Читать книгу Szatan i Judasz: seria Judasz - Karol May - Страница 6
II
ZNÓW NA ZACHODZIE
ОглавлениеOd czasu opisanych zdarzeń minęły cztery miesiące. Trzy upłynęły na pasowaniu się nieskończenie mi drogiej osoby ze śmiercią. Mówię tu, niestety, o moim przyjacielu Winnetou.
Natura jego, naogół bardzo odporna, nie zniosła pobytu, jakkolwiek krótkiego, w Afryce. — W Marsylji nadarzyła się szybka sposobność podróży tylko do Southamptonu. Ledwo okręt podniósł kotwicę, cierpienie zbiło z nóg Winnetou. Kładliśmy je na karb podróży morskiej, ale, ponieważ nie wystąpiły zwykłe objawy tej choroby, zawezwaliśmy lekarza okrętowego. Ten stwierdził niedomagania wątroby i żółci, gotowe przyjąć niebezpieczny obrót. Skoro przybyliśmy do Southamptonu, chory był już tak wycieńczony, że trzeba go było przenieść. O dalszej podróży, rzecz oczywista, nie było nawet mowy. Emery, który znał dobrze Southampton, wynajął dla nas podmiejską willę, jedną z licznych w tym porcie, zwanym ogrodem Anglji. Tu umieściliśmy chorego i zawezwali dwóch najlepszych lekarzy.
Apacz, który po stokroć bez lęku zaglądał w oczy śmierci, teraz musiał mocować się z wrogiem ukrytym i zdradzieckim, którego niesposób było schwytać. To ulegał przewadze, to znowu brał górę, przepełniając nas nadzieją, niestety, niezbyt długotrwałą. Czytelnik nie wątpi chyba, że nie myśleliśmy o niczem innem, tylko o pielęgnowaniu drogiego przyjaciela. Dzień i noc siedzieliśmy na zmianę u jego wezgłowia i nie szczędziliśmy żadnych zabiegów, byle zmusić wewnętrznego wroga do odwrotu. Atoli dopiero w trzynastym tygodniu oświadczyli eskulapowie, że kryzys minął i chory potrzebuje jedynie odpoczynku i spokoju.
Spokoju i odpoczynku! Apacz uśmiechnął się przy tych słowach — uśmiechnął się, lecz na jego wychudłej jak szkielet twarzy wyglądało to raczej jak stłumione łkanie.
— Spokoju? — zapytał. — Nie pora na to obecnie! Odpoczynku? Czyż Winnetou może odpocząć tu, na tem posłaniu, w tym kraju? Dajcie mu prerję, zwróćcie mu jego prastare lasy, — wówczas odzyska siły. Musimy wyjechać stąd! Moi bracia wiedzą, jak palące wołają nas sprawy.
Wiedzieliśmy bardzo dobrze. Sprawy nader nagliły, ale kto wylizał się z tak niebezpiecznej, obłożnej choroby, musiał się wystrzegać pośpiechu.
Rzecz oczywista, że nie zaniedbaliśmy niczego, co mogło w naszym gnuśnym stanie zapobiec planom obu Meltonów, zmierzającym ku zagarnięciu miljonowej spuścizny. Obaj szubrawcy zdołali drapnąć do Ameryki. Uderzające podobieństwo młodego Meltona do zamordowanego oraz skradzione tegoż dokumenty miały im przynieść olbrzymi spadek biednego Huntera. A zatem natychmiast po wylądowaniu w Southamptonie depeszowałem do młodego adwokata Freda Murphy do Nowego Orleanu. Ponieważ depesza nie wracała, uważałem, że ją otrzymał. Wślad za depeszą wysłałem obszerny list ze szczegółowym opisem naszych przeżyć i przygód. Prosiłem o zaaresztowanie Meltonów, skoro tylko zjawią się w New-Orleanie, i o zatrzymanie ich do naszego przybycia.
Po trzech tygodniach nadeszła odpowiedź. Adwokat dziękował za ostrzeżenie i zawiadamiał o pomyślnych rezultatach. Jako przyjaciel Smalla Huntera zajął się tak pilnie odszukaniem spadkobiercy i całą sprawą że został przez sąd mianowany egzekutorem testamentu. Otrzymawszy moją depeszę i list, natychmiast przekazał je władzom i załączył do aktów. Wkrótce potem zgłosił się wrzekomy Hunter. Oczywiście, aresztowano go wraz z ojcem. Wyglądał jak wykapany Small Hunter i znał najtajniejsze jego sprawy. Gdyby nie mój list, nie wahanoby się przyznać mu bez żadnych trudności całej wielomiljonowej schedy. Zbadano go jedynie naskutek mego zawiadomienia i stwierdzono istotnie, że posiada normalne stopy, podczas gdy prawdziwy Small Hunter miał, jak wiadomo, dwanaście palców u nóg.
Ponadto adwokat prosił, abym przesłał dokumenty, które posiadam, a które są mu niezbędne do szybkiego zakończenia sprawy. Przypuszcza bowiem, że my trzej nie będziemy mogli rychło przyjechać, szybkie zaś postępowanie leży w interesie właściwych spadkobierców.
Musiałem mu przyznać słuszność, jednakże głos jakiś wewnętrzny ostrzegał mnie, abym nie wysyłał dokumentów. W takim porcie jak Southampton można było dostać wszystkie poważniejsze zagraniczne dzienniki — przeglądałem codziennie trzy najpoczytniejsze pisma z New-Orleanu, a jednak żaden nie wspominał ani słowem o całej aferze. Zbudziły się we mnie podejrzenia.
— Władze pragną utrzymać tę sprawę w tajemnicy — tłumaczył Emery.
— A to czemu? — zapytałem.
— Hm! Nie domyślam się powodu.
— Ja też nie. Tem bardziej, że w innych sprawach władze amerykańskie nie unikają jawności. Jankes, jako prawnik i jako kryminalista, nie zwykł otaczać się tajemniczością. W naszym wypadku jawność jest bardziej zalecona, gdyż pozwoliłaby pomnożyć druzgocące dowody wykroczeń Meltonów. Jestem o tem aż nazbyt przeświadczony.
— Well. Ja także.
— A zatem nie pojmuję tej tajemniczości. Co więcej, wydaje mi się podejrzana.
— Nie zechcesz więc wysłać dokumentów?
— Nie. Napiszę do adwokata, że dokumenty są zbyt wielkiej wagi, aby narażać je na niepewności poczty morskiej. Jeśli jest biegłym i przezornym prawnikiem, o czem nie mam powodu wątpić, pochwali jedynie moją rezerwę.
Wyłuszczyłem w liście wszystko i znów po trzech tygodniach otrzymałem odpowiedź. Fred Murphy nie odmawiał pewnej słuszności, mimo to prosił, bym dokumenty przesłał przez zaufanego człowieka. Ja nie kwapiłem się bynajmniej. Gazety z New-Orleanu po dawnemu milczały o całej aferze. Nie odpowiedziałem adwokatowi i nie otrzymałem też od niego listów. Przypuszczałem tedy, że brał mi coprawda za złe ostrożność, ale zgodził się czekać mego przybycia.
Wysłałem również list do pani Werner i do jej brata skrzypka. Zawiadomiłem ich o wszystkiem i zapewniłem, że na pewno obejmą sukcesję, której usiłowali ich pozbawić obaj Meltonowie. Zawczasu cieszyłem się radością rodzeństwa. Nie otrzymałem wszakże odpowiedzi. Aliści perswadowałem sobie, że do San Francisco jest dalej, niż do New-Orleanu, a poza tem adresaci mogli zmienić miejsce pobytu. A że koniec końcem dostaną mój list — tego byłem pewien. Ufałem, że skrzypek dał mi właściwy adres, lub że przynajmniej dbał, aby listy zostały przesłane pod ewentualny, zmieniony adres. — —
Wreszcie zdrowie Winnetou poprawiło się o tyle, że mógł wychodzić z domu. Zaproponowałem, aby pozostał do całkowitego wyzdrowienia w Southamptonie, nam zaś pozwolił wyjechać do New-Orleanu. W odpowiedzi obrzucił mnie zdziwionem spojrzeniem i zapytał:
— Czy brat mój to mówi poważnie? Czy brat mój zapomniał, że Old Shatterhand i Winnetou nie rozstają się nigdy?
— Tu zachodzi wypadek wyjątkowy. Sprawy naglą, ty zaś nie odzyskałeś jeszcze zdrowia.
— Winnetou prędzej wyzdrowieje na morzu, niż tu, w tym wielkim domu. Pojedzie z tobą. Na kiedy naznaczyłeś wyjazd?
— Wobec tego niebardzo prędko. Nie puszczasz nas bez ciebie, ja jednak nie mogę narażać cię na recydywę, która może się stać o wiele groźniejszą, niż przebyta choroba.
— A jednak pojedziemy! Ja tak chcę. Niech mój brat się dowie, kiedy odchodzi najbliższy okręt do New-Orleanu. Howgh!
Skoro wyrzekł to słowo, próżno było się certować, — musiałem być powolny jego życzeniu.
Po upływie czterech dni wsiedliśmy na pokład. Rozumie się, poczyniliśmy wszelkie zabiegi, mogące ułatwić podróż naszemu przyjacielowi.
Nasz niepokój był istotnie zbyteczny. Winnetou odzyskał siły z podziwu godną szybkością i, zanim przybyliśmy do New-Orleanu, czuł się niezgorzej, niż przed chorobą.
Zbyteczną chyba rzeczą byłoby wspominać, że towarzyszył nam Emery. Obecność jego jako świadka, aczkolwiek pożądana, nie była konieczna, atoli już całą duszą wciągnął się w sprawę, koszta zaś podróży nie odgrywały dlań żadnej roli.
Po zainstalowaniu się w hotelu, poszedłem do adwokata sam jeden, ponieważ obecność moich przyjaciół była zbyteczna. Łatwo odszukałem jego mieszkanie i biuro. Z wielkości pomieszczenia i ilości oczekujących klientów można było wnioskować, że jest to wielce renomowany i popularny adwokat. Wręczyłem służącemu kartę wizytową, każąc natychmiast oddać szefowi. Usłuchał, a wróciwszy, nie polecił mi, ku zdumieniu, wejść do gabinetu, lecz wskazał puste krzesło.
— Czy Mr. Murphy odczytał moją kartę? — zapytałem.
— Yes — kiwnął.
— Cóż kazał powiedzieć?
— Nothing.
— Nic? Zna mnie przecież!
— Well!
— Poza tem sprawa moja jest nietylko nader ważna, ale nagląca. Wejdź pan i zamelduj, że ja proszę o natychmiastowe przyjęcie.
— Well!
Odwrócił się sztywno i znikł za drzwiami gabinetu. Po chwili wrócił, nie spojrzał na mnie nawet, tylko podszedł do okna i patrzył spokojnie przez szybę.
— No, cóż powiedział Mr. Murphy? — zapytałem, zbliżając się do niego.
— Nothing.
— Znowu nic? Nie pojmuję! Czy pan aby naprawdę wykonał moje polecenie?
Odwrócił się szybko i rzekł:
— Próżne gadanie, sir! Mam pilniejszą robotę, niż głaskanie pańskiej babskiej ciekawości. Mr. Murphy po dwakroć obejrzał pańską wizytówkę i nic nie powiedział. To ma znaczyć, że musi pan czekać, jak każdy inny, na swoją kolej. Siadaj pan i zostaw mnie w spokoju!
Co to mogło znaczyć? Nie zraziło mnie bynajmniej grubjaństwo służącego — o, wcale nie. Usiadłem spokojnie i czekałem. Lecz, że adwokat kazał mi czekać mimo dwukrotnego meldowania, tego nie mogłem pojąć. Mego nazwiska nie słyszy się tak często, szczególnie w Ameryce, a w danym wypadku łączyło się ze sprawami zbyt poważnemi, aby adwokat, czytając je, mógł o nich nie pamiętać. To wymagało bezwzględnie wyjaśnienia!
Byłem ostatnim z pośród dwudziestu prawie klientów. Minęła godzina, jedna i druga, a nawet półtrzeciej upłynęło, zanim przyszła na mnie kolej.
Adwokat miał zapewne niewiele ponad trzydziestkę. Skierował na mnie z wyrazem zapytania ostre a wymowne oczy inteligentnej twarzy.
— Mr. Murphy? — zapytałem, kłaniając się lekko.
— Tak — odparł. — Życzy pan sobie?
— Zna mnie pan. Przybywam wprost z Southamptonu.
— Southampton? — powtórzył, kiwając głową. — Nie przypominam sobie, abym był w jakich stosunkach z tem miastem.
— Nawet po przeczytaniu mojej karty?
— Nawet.
— Rzecz dziwna! Proszę, niech pan sobie przypomni. Nie mogłem rychlej przybyć z powodu choroby Winnetou.
— Winnetou? Czy mówi pan o słynnym wodzu Apaczów?
— No tak.
— No, ten cwałuje z nierozłącznym Old Shatterhandem po prerjach i górach. Skąd pan wie, że Apacz był chory?
— Leżał w Southamptonie obłożnie chory. Jestem Old Shatterhand. Pielęgnowałem wodza, a teraz przybyliśmy, by wręczyć panu dokumenty, o których przesłanie pocztą pan prosił.
Adwokat zerwał się z krzesła, obejrzał mnie ze zdumieniem i zawołał:
— Old Shatterhand? A więc spełnia się moje wielkie pragnienie! Jakże często i wiele słyszałem o panu, o Winnetou, o Old Firehandzie, o długim Davy’m, grubym Jemmy’m i o wielu innych pańskich towarzyszach z Zachodu! Ależ witam pana, sir, witam z całego serca! Gorąco pragnąłem spotkać pana i oto widzę go tak nieoczekiwanie. I oto przyszedł pan do mnie. Niech pan siada, proszę! Rozporządzam teraz wolnym czasem.
— Teraz, ale nie poprzednio.
— Jakto?
— Nie przyjął mnie pan odrazu. Musiałem czekać półtrzeciej godziny.
— Żałuję, bardzo żałuję, sir! Znam pański pseudonim, ale nie znałem właściwego nazwiska.
— Chyba się pan myli? Pisałem do sira dwukrotnie i dwukrotnie mi pan odpowiadał.
— Nie przypominam sobie — nie pisałem nigdy do Southamptonu. W jakiej właściwie sprawie pisał pan do mnie?
— W sprawie spuścizny Smalla Huntera.
— Smalla Huntera? Ah, jego spadek! Kilka miljonów! Byłem wykonawcą testamentu. Była to dobra, opłacalna praca. Musiałem, niestety, szybko doprowadzić ją do końca. Wolałbym, aby nie skończyła się tak prędko.
— Skończyła się? Nie chce pan chyba powiedzieć, że sprawa jest załatwiona?
— Czemu nie? Rozumie się, to chciałem powiedzieć.
— Załatwiona? — zapytałem przerażony. — A zatem znalazł się właściwy spadkobierca?
— A jakże!
— I odebrał spadek?
— Odebrał aż do ostatniego penny.
— Rodzina Vogel z San Francisco?
— Vogel? Nie miałem do czynienia z rodziną Vogel z San Francisco.
— Nie? Więc komu wypłacono spadek?
— Smallowi Hunterowi.
— Do piorunów! A więc przyjechałem poniewczasie! Wszak ostrzegałem przed Smallem Hunterem!
— Co takiego? Ostrzec mnie przed Smallem Hunterem? Sir, mimo szacunku dla pana, muszę stwierdzić, że coprawda jesteś znakomitym westmanem, lecz poza prerją stajesz się niezbyt zrozumiałym, lub też może lubujesz w zagadkach. Pan mnie ostrzegał przed Smallem Hunterem? Muszę oświadczyć, że ten młody gentleman jest moim przyjacielem.
— Wiem o tem, wiem, że był pańskim przyjacielem. Był, bo czy nieboszczyk może być jeszcze teraz przyjacielem pana?
— Nieboszczyk? Co pan powiada! Small Hunter nietylko żyje, lecz jest zdrów jak ryba.
— Czy mogę wiedzieć, gdzie według pana przebywa?
— Jest w podróży na Wschód. Ja sam odprowadziłem go na okręt, który wyruszył drogą na Anglję.
— Na Anglję? Hm! Czy sam pojechał?
— Sam jeden, bez służącego, jak to przystoi tak przedniemu hulace. Zainkasował gotówkę, wszystko pozostałe sprzedał co rychlej i wyjechał, jak sądzę, do Indyj.
— Zabrał ze sobą cały majątek?
— Tak.
— Czy to nie wydało się panu podejrzane? Czy zdarza się, aby turysta obwoził po świecie cały swój wielomiljonowy majątek?
— Nie. Ale Small Hunter nie jest turystą. Zamierza bowiem na stałe zainstalować się w Egipcie czy Indjach, czy też gdzie indziej na Wchodzie. Z tego właśnie względu spieniężył całą sukcesję.
— Dowiodę panu, że uczynił to z innego względu. Proszę, sir, niech mi pan powie, czy Hunter nie miał na ciele jakiejś cechy szczególnej, jakiejś nienormalności?
— Nienormalności? Jakto? Do czego pan zmierza?
— Dowie się pan zaraz. Przedtem niech pan odpowie.
— Skoro pan nalega!... Owszem, miał nienormalność niedostrzegalną z zewnątrz. Mianowicie, po sześć palców u każdej nogi.
— Czy pan wie dokładnie?
— Tak dokładnie, że mógłbym przysiąc.
— A czy jegomość, któremu pan przekazał miljony, miał również dwanaście palców?
— Jakże pan może zadawać podobne pytania! Czy prawo nakazuje liczyć palce u nóg spadkobierców?
— Nie. Ale jegomość, któremu pan oddał ten olbrzymi majątek, ma tylko dziesięć palców w butach.
— Duby smalone! — powiedziałbym, gdyby pan nie był Old Shatterhandem.
— Może pan powiedzieć — nie wezmę tego za złe. Może pan nawet powtórzyć, gdy panu oświadczę, że prawdziwy Smali Hunter, o dwunastu palcach, spoczywa w grobie na terenie tuniskich Beduinów z plemienia Uled Ayarów.
— Spoczy — —
Nie dokończył słowa, cofnął się o dwa kroki i wlepił we mnie nieruchome spojrzenie.
— Tak, spoczywa w grobie, — dodałem. — Smali Hunter został zamordowany, pan zaś wręczył jego spadek oszustowi.
— Oszustowi? Czy jest pan przy zdrowych zmysłach, sir? Mówiłem wszak, że Small Hunter jest moim dobrym przyjacielem, — ja zatem — miałbym przyjąć zaś oszusta?
— No tak.
— Myli się pan! Musi się pan mylić, bezwarunkowo się pan myli! Jestem ze Smallem Hunterem tak zaprzyjaźniony, obcowałem z nim tak wiele i znaliśmy się i znamy obopólnie tak wyśmienicie, że oszust, choćby nie wiem jak podobny, wystawiłby się na niebezpieczeństwo odkrycia.
— Niebezpieczeństwo odkrycia, którego zdołał uniknąć.
— Niech się pan zastanowi! Jest pan Old Shatterhandem. Przypuszczam, że przyszedł pan nietylko poto, by mówić tak niepojęte rzeczy, lecz także aby odpowiednio działać.
— Tak też zamierzam. Zresztą, już działałem w tej sprawie, szczególnie o ile dotyczy to pana. Wszak wysłałem z Southamptonu dwa listy.
— Nic o tem nie wiem!
— W takim razie pozwoli sir pokazać mu jego obydwie odpowiedzi.
Wyjąłem listy z kieszeni i położyłem na stole. Schwycił i czytał — jeden, a potem drugi. Śledziłem wyraz jego twarzy. Jakże się rysy przeobraziły! Po przeczytaniu drugiego listu, zabrał się ponownie do pierwszego, poczem znów do drugiego. Czytał po trzykroć, po czterykroć, nie mówiąc ani słowa. Rumieniec spełzł z twarzy, która oblekła się trupią bladością. Ręką dotknął czoła, gęsto skroplonego potem.
— A teraz, — przerwałem milczenie — czy pan poznaje te listy?
— Nie — odpowiedział z głębokiem, bardzo głębokiem westchnieniem.
Twarz powlekła się wypiekami podniecenia i grozy.
— Obejrzyj pan koperty — listy pochodzą z pańskiego biura, jak tego dowodzi pieczątka.
— Tak.
— Poza tem są przez pana podpisane.
— Nie!
— Nie? Mamy tu dwojakie pismo. List został napisany przez któregoś z pańskich biuralistów, a podpisany przez pana.
— Tylko pierwsze jest prawdą.
— A więc pański kancelista napisał ten list?
— Tak. Jest to charakter pisma Hudsona. Nie wątpię, że on to napisał.
— A podpis —?
— Podrobiony! Podrobiony tak dokładnie, że ja tylko mogę się na tem poznać. Mój Boże! Uważałem pańskie pytania i słowa za pozbawione treści — oto jednak mam przed oczami podrobiony mój własny podpis! Musiało zatem coś istotnie prawdziwego skierować pana na te nieprawdopodobne przypuszczenia.
— Tak, sir. Krótka treść wszystkiego, co mogę panu oznajmić, jest zawarta w słowach, które już poprzednio zakomunikowałem: prawdziwy Smali Hunter został zamordowany i oto pan oddał spadek nietylko oszustowi, ale, co więcej, mordercy Huntera.
— Mordercy? — powtórzył nieprzytomnie.
— Tak, aczkolwiek nie należy rozumieć zbyt dokładnie. On sam nie mordował, ale był w spisku i ponosi moralnie tę samą odpowiedzialność, co właściwy zabójca.
— Sir, mam wrażenie, że śnię! Straszny koszmar... Czego się muszę nasłuchać!
— Czy ma pan dosyć czasu, aby wysłuchać bardzo długiej opowieści?
— Czasu — czasu! Co za pytanie! Trzymam w ręce podrobione listy, które świadczą, że moja kancelarja była terenem oszukańczych manipulacyj. Muszę mieć czas, choćby opowiadanie pańskie trwało tygodniami. Siadaj sir i pozwól mi tylko wydać polecenie służącemu, aby nikogo nie wpuszczał!
Usiadłem. Przyznaję, że byłem podniecony. Wszak nie wątpiłem, że moje listy dotarły do właściwego adresata, a okazało się, że wręcz przeciwnie, wpadły w najmniej właściwe ręce. Hultaje przeprowadzili swoje plany. Być może, wszystkie nasze wysiłki, wszystkie zabiegi spełzną na niczem!
Po chwili wrócił adwokat, usiadł naprzeciw mnie i dał znak ręką, abym zaczął. Twarz miał bladą, wargi drżały. Z najwyższym wysiłkiem starał się zachować spokój wewnętrzny. Żal mi było tego człowieka, którego honor był wystawiony na szwank. Jego uczciwość osobista — byłem przekonany — nie podlegała żadnemu posądzeniu, lecz w kancelarji działy się oszustwa. On sam dał się zwieść wyrafinowanemu oszustowi — zaprzepaścił znaczny majątek. Publiczne ujawnienie tych faktów musiało go, jako adwokata, zmiażdżyć doszczętnie.
Byłem przeświadczony, że Tomasz i Jonatan Melton wciągnęli do współpracy Harry’ego. Dlatego nie pominąłem go w opowiadaniu. Dokładnie opowiedziałem wszystko, co wiedziałem i co przeżyłem z tą trójką. Trwało to oczywiście dosyć długo. Adwokat mi ani razu nie przerywał. Nawet gdy skończyłem, siedział jeszcze długo w milczeniu, wpierając nieruchome spojrzenie w kąt pokoju. Potem podniósł się, kilkakrotnie przemierzył gabinet nerwowemi krokami, i, zatrzymując się przede mną, zapytał:
— Sir, wszystko, co słyszałem, jest prawdą, jest istotnie prawdą?
— Tak.
— Wybaczy pan to pytanie! Widzę, trudno zresztą nie widzieć, że jest zbyteczne, ale słowa pana, które brzmią tak fantastycznie dla mnie, posiadają o wiele większe znaczenie, niż pan sobie może wyobrazić.
— Mogę sobie wyobrazić — chodzi o pańską renomę, o przyszłość, może nawet o majątek pana.
— Naturalnie, że o majątek również. Jeżeli się okaże, iż pan się nie omylił, wówczas, nawet bez przymusu, całym swoim majątkiem powetuję straty z mojej winy wynikłe dla prawdziwych spadkobierców. A niestety, aż nazbyt wiem, że wszystko, co oddałem oszustowi, jest na zawsze stracone.
— Niema jeszcze powodu do rezygnacji. Może zdołamy go schwytać.
— Wątpię. Przebywa już za oceanem i schroni się w bezpiecznem miejscu.
— Cóż z tego? Czy ojciec jego nie ukrył się daleko? A jednak znaleźliśmy go w Tunisie. Sądzę, że syn nie jest sprytniejszy od ojca. Właściwa trudność polega na tem, że ci trzej szubrawcy podzielą między siebie zdobycz. Jeśli nawet schwytamy jednego, odzyskamy tylko jedną trzecią majątku.
— A więc przypuszcza pan, że Harry Melton maczał w tem rękę?
— Jestem jak najbardziej tego pewny.
— Na czem polegała jego rola?
— Hm! — Jak się nazywał autor tych dwóch listów, a zarazem podrabiacz pańskiego podpisu?
— Hudson.
— Jak dawno pracuje u pana?
— Półtora roku.
— Przypuszczam, że niema go już w pańskiem biurze?
— Oczekuję jutro jego powrotu. Dostał telegraficzną wiadomość o śmierci brata, wobec czego dałem mu dwutygodniowy urlop.
— Gdzie mieszkał i umarł jego brat?
— W St. Louis.
— A więc możemy być pewni, że Hudson nie pojechał w tym kierunku. Jakże pan się z nim poznał?
— Miał piśmienne rekomendacje. Z początku był zatrudniony jako zwyczajny pisarz, aczkolwiek nie odpowiadało to jego wiekowi. Już wkrótce potem wykazał takie zdolności, że powierzałem mu coraz to poważniejsze stanowiska. Żył wyjątkowo powściągliwie, był bardzo pilny i punktualny. Sądząc z wiedzy, uczył się w wolnych od zajęć godzinach. W niektórych działach mogłem śmiało odsyłać do niego klientów — wiedziałem, że dogodzi im niegorzej ode mnie.
— Jakie stosunki utrzymywał z kolegami?
— Naogół był odludkiem. W jego zachowaniu przebijało coś, co nakazywało dystans, aczkolwiek nie można było nazwać go odstręczającym. W miarę, jak obejmował coraz to wyższe stanowiska, aż do szefostwa biura, odosobnienie jego wzrastało.
— Kto odbierał korespondencję?
— Hudson, Przedkładał mi tylko to, czego sam nie mógł załatwić.
— A zatem otrzymał, przeczytał i odpowiedział na moje listy, nic o nich panu nie wspominając? — Na ile lat wyglądał?
— Miał chyba pięć krzyżyków.
— A postać?
— Wysmukły, kościsty brunet.
— Zęby?
— Wszystkie.
— Twarz?
— Twarz miał szczególną. Hudson był bardzo pięknym mężczyzną. Nie widziałem jeszcze tak pięknej twarzy męskiej. Lecz po dłuższem wpatrzeniu odbierało się wrażenie, jakgdyby twarz jego miała jakieś osobliwe braki. Nie jestem malarzem, ani znawcą, i nie umiem się właściwie wyrazić. Jego twarz była piękna — podobała mi się, ale tylko, gdy na nią przelotnie spogłądałem.
— Dobrze, sir! Wiem już, co o tem sądzić. Szefem pańskiego biura był — Harry Melton.
— Do kata! Czy jest pan przeświadczony?
— Bezwątpienia! Spryciarz dobrze się ukrył. Czy policja będzie szukała przestępcy wśród personelu znakomitego adwokata?
— To prawda! — Czyżby, przyjmując u mnie posadę, wiedział już, że tą drogą uda mu się zrealizować swój plan?
— Być może.
— Ale nikt nie mógł przewidzieć podówczas, że to ja będę wykonawcą testamentu!
— A jednak... Zbliżała się godzina śmierci starego Huntera. Syn jego, podobny do młodego Meltona, przyjaźnił się z panem. Z tego wynikało, że młody Hunter w kwestjach prawnych będzie zasięgał rady pana. — — Oto i wszystko!
— Trudno mi przecież wierzyć, że padłem ofiarą od tak dawna opracowanego planu. Ale pan mnie przekonał. Przyznaję panu rację.
— Jestem nawet pewny, że ten przeklęty szef pańskiego biura nietylko korespondował z bratem z Tunisu, lecz także otrzymywał od czasu do czasu od bratanka listy, które go uwiadamiały o biegu rzeczy.
— Co za otchłań podłości i okrucieństwa! I co za szczęście, że pan im nie przesłał dokumentów! Uległyby zniszczeniu i bylibyśmy pozbawieni dowodów, świadczących przeciw Meltonom.
— Co się tego tyczy, to można byłoby sprowadzić nowe dokumenty z Tunisu, oczywiście ze znaczną stratą czasu. Pewnie, że lepiej się stało, iż nie wydałem ich w ręce oszustów. — Co pan zamierza teraz, sir?
— Spełnię przedewszystkiem swój obowiązek — zamelduję natychmiast władzom. Potrzebne mi są w tym celu pańskie dokumenty. Czy powierzy mi pan?
— Naturalnie! Wszak poto je sprowadziłem. Wręczę panu również inne papiery, które odebrałem Harry’emu Meltonowi i jego bratankowi. Oto pakiet.
— Dziękuję! Będziemy zmuszeni pana i jego towarzyszy fatygować jeszcze kilka razy na przesłuchanie. Proszę pana o szczególne zaakcentowanie podobieństwa, które mnie zwiodło.
— Może pan być przekonany, że nie pominę nic, co mogłoby błąd pana usprawiedliwić. Prawdopodobnie zarządzi się natychmiastowy pościg za zbrodniarzami?
— Naturalnie! I to bez zwłoki. Bogu dzięki, mamy tu nader przemyślnych, doświadczonych i bystrych detektywów, głośnych we wszystkich naszych stanach. Zrobią wszystko, co w ich mocy, aby schwytać zbiegów.
— Jest to ich obowiązkiem i za to im się płaci. Zresztą, ja sam natychmiast zabiorę się do tropienia śladu Meltonów, a skoro odnajdę, niełatwo dam go sobie wydrzeć.
— Czy nie należałoby śledztwa powierzyć raczej tajnej policji? Mógłby pan popełnić błędy, które tylko utrudnią pracę detektywom.
— Tak pan sądzi?
— Tak. Jesteś sir wyśmienitym myśliwym, lecz wytropienie zwierzyny, a odszukanie trzech tak wyrafinowanych przestępców, to dwie całkiem różne rzeczy.
— Hm! Pańskie pouczenie brzmi tak przygniatająco, że zaniecham wszystkiego, co mogłoby przeszkodzić panom detektywom. Kiedy właściwie wyjechał stąd wrzekomy Small Hunter?
— Przed dwoma tygodniami.
— A więc w tym samym czasie, kiedy szef pańskiego biura otrzymał urlop. W jakim hotelu mieszkał Hunter?
— W żadnym. Odnajmował od pewnej wdowy bardzo ładne mieszkanko niedaleko stąd. Nie wychodził prawie nigdy z domu — odwiedzał mnie tylko w wypadkach koniecznych.
— Czem uzasadniał swoje postępowanie?
— Studjami języka indyjskiego, co go całkowicie pochłonęło.
— A więc nie obcował z nikim?
— Z nikim. Wdowa, Mrs. Elias, mieszka na parterze o pięć domów stąd. Byłem tam kilkakrotnie i zawsze go zastawałem zatopionego w obcych księgach, tak, że tylko mogłem z nim rozmawiać o rzeczach najzbędniejszych.
— A jednak twierdził pan, że oszust wystawiał się na niebezpieczeństwo odkrycia?
— Ma pan słuszność. Teraz, kiedy mi pan zdarł łuskę z oczu, widzę dopiero jego postępowanie we właściwem świetle i uświadamiam sobie, że istotnie wystrzegał się jak ognia intymnej ze mną rozmowy.
— A gdzie mieszkał dzielny szef pańskiej kancelarji?
— Na parterze w pierwszym domu na prawo.
— Czem się zajmuje jego gospodarz?
— Handlarz, nie wiem zresztą czego. Hudson był jego sublokatorem. Chce się pan jeszcze czego o nim dowiedzieć? Niech pan to zostawi tajnej policji! Może pan wiele, a nawet wszystko popsuć!
Muszę przyznać, że to powtórne ostrzeżenie dosyć mnie złościło. Wszak niejednokrotnie byłem czynny jako detektyw i wywiązywałem się z zadania wzorowo. Opowiedziałem adwokatowi całą sprawę i, aczkolwiek starałem się ukryć swoją osobę w cieniu, to jednak musiał chyba wywnioskować, że ja i moi przyjaciele nie jesteśmy w ciemię bici. Jego nierozumne twierdzenie, iż mogę popsuć sprawę, skwasiło mi humor do reszty. Dałem mu adres hotelu i pożegnałem w poczuciu, że jest tem, czem ja nie jestem, mianowicie dobrym prawnikiem, ale że poza tem nie umiał przejrzeć obydwu Meltonów. — — —
Jakże się zdumieli Winnetou i Emery, kiedy im złożyłem sprawozdanie z wizyty. Emery huknął pięścią w stół i krzyknął wściekle:
— Czy można było przypuścić! Teraz będziemy mogli rozpocząć odnowa tylko w tym wypadku, jeśli byli tak łaskawi, że zostawili jakieś ślady. Ale i wówczas można się spodziewać, iż nasze największe nawet wysiłki i niebezpieczeństwa nie zwrócą złota prawdziwym spadkobiercom. I to się nazywa adwokat! I ten śmie jeszcze mówić, że łatwiej jest schwytać zwierzynę, niż człowieka. Niechno mi ta oferma spróbuje schwytać grizzly-niedźwiedzia. Muchę, to i owszem, ale nie niedźwiedzia! Przyjmuje nieznanego oszusta za najlepszego przyjaciela, mianuje szefem kancelarji zatraconego rozbójnika i mordercę i śmie nam — nam — nam dawać nauczki! Niechaj Bogu dziękuje, że niema go teraz w tym pokoju. Jabym go — —!
Nie skończył wprawdzie groźby, lecz zastąpił ją takiem uderzeniem w stół, że aż blat wyskoczył. Winnetou natomiast milczał. Duma Indjanina nie pozwoliła mu dać upustu uczuciom, które nim targały.
Nie upłynęły jeszcze dwie godziny, gdy przyszedł goniec, aby nas wezwać na posłuchanie. Musieliśmy zaprzysiąc nasze zeznania. Apacza zresztą, który podówczas nie przyjął jeszcze chrztu, aczkolwiek z duszy był chrześcijaninem, z przysięgi zwolniono. Napomknięto nam, że mamy się stawić na każdorazowe wezwanie. A jednak byliśmy zdecydowani wyjechać z New-Orleanu, o ileby zaszła konieczność.
Ledwie wróciliśmy do hotelu, kelner zameldował jakiegoś pana, który chciał się z nami rozmówić. Był to bardzo starannie ubrany starszy master o szczwanym wyglądzie. Bez zaproszenia rozsiadł się wygodnie na krześle, obejrzał nas bardzo uważnie, splunął, przesunął lulkę z jednego do drugiego kąta ust i zapytał Emery’ego:
— Mam zaszczyt widzieć przed sobą wielce szanownego pana Bothwella?
— Nazywam się Bothwell — odparł zapytany.
— Pan zaś jesteś owym znakomitym westmanem, którego mienią Old Shatterhandem? — rzekł, zwracając się do mnie.
— Tak.
— A pan jesteś redmanem, imieniem Winnetou?
Pomimo niegrzecznej formy zapytania, Winnetou skinął potakująco.
— Well! A zatem trafiłem do właściwych ludzi mam nadzieję, że udzielą mi panowie odpowiednich wiadomości.
— Czy nie chciałby pan przedewszystkiem powiedzieć, kim jesteś, master? — odezwał się Emery. — A może niczem nie jesteś i nie masz żadnego nazwiska?
— Jestem wszystkiem i mam wszystkie nazwiska — brzmiała zuchwała odpowiedź. — Jak się nazywam, to obojętne. Dosyć, że powiem, iż zamierzamy odszukać Meltonów. Jestem kierownikiem detektywów i chcę panów nadewszystko prosić, abyście poniechali tej sprawy.
— Zastosujemy się do tego z przyjemnością — oświadczył Emery. — Niech pan tylko zawsze pamięta o tej przyjaznej prośbie!
— A więc przystępujemy do pytań! Znacie panowie dobrze Meltonów?
Odpowiadaliśmy zarozumiałemu jegomościowi tak skąpo, że wreszcie odszedł zagniewany. Wówczas odezwał się Emery:
— Sami musimy znaleźć Meltonów. Ale gdzie ich szukać? Czy wierzysz, że Jonatan wyjechał za morze?
— Ani myślał. Wszedł na pokład, aby zmylić adwokata, — odpowiedziałem.
— A jego stryjek Harry?
— Nie pojechał do St. Louis. Do Europy również nie zwiali z obawy przed listami gończemi. Do Afryki i dalej nie drapnęli, gdyż znaleźli już tam kolce zamiast róż. Dla nich środkiem najwłaściwszym jest schronić się gdzieś na ustroniu i wówczas dopiero pokazać się między ludźmi, kiedy przeszłość mchem porośnie. A gdzie można się najlepiej i najszybciej ukryć? Niewątpliwie tutaj, w stepach zachodnich. Mogę się założyć, że tkwią gdzieś w tutejszych górach. Mają wszak dosyć pieniędzy, aby zabrać zapasy. W kompletnem ukryciu mogą przetrwać rok, a nawet dłużej.
— Ja tak samo myślę. Miejmy nadzieję, że pozostawili po sobie jakieś ślady.
— Żadne zdarzenie, żaden czyn nie mija bez śladu. Trudność polega na tem, aby go wykryć. Przedewszystkiem zwiedzę mieszkania obu łotrów. Być może, znajdę jakąś nitkę, która nas zaprowadzi do kłębka.
Poszedłem do Mrs. Elias, przedtem jednak wstąpiłem do szynku, mieszczącego się w sąsiednim domu. Sądziłem, że zasięgnę języka. Niestety, kelner — stary zaspany murzyn — służył tu zaledwie od kilku dni. Zaniechałem więc pytań. Byłem jednak zadowolony, że wstąpiłem do szynku, gdyż po chwili ujrzałem naszego detektywa „gentlemana“, wychodzącego z domu wdowy. Złożył wizytę Mrs. Elias, aby dowiedzieć się czegoś o Jonatanie Meltonie.
Przeczekałem piętnaście minut, poczem przeszedłem na drugą stronę ulicy. Kartka na drzwiach oznajmiała, że mieszkanie jest znowu, a raczej jeszcze, do wynajęcia. Zadzwoniłem. Otworzyła mi bardzo stara i nader tęga jejmość, mulatka, która swym okazałym tułowiem zatkała wejście, oglądając mnie uważnie. Wiedziałem, jak trzeba się obchodzić z tego rodzaju służącemi, — zerwałem z głowy kapelusz i zapytałem:
— Przepraszam, milady, czy mam szczęście widzieć Mrs. Elias?
Pochlebstwo miało doraźny skutek. Twarz mulatki rozpłynęła się w błogim uśmiechu.
— Nie — odpowiedziała. — Jestem jej kucharką. Mrs. Elias jest w pokoju. Pójdź pan ze mną, sirrrr!
— Proszę, oto moja karta, milady! Nie należy wchodzić bez meldowania do tak czcigodnej damy.
Wzięła moją kartę, wyprzedziła mnie, rozchyliła naoścież drzwi i znikła w pokoju, mówiąc głośno, abym usłyszał:
— Oto, Ma’am, karta bardzo, bardzo szlachetnego sira, Wonderful fine! O wiele inteligentniejszy, niż ten, który był poprzednio.
Wpuściła mnie do pokoju i zamknęła drzwi. Miałem przed sobą starszą damę, o łagodnