Читать книгу Sny Maryi Dunin - Karol Irzykowski - Страница 4

Оглавление

SNY MARYI DUNIN.

(PALIMPSEST.)

I.

Wskutek ożywionej i serdecznej pogadanki, którą aż do późnej nocy toczyliśmy w salonie państwa X-ów, uproszono mnie, abym w mojej formie, formie szkicu z podróży, opisał pewien wypadek z swego życia, mający związek ze sferami idealnemi, mistycznemi. Takto czasem człowiek niechcąco wygada się w zapale i musi potem skutki ponosić. Rzeczywiście mam coś takiego w bibliotece swoich wspomnień; jest to zdarzenie, w którem mnie samemu przypadła w udziale rola raczej trudna niż upokarzająca, mimo to opowiem je szczerze, czyniąc, acz niechętnie, zadość wezwaniu.

Byłem wówczas wskutek rozmaitych przykrości nieswój i zdenerwowany, cierpiałem na bezsenność, a gdy zasypiałem, nawiedzały mnie sny fantastyczne, niezdrowe. Nic dziwnego, że w snach tych prześladowały mnie kobiety, wszak sprawy moje sercowe były wtedy właśnie w tem stadyum, że pożądałem jakiegoś nowego miłosnego stosunku. Jeden ze snów uderzył mnie szczególnie swoją wyrazistością i znaczeniem:

Znajdowałem się sam jakby w teatrze, w proscenium, przed próbą. Czy było tam więcej widzów, nie pamiętam, bo głąb sali pogrążona była w mroku. Nagle kurtyna rozsunęła się nieco u góry, jakby to były dwie spięte w środku kotary, a w otworze ukazała się głowa prześlicznej dziewczyny. Zdawało mi się, że widzę jej nagą szyję, i domyślałem się, że jej całe ciało ukryte poza kotarą jest również nagie, miałem nawet uczucie pewności tego. Wyciągnąłem ręce, wołając ją czule do siebie, ona jednak potrząsnęła głową. Dostałem się wtedy poza kotarę i zacząłem uganiać za dziewczyną po ciemnych korytarzach teatru, nie zwracając uwagi na to, że nie widziałem wcale jej ciała, lecz tylko jakby samą głowę posuwającą się w ciemnościach.

Naraz głowa odwróciła się i spojrzała na mnie — temi oczyma, w których nie było źrenicy, zupełnie jak u starożytnych posągów. W tejże chwili wypowiedziała dziewczyna słowa, zawierające jakąś głęboką myśl a zarazem i dziwną słodycz. I nagle ujrzałem siebie jakby śpiącego wśród nocy na łóżku, nade mną nachylała się ta głowa, otoczona mdłym blaskiem jakby w pobliżu dogasającej lampki, a ja stojący w ciemności wracałem w moje śpiące ciało i — budziłem się.

Zdjęty mimowolną trwogą, natychmiast przetarłem oczy, a ochłonąwszy z wrażenia, skrytykowałem własną obawę, potem zaś przypominałem sobie napróżno owe nibyto wielkie słowa, wypowiedziane przez moje senne widziadło. Zamiast nich przypomniałem sobie, że tego dnia mam się przeprowadzać; więc zerwawszy się z łóżka, spakowałem skrzętnie bieliznę, ubranie, książki, oraz moje zbiory.

Z żalem wspominam, że wtedy stłuczono mi piękną, drogocenną umbrę, dar hrabiego Umbryi. Spotkawszy się potem ze znajomymi, opowiedziałem im mój zagadkowy sen i tego samego dnia jeszcze opowiedziałem go swemu fryzyerowi przy goleniu się i paru innym osobom. Niektórzy przyznali, że sen jest rzeczywiście tajemniczy, inni robili głupie i — że się tak wyrażę — sprośne uwagi.

W parę tygodni później udałem się w podróż archeologiczną w okolice N... Q., największa osobliwość tego zakątka, jest to zamek starożytny, pełen ciekawych osobliwości, godnych zwiedzenia i zbadania. Leży wśród lasów, a okolica jest ze względu na historyę starożytnej strategii szczególną. Dziwnemby się bowiem wydało, że zamku nie zbudowano na górze, że więc przystęp do niego jest tak łatwy. Zato posiadał on widocznie inne szanse korzystne dla obrony, nad któremi się tutaj rozwodzić nie będę.

Pozostawiłem zapłaconego już woźnicę wraz z końmi na drodze w karczmie, sam zaś udałem się w głąb lasu, przedzierając się przez gąszcze. Ta samotna wycieczka miała w sobie wiele romantycznego uroku. Kroczyłem pod baldachinem gałęzi, a z krzewów przygrywała ptasia orkiestra. Tylko się trochę bałem, by mnie kto nie napadł i nie obdarł. Wreszcie dostałem się na wygodną polanę, szeroką może na jakich 80 metrów kwadratowych, ale że słońce prostopadle świeciło, postanowiłem w jej bliskości spocząć na murawie pod krzakiem. Szczęściem zaopatrzony byłem w parasol, który mnie doskonale chronił od spiekoty.

Miałem właśnie położyć się na trawie i rozpostarłem już w tym celu chusteczkę — gdy wtem, rzuciwszy okiem w bok, ujrzałem przez gałęzie i liście jakąś postać kobiecą, siedzącą na pniu zwalonego drzewa.

Siedziała profilem ku mnie obrócona i patrzyła w inną stronę, splótłszy ręce na tyle głowy.

Ostrożnie i jak najciszej zbliżyłem się ku niej i obserwowałem ją, sam niewidziany. Była prześliczną.

Bardzo młoda osoba. Mniej więcej w tym wieku, kiedy dziewczyna zaczyna dojrzewać i pojmować, co to znaczy być kobietą. Podziwiałem kształty jej ciała, które widocznie wypełniały się i piękniały pod wpływem własnego jej wzroku, pod wpływem marzeń gorących o rozkosznych ustępstwach miłości. A to jej ciało, w swej niedbałej pozycyi, przysłonięte kratą gałęzi zielonych, wciągnęło mnie odrazu w jakiś czar zmysłowy, czar, który jednak raz na zawsze wyklucza prawdziwą miłość.

Takie było moje pierwsze wrażenie, i dopiero znacznie później, bo po kilku miesiącach, zacząłem krytykować tę rzekomą piękność, obserwując skład jej czaszki, formę nosa i połączenie rysów. Przekonałem się, że poszczególne piękne rysy były jakby stworzone przez naturę do wywołania chwilowej złudy, bo nie było w nich właściwie nic pięknego w prawdziwem znaczeniu tego wyrazu, a fizyognomista, umiejący, że tak powiem, czytać między liniami, dostrzegłby w twarzy tej damy nawet ogólne tło brzydoty. Nie chcę jednak, by mnie posądzano o jakąś niechęć przeciw Maryi Dunin, i dlatego dodaję, że ta nawiasowa uwaga nie znosi poprzedniego opisu, bo owszem, pierwsze wrażenie było rzeczywiście bardzo silne.

Długo tak leżałem w gąszczu i patrzyłem na tę panienkę, nie starając się nawet ukryć i niejako marząc z nią razem, gdy wtem ona schyliwszy się podjęła gałązkę i rzuciła ją poza siebie w moją stronę. Zastanawiałem się już nad tem, czy i jak zacząć rozmowę z tą Dryadą, gdy namysł przerwały mi ciche słowa:

— Czy to ty jesteś?

A przytem nie zmieniła postawy, wyciągnęła tylko dłoń, jakby gotową do uścisku.

Wprawiło mnie to w niemały kłopot. Aby pokryć zaambarasowanie, zerwałem się na równe nogi, zdjąłem cwikier z nosa i ukłoniwszy się grzecznie, przedstawiłem się, opowiadając o celu, który mnie w tę ustroń leśną sprowadził. Rzuciłem kilka zdawkowych komplimentów i wogóle mówiłem dużo a trafnie. Ona patrzyła na mnie, nie odzywając się wcale, pożerała mnie wzrokiem i zachowywała się tak, jakby między nami było coś niedopowiedzianego. Wreszcie potrząsnęła kilka razy główką, jakby kończąc jakiś wewnętrzny monolog, i zerwała się do ucieczki. Wnet ją jednak schwytałem i onieśmieloną, rumieniącą się, ścisnąłem mocno za ręce. Przypomniał mi się mój sen i opowiedziałem go natychmiast, naturalnie z opuszczeniem nieprzyzwoitych szczegółów. Słuchała z zachwytem, wpatrując się we mnie jak w tęczę. A potem zaczęła, ona mnie, rozpowiadać o jakichś swoich snach, porywczo, niesfornie i niejasno. Kładła mi końce paluszków na rękę, wskazywała na cztery strony świata, to przemawiając głosem cichszym od brzęczenia muchy, to znów podnosząc go uroczyście. Mało co rozumiałem z tego, co mówiła; były to jakieś fantasmagorye, cudactwa, mrzonki rozegzaltowanej, przedwcześnie rozwiniętej wyobraźni. Lecz zato patrzyłem w jej prześliczne turkusowe oczy, upajałem się melodyą jej głosu i drżałem czując, jak jej jędrne, kształtne ciało garnie się do mnie; wreszcie zapomniałem się i wycisnąłem na jej ustach namiętny pocałunek. Zdawało mi się w tej chwili, że dostrzegam jakiś blask w jej oczach, lecz potem udała zdziwioną, potrząsnęła znowu głową, obtarła usta i strzepywała coś nerwowo dłonią z ubrania, chociaż o ile widziałem — bez przyczyny, bo ani stanik ani spódniczka nie były prochem przykurzone.

Poprosiłem ją wreszcie, by mnie zaprowadziła do swego domu, bo jestem z drogi, zmęczony, a prócz tego chcę zasięgnąć informacyi co do okolicy pełnej śladów pochodu historyi. Zgodziła się na to bez wahania, wstała i ubrała kapelusik (dobrze pamiętam: był przystrojony kwiatami maku). Chciałem jej podać ramię, lecz ona widocznie nie zrozumiała mego grzecznego gestu, podała mi tylko dłoń i szliśmy w ten sposób, jak dzieci szkolne, lub raczej jak instruktor z uczenicą.

Przybyliśmy w jakie pół godziny potem do pałacyku — tak bowiem, a nie dworkiem, jak to inni niewłaściwie czynią, nazywałem dom, w którym mieszkała Marya Dunin.

Z pałacykiem tym, leżącym na brzegu lasu, łączył się szereg innych domków, tworzących z nim razem jakby jedną rodzinę. Cała kolonia leżała w odosobnieniu od świata wśród lasów — pomimo to panował tam ciągły ruch umysłowy i wzajemne klepanie się po ramieniu. Zamieszkiwał ją ród, będący już na wymarciu, a poświęcający się z zapałem pewnemu szczytnemu celowi, pewnej świętej idei, z której tyle zdradzę, ile mi obowiązek pozwoli. Pamiętam, kiedym raz pierwszy spotkał tych ludzi: jak ich oczy zwróciły się ku mnie z zaufaniem i sympatyą, a w tych milczących spojrzeniach było, jak potem poznałem, serdeczne powitanie nowego sprzymierzeńca, którego we mnie przeczuli. Wśród takich to ludzi chowała się Marya Dunin, lecz wnet poznałem, że ta dziewczyna nie była kwiatem na tej pięknej grządce, ale gnijącym grzybem!!

Ojciec a zarazem i impresario Maryi Dunin, p. Acheronta Movebo, przyjął mnie tak, jakby już dawno na mnie czekano. Świetna to była i stylowa bestya, a mądry niesłychanie. Powiedział mi zaraz z dobrodusznym uśmiechem, że mam minę porządnego opryszka i wnet nauczę się kraść bimy i bamy z powietrza. Był to taki jego styl, jak się potem przekonałem.

Skorom się posilił i wypoczął, wyprowadzono mnie na werandę, z której się roztaczała malownicza panorama. Przed pałacykiem był staw, a na środku stawu jakieś złote wysepki, które tak połyskiwały do słońca, żem nie mógł dokładnie dojrzeć, coby to było. Aby zaspokoić moją ciekawość, zaprosił mnie p. Acheronta Movebo na przejażdżkę po stawie. Całe nasze towarzystwo t. j. p. Acheronta Movebo, Marya Dunin, jej siostra Hermina — również bardzo przystojna osoba — i ja, zeszło na dół, poczem usadowiliśmy się w łodzi i popłynęliśmy ku owym wysepkom. Były to trzy wielkie złote litery:

Uwiązawszy łódkę do B, wyskoczyliśmy na złote płyty i przeszedłszy po jednej literze, przeskakiwaliśmy do następnej, wreszcie siedliśmy na D, zwieszając nogi ponad sadzawką, tworzącą środek tej litery. Gubiłem się w przypuszczeniach, co ma znaczyć ten tajemniczy monogram, a gdym wyrażał swoje domysły, p. Movebo śmiejąc się powiedział, że to złoto to posag Maryi, a litery znaczą, żem Bardzo Wielki Dureń. Na to oburzyła się Hermina i zawołała, że to jest nazwa kraiku, pochodząca od D, którego tam nie ma. Stary jednem spojrzeniem pohamował ją i na tem się na razie skończyło. Marya podczas tej całej sceny zachowywała się zupełnie apatycznie, patrząc to na mnie, to w nieruchomą a przeźroczystą toń wody, jakby sprawdzała, czy moje odbicie się w wodzie jest zupełnie prawidłowe.

Wieczorem udałem się do wyznaczonego mi pokoju gościnnego i kładąc się do snu, notowałem sobie geograficzne położenie kraju B. W. D. i różne właściwości jego mieszkańców. Lecz literalnie ołówek wypadł mi z palców, gdy wśród szmerów nocy posłyszałem nagle wzbijające się ku mnie z dołu czarowne dźwięki jakiegoś nieznanego mi instrumentu. Niebawem ozwał się drugi taki sam instrument; grano jakiś duet, zapewne na moją cześć, gdyż obie koncertantki sprzeczały się z sobą zapomocą muzyki. Ukołysany niejako tą przepiękną harmonią, postanowiłem zagrać im coś także nazajutrz i zaśpiewać, a potem zasnąłem twardo.

II.

Kiedy się nazajutrz z Maryą znowu zobaczyłem, czułem nieświadomie, że..........................

Sny Maryi Dunin

Подняться наверх