pomarańczowego. Ubranie kleiło mu się do grzbietu, przylegający do pleców bagaż działał jak dodatkowa izolacja. Spojrzał na zegarek i pomyślał, że pewnie będzie musiał trochę poczekać. Nie było pośpiechu, ale wolał już ruszyć w dalszą drogę, nie chciał przegapić okazji – teraz, gdy w końcu się zdecydował. Założył plecak.

Na szczycie widać było drogę, wijącą się w ośnieżonym krajobrazie jak wysypana brunatnym piaskiem wstęga. Bez trudu śledził wzrokiem nieliczne samochody, pojawiające się w dużych odstępach czasu. Miał zamiar zjechać mały kawałek w dół do leśnej polany – wiedział, że widok będzie miał z niej właściwie równie dobry. Koleiny po nartach były zamarznięte jak dwie solidne szyny, nabrał więc rozpędu. Chcąc zmniejszyć prędkość, musiał wyjąć jedną nartę z toru i spróbować jazdy pługiem. Przewrócił się na krzak jałowca, ale się nie potłukł.

Miejsce wybrał oczywiście bardzo dokładnie. Dobrze widział z niego drogę, którą tylko na południowym wschodzie przesłaniały drzewa. Z północy nadjeżdżał srebrny saab. Śledził go bez lornetki, żeby się upewnić, czy jego wyliczenia są poprawne. Były.

Kiedy dawno temu byli tu z Leną i przystanęli, żeby się napić – albo może zjeść pomarańczę, dobrze już nie pamiętał – powiedziała, że to szaleństwo, żeby szlak przecinał drogę. W gruncie rzeczy nie było to niezwykłe, trasy narciarskie często krzyżują się z szosami, a miejsce zostało należycie oznakowane tablicami ostrzegawczymi. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że szlak wychodził na drogę nagle, tuż po stromym odcinku w dół. Nie byli początkującymi narciarzami, a i tak z trudem wyhamowali. Wówczas śnieg nie był zamarznięty i wzdłuż drogi biegł wał, jednak wydawało im się, że przy większym mrozie wyhamowanie w tym miejscu graniczyło z cudem. Ale wiedzieli, że – o dziwo – nie doszło tu do żadnych wypadków. W każdym razie poważniejszych.

– Tu jest mały ruch – wyjaśnił wtedy Lenie.

Znacznie później zorientował się, czyj samochód przejeżdża tędy codziennie. To wówczas zakiełkowała w nim ta myśl, a kiedy już zapuściła korzenie, nie mógł się od niej uwolnić. Znalazł wyjście z sytuacji, które nie tylko miało go kosztować życie, ale również zniszczyć je komuś innemu tak samo, jak jego własne zostało obrócone w proch. Marzenie o sprawiedliwości dało mu cichą, choć niepełną, satysfakcję.

Ten czerwony chrysler voyager przypominał bardziej autobus niż samochód. Mimo zapadającego zmroku był dobrze widoczny. Wrzucił lornetkę do plecaka. Ze zdenerwowania ledwo mógł go zapiąć. Zamek się zaciął. Musi zachować spokój, być dokładny. Panować nad sytuacją. Nie wolno mu ruszyć za wcześnie. Zastygł w bezruchu, a kiedy się prostował i przygotował do zjazdu, z podniecenia serce waliło mu jak szalone.

Chrysler skręcił w lewo, jadąc chyba nieco szybciej, niż pozwalały na to przepisy, minął żółty dom i zbliżył się do słupa telefonicznego, który zgodnie z obliczeniami miał być sygnałem do startu. Ścisnął kijki i przygotował się jak do wyścigu. Słup. Teraz! Nie patrzył już na drogę. Wzrok utkwił w czubkach nart i wpychając kijki głęboko w śnieg, nabierał rozpędu. Zimny wiatr przeszył mu ubranie.

Nie myślał o niczym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Podglądaczka

Подняться наверх