Читать книгу Tajemnica Miksteków - Karol May - Страница 4

Tajemnica Miksteków
II. HACJENDA DEL ERINA

Оглавление

Hacjenda to niby zwykły folwark; ale meksykańskie folwarki to coś w rodzaju zamków warownych z czasów średniowiecza.

Takim folwarkiem była hacjenda. Olbrzymi budynek zbudowany z kamieni, otoczony murem. Wnętrze uderzało przepychem i ogromem – mogło pomieścić setki ludzi.

Obok folwarku rozciągnął się olbrzymi park, w którym rosły najbarwniejsze, tchnące cudownym zapachem, rośliny tropikalne.

Po drugiej stronie był las dziewiczy, dalej pola, pastwiska, na których pasły się wielotysięczne stada.

Gdy nasza kawalkada przejeżdżała przez pastwiska, powitali ją vaquerowie głośnemi okrzykami. Radość ta wkrótce jednak przeszła w smutek i gniew, gdy się dowiedzieli, że tylu ich towarzyszy znalazło śmierć z ręki wroga. Przysięgali mu zemstę i chcieli nawet natychmiast wyruszyć, aby jej dokonać.

Na ganku folwarku stał sędziwy Pedro Arbellez, zawiadomiony przez majordoma o przybyciu miłych gości. Stary ojciec rozpłakał się, znosząc córkę z konia.

– Witaj, moje dziecko! – pozdrowił ją. – Musiałaś dużo wycierpieć w swej podróży; wyglądasz na bardzo wyczerpaną.

Objęła go ramieniem, ucałowała mocno i rzekła:

– Ojcze, byłam w wielkiem niebezpieczeństwie.

– W jakiem?

– Byłam w niewoli u Komanczów.

– Matko Boska! Czy znowu ukazali się nad Rio Grande?

– Nie. Napadli nas nad Rio Pecos, dokąd udaliśmy się z wycieczką. Ci dwaj panowie uratowali nam życie.

Po tych słowach Emma, ująwszy Ungera i Indjanina za ręce, poprowadziła ich przed ojca.

– Oto sennor Antonio Unger, Europejczyk. A to wódz Apaczów Shosh-in-liett. Bez ich pomocy musiałybyśmy zostać żonami Komanczów, a towarzyszy naszych śmierćby niechybna spotkała.

– Szczęście w nieszczęściu! – odparł don Pedro, ocierając pot z czoła. – Witajcie, moi sennores, witajcie z całego serca! Bądźcie panami tego domu.

Goście weszli do wnętrza, oddawszy konie służbie folwarcznej. Gospodarz zaprowadził ich do salonu, gdzie Emma szczegółowo opowiedziała całą przygodę.

– Na rany Chrystusa, coście wy przecierpieć musiały – biadał don Pedro. – Bóg zesłał wam wybawców. Jemu i im niechaj będą dzięki. Co powie na to hrabia i Tecalto.

– Tecalto? – zapytała Indjanka. – Czy Bawole Czoło jest tutaj?

– Tak, przybył wczoraj.

– A hrabia?

– Bawi od tygodnia. Ale oto i on.

Z przyległej jadalni wyszedł hrabia Alfonso. Miał na sobie czerwony szlafrok jedwabny, suto przetykany złotem, białe spodnie z najdelikatniejszego płótna francuskiego, niebieskie aksamitne pantofle. Głowę zdobił fez turecki. Był naperfumowany czemś niezmiernie mocnem.

Stół nakryty wytwornie a bogato, widoczny poprzez uchylone do jadalni skrzydło drzwi, oraz serwetka, którą hrabia trzymał jeszcze przy ustach, pozwalały przypuszczać, że był właśnie zajęty posiłkiem.

– Ktoś wymówił tu moje imię. Ach, to nasze piękne panie!

Na widok hrabiego, rumieńce pokryły twarz Indjanki, co nie uszło uwagi Niedźwiedziego Serca. Emma odpowiedziała grzecznie, ale chłodno:

– Jak hrabia widzi. Mało brakło, abyśmy nie wróciły wcale. Wzięto nas trochę do niewoli. Komancze…

– Do djabła! – krzyknął Alfonso. – Muszę poskromić tych przeklętych czerwonych!

– Nie będzie to takie łatwe – odparła Emma z ironją. – Zresztą jesteśmy wolne. A oto nasi wybawcy.

Hrabia, obrzuciwszy gości niemile zdumionem spojrzeniem, zapytał:

– Cóż to za ludzie?

– Sennor Unger, Europejczyk, i Niedźwiedzie Serce, wódz Apaczów.

– Doskonała kombinacja! Przypuszczam, że panowie ci zaraz udadzą się w powrotną drogę?

– Są moimi gośćmi i zostaną tutaj, jak długo zechcą, – odparł don Pedro.

– Cóż pan mówi, sennor Arbellez?! – wykrzyknął hrabia. – Proszę przypatrzeć się tym ludziom. Wykluczone, abym został z nimi pod jednym dachem! Trącą lasem i mułem. Musiałbym natychmiast wyjechać!

Hacjendero wstał; oczy zabłysły mu gniewem.

– Nie będę hrabiego zatrzymywał – rzekł. – Ci panowie uratowali mi córkę i jej przyjaciółkę, dlatego są moimi najmilszymi gośćmi.

– A więc tak?

– Nieinaczej!

– Więc nie jestem tu panem i władcą?

– Nic mi o tem nie wiadomo!

– Nie?! – zasyczał Alfonso. – Któż więc jest tu panem?

– Hrabia Fernando. A sennor jesteś tylko gościem. Zresztą nawet hrabia Fernando nie miałby głosu w tej sprawie. Jestem dożywotnim dzierżawcą folwarku. Któż zabroni przyjmować mi u siebie, kogo zechcę?

– Do djabła, to brutalne!

– Nie; brutalną była tylko niegrzeczność i bezwzględność hrabiego wobec moich gości! Jeżeli hrabiemu nie podoba się zapach lasów i moczarów, którego zresztą wcale nie czuję, to nie wiem, czy tym panom zkolei podoba się zapach perfum hrabiego, który, niestety, czuję aż nazbyt! Poproszę teraz moich gości do jadalni. – Pan, hrabio, możesz iść z nami, albo nie iść, jak się sennorowi podoba!

Po tych słowach don Pedro otworzył drzwi do jadalni naoścież i niskim ukłonem zapraszał swych gości. Indjanin stał przez cały czas rozmowy don Pedra z Alfonsem bez ruchu, jakby wykuty z kamienia; nie spojrzał nawet na hrabiego; miało się wrażenie, że nie rozumie rozmowy. Wszedł do jadalni wyniosły, milczący.

Unger natomiast zwrócił się do Alfonsa:

– Czy pan jest hrabią Alfonso de Rodriganda?

– Tak jest – wyczekująco odpowiedział zapytany.

– Doskonale! Don Arbellez zapomniał sennora nam przedstawić. Wyzywam pana! Proszę wybierać: szpady, pistolety, czy karabiny?

– Mam się bić? – zapytał hrabia z najwyższem zdumieniem.

– Oczywiście! Gdybym został obrażony przed wejściem do tego domu, zabiłbym pana jak psa. Ponieważ stało się to tutaj, muszę mieć wzgląd na panie i na gospodarza. – Proszę wybierać rodzaj broni!

– Mam się bić? Z wami? Na Boga, kimże jesteście? – Zwykłym strzelcem, włóczęgą! Pah!

– Więc nie? W takim razie powiem wam, że jesteście łajdakiem, tchórzem godnym pogardy!

Unger wszedł do jadalni. Alfonso stał na progu, jak osłupiały. Po chwili rzekł do Arbelleza:

– I to pan znosi?!

– Ha, jeżeli hrabia znieść może… No chodźże Emmo, chodź Karjo! Nasze miejsce tam, przy ludziach honoru!

– Co za nikczemność! Zapamiętam to sobie, Arbellez!

– Doskonale!

Starzec wszedł do sali jadalnej wraz z obydwiema paniami. Emma, przechodząc obok Alfonsa, rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i rzekła:

– Podły!

Indjanka wyszła za nią ze spuszczonemi oczami. Hrabia pozostał sam. Rzucił serwetę na podłogę i, bijąc nogami o ziemię, zaklął:

– Zapłacę wam za to, zobaczycie!

Oczy jego błyszczały przy tych słowach niewypowiedzianym gniewem, a niskie czoło pobróździły głębokie fałdy.

Hrabia Alfonso nie był człowiekiem brzydkim, odstręczającym. Przeciwnie, poszczególne rysy twarzy możnaby nazwać ładnemi; lecz teraz w tej pasji i wściekłości w każdym budziłby wstręt.

Reszta towarzystwa zasiadła tymczasem do stołu. Posiłek składał się z wielkich ćwiartek melonu, napół otwartych granatów, pomarańcz, słodkich cytryn, oraz tych wszystkich potraw mięsnych i legumin, w które tak obfituje kuchnia meksykańska.

Gdy spożyto posiłek, gospodarz odprowadził gości do przeznaczonych dla nich pokojów. Obydwaj przyjaciele mieszkali razem. – Unger nie mógł wytrzymać w zamknięciu; wyszedł więc do ogrodu, aby odetchnąć jego pachnącem powietrzem. Z ogrodu skierował kroki ku prerji.

Nagle stanęła przed nim dziwna postać. Był to człowiek bardzo wysoki, rosły, cały zaszyty w garbowaną skórę bawolą; na głowie miał coś w rodzaju czaszki niedźwiedzia, z której pasma włosów zwisały niemal do ziemi. Z szerokiego skórzanego pasa wystawały rękojeści nożów; od prawego ramienia do lewego biodra dziwna postać była pięciokrotnie przewinięta lassem. Obok, przy płocie, stała jedna z tych starych, żelaznych rusznic, używanych przed stu laty w Kentucky, a tak ciężkich, że trudno je udźwignąć.

– Kim jesteś? – zapytał Unger.

– Bawole Czoło – brzmiała odpowiedź.

– Tecalto? Mokaszi-tayiss, sławny cibolero?

– Tak jest. Znasz mnie?

– Nie widziałem cię nigdy, lecz słyszałem o tobie.

– Jak się nazywasz?

– Unger. Jestem Europejczykiem.

Ponura twarz Indjanina rozpogodziła się. Tecalto wyglądał na lat dwadzieścia pięć, był typem pięknego Indjanina.

– Więc to ty uratowałeś moją siostrę Karję?

– Los mi sprzyjał.

– Nie, to nie los, nie przypadek. To twoja dzielność! Bawole Czoło jest ci wdzięczny dozgonnie. Tyś waleczny, jak Matava-se, Książę Skał, który również jest Europejczykiem.

– Znasz Europejczyków?

– Tak. Są mocni i odważni; mówią prawdę i umieją zachować wierność. Słyszałem o jednym, którego Indjanie nazywają Itinti-ka, Piorunowy Grot.

– Nie widziałeś go nigdy?

– Nazywają go Piorunowy Grot, bo jest szybki jak strzała, a silny i mocny jak grom. Nigdy nie chybi, gdy strzela; oko ma nieomylne. Słyszałem o nim wiele, nie widziałem go jednak do dnia dzisiejszego.

– Co takiego? – zapytał zaskoczony Unger.

– Tak, do dnia dzisiejszego. Bo oto teraz stoi przede mną!

– Ja nim jestem? Po czem mnie poznałeś?

– Popatrz na swój policzek. Piorunowy Grot ma na policzku cięcie od noża – o tem wie każdy, kto o nim słyszał. Czy odgadłem?

Unger skinął głową.

– Tak; nazywają mnie Itinti-ka, Piorunowy Grot.

– Niechaj będą dzięki Wielkiemu Wahkonda, bogu, że mi pozwolił mówić z tobą. Jesteś dzielnym człowiekiem, daj mi swą rękę i bądź mi bratem.

Unger uścisnąwszy dłoń wyciągniętą, rzekł:

– Niech przyjaźń nasza będzie wieczna!

Indjanin dodał:

– Niechaj moja ręka będzie twoją ręką, moja noga twoją nogą. Biada twojemu wrogowi, bo jest także moim, biada mojemu bo jest i twoim wrogiem. Ja to ty, ty to ja, jesteśmy jedno!

Bawole Czoło nie był Indjaninem typu północnego. Był wymowny i rozmowny, ale niemniej groźny od tych milczących czerwonoskórych, którzy uważają za hańbiące oddawać słowami wzruszenia swego serca.

– Czy mieszkasz tutaj, w hacjendzie?

– Nie – odpowiedział Tecalto. – Nie mogę żyć i spać w powietrzu, otoczonem murami. Mieszkam tutaj.

Przy tych słowach wskazał na łąkę, na której stali.

– Masz najlepsze łoże w całej hacjendzie. Mnie również męczą mury!

– I przyjaciel twój. Niedźwiedzie Serce, wyszedł na prerję. Mówiłem już z nim, dziękowałem mu. Jesteśmy braćmi, jak ja i ty.

– Gdzież on jest?

– Siedzi wśród vaquerów.

– Chodźmy do niego.

Indjanin chwycił ciężką strzelbę, zawiesił ją na ramieniu i poprowadził Europejczyka.

Daleko, pośród półdzikich pasących się koni obozowali vaquerowie. Opowiadali sobie o przygodach swej młodej pani. Niedźwiedzie Serce siedział w milczeniu, choć rzecz całą znał przecież najlepiej. Unger, gdy nadszedł, wmieszał się do rozmowy i po jakimś czasie rozwinęła się jedna z tych gawęd, tak często prowadzonych po obozowiskach.

Nagle rozległo się jakieś gniewne rżenie i parskanie.

– Co to? – zapytał Unger.

– To kary ogier – odpowiedział jeden z pastuchów. – Niech zdechnie z głodu, jeżeli nie chce słuchać!

– Dlaczegóż to?

– Nie można go ujarzmić.

– Co takiego?

– No tak, nie można go ujarzmić! To istny djabeł; jesteśmy wobec niego bezradni. Wszyscyśmy tu świetni jeźdźcy, ale pozrzucał nas za wyjątkiem jednego.

– Któż jest tym jednym?

– To Bawole Czoło, wódz Miksteków. Jego jedynego nie zrzucił, a i on nie potrafił go ujeździć.

– To przecież nieprawdopodobne. Kto utrzyma się na grzbiecie, ten zostaje zwycięzcą.

– I myśmy tak sądzili! Ale ten djabeł rzucił się z jeźdżcem do wody, by go zatopić, a gdy to nie pomogło, poniósł go w największy gąszcz leśny i tam zmusił do zeskoczenia z siodła.

– Do djabła! – zawołał Unger.

– Tak, to prawda, – odparł Tecalto. – Przykra, zawstydzająca prawda. A przecież poskromiłem już niejednego konia, który mnie nie chciał słuchać!

Pastuch opowiadał dalej:

– Wielu już jeźdźców i strzelców doświadczało swych sił i zręczności na tym czarnym djable, ale wszyscy napróżno. Powiadają, że może tylko jeden zdołałby go poskromić.

– Któż to ma być?

– To obcy traper z Red River, który nie lęka się samego czarta!

– Jak się nazywa?

– Nikt nie zna jego prawdziwego nazwiska, ale czerwoni nazywają go Itinti-ka – Piorunowy Grot. Opowiadają o nim wiele.

Niedźwiedzie Serce i Bawole Czoło nie zdradzili ani jednym ruchem, że chodzi tu o Ungera; on zaś z najspokojniejszą miną zapytał:

– Gdzie jest ten czarny djabeł?

– Za wzgórzem. Leży skrępowany.

– To źle!

– Sennor Arbellez dba bardzo o swoje konie, ale tym razem przysiągł, że koń zginie z głodu, jeżeli nie będzie posłuszny.

– Czyście mu zakneblowali pysk?

– Tak.

– Pokażcie mi go.

– Dobrze, sennor. Idziemy!

Gdy się podnosili z ziemi, ujrzeli Arbelleza, który cwałował z córką i Karją. Była to zwykła inspekcyjna przejażdżka, jaką stary odbywał co wieczora przed spoczynkiem.

Vaquerowie doszli wraz z Ungerem do konia. Zwierzę leżało skrępowane grubemi powrozami, z kagańcem na pysku. Oczy miało nabiegłe krwią. Każda żyła była spuchnięta, z pyska toczyła się piana.

– Ależ to grzech tak dręczyć konia! – zawołał Unger.

– Trudno, co robić, – odpowiedział vaquero flegmatycznie.

– Poprostu niszczenie zwierząt! Tego nie można tolerować. W ten sposób można zgubić najbardziej rasowego konia!

Na te słowa goryczy, wypowiedziane w gniewie, stanął przed Ungerem don Pedro wraz z dziewczętami.

– Skąd to uniesienie? – zapytał.

– Żal mi konia, którego zamęczacie!

– Niech zginie, jeśli nie chce słuchać.

– Nauczy się słuchać, ale nie na tej drodze.

– Wyczerpałem wszystkie środki.

– Dajcie mu dobrego jeźdca.

– Nie poskutkuje!

– Czy mogę spróbować?

– Nie!

Unger popatrzył ze zdumieniem:

– Dlaczegóż to?

– Dlatego, że zbyt mi drogie pańskie życie.

– Ależ, płonna obawa! Nie mogę na to patrzeć! – Więc zgadza się pan, bym dosiadł tego konia?

Emma zwróciła się do ojca:

– Ojcze, nie pozwól sennorowi. Koń jest niepewny, niebezpieczny!

Unger obrzucił ją spojrzeniem szczęścia. Cieszył go ten lęk o niego. Odparł jednak poważnie:

– Niechże mnie pani nie obraża, sennorita. Zapewniam panią, że się nie boję tego czarnego djabła.

– Przecież sennor nie zna go jeszcze – rzekł Arbellez. – Powiadają tu ludzie, że może tylko Itinti-ka, Piorunowy Grot, dałby mu radę.

– Czy zna pan tego Itinti-ka?

– Nie, ale jest to podobno jeden z najlepszych jeźdźców świata.

– Sennor! Obstaję przy swojej prośbie.

– Cóż robić, muszę się zgodzić, bo jest pan moim gościem. Żal mi pana tylko.

Emma zeskoczyła z konia, podeszła do Ungera i, wyciągając do niego rękę, rzekła:

– Sennor Unger, czy dla mnie nie zrezygnowałby pan ze swego szalonego zamiaru? Tak się obawiam o pana!

– Niech mi pani powie szczerze, czy nie byłoby to dla mnie hańbą ustąpić teraz? Sądzonoby, że się przestraszyłem.

Pochyliła głowę, czuła bowiem, że Unger ma słuszność. Zapytała tylko cichutko:

– Odważy się pan?…

– Nie trzeba na to specjalnej odwagi.

– A więc, szczęść Boże!

Unger podszedł do ogiera, odsuwając pastuchów, którzy chcieli mu pomóc w zdejmowaniu więzów. Zwierzę wiło się jeszcze ciągle na ziemi, parskając i jęcząc. Unger ściągnął mu kaganiec z pyska i nożem przeciął więzy, krępujące tylne nogi; później przednie. Kiedy rumak powstał, strzelec raptem wskoczył mu na grzbiet.

Rozpoczęła się walka między jeźdźcem a koniem, jakiej nikt z widzów tej sceny nie widział jeszcze dotąd. Ogier stanął dęba, skoczył wbok, kąsał i wierzgał na wszystkie strony, rzucił się wkońcu na ziemię, tarzał po niej przez chwilę, i znowu podniósł się na równe nogi; jeździec siedział cały czas jak ulany. Były to z początku zapasy zręczności człowieka z niesamowitym żywiołem zwierzęcia, które później zmieniły się w walkę muskułów ludzkich z siłą bestji. Koń oblany był pianą; nie parskał już, tylko jęczał; borykał się ze swym pogromcą, ale żelazny jeździec nie ustępował. Trzymał karosza w uścisku swych stalowych nóg – koń nie mógł wprost chwycić oddechu. Jeszcze wspiął się, stanął dęba, wreszcie ruszył galopem przez kamienie, rowy i krzaki. Po kilkudziesięciu sekundach jeździec wraz z koniem zniknęli z oczu zdumionych widzów.

– Do krócset, czegoś podobnego w życiu nie widziałem! – rzekł Arbellez.

– Złamie kark z pewnością – wtrącił któryś z vaquerów.

– Ale, co mówisz! Już zwyciężył!

– A tak się bałam – wyznała Emma. – Ale teraz wierzę, że niebezpieczeństwo minęło. Nieprawda, ojcze?

– Możesz być zupełnie spokojna. Kto tak siedzi w siodle i taką ma siłę, ten już nie da się zrzucić! Miałem wrażenie, że to djabeł walczy przeciw djabłu. Sam Itinti-ka nie pojechałby lepiej.

Wtedy zbliżył się Bawole Czoło i powiedział:

– Tak jest, sam Itinti-ka nie pojechałby lepiej, choćby dlatego, że Unger jest nim właśnie!

– Co takiego? Więc to on jest Piorunowym Grotem?

– Tak jest. Zapytajcie wodza Apaczów!

Arbellez obrzucił Indjanina pytającem spojrzeniem.

– To prawda – odpowiedział Apacz.

– No, gdybym o tem wiedział, nie bałbym się tak o niego! – rzekł don Pedro. – Miałem wrażenie, że ja sam dosiadam tej bestji.

W oczach Emmy zapłonęły błyski szczęścia.

Wszyscy czekali w skupieniu. Po upływie jakiegoś kwadransu Unger wrócił. Koń szedł, jakby złamany; jeździec siedział w siodle z uśmiechem na ustach.

Tajemnica Miksteków

Подняться наверх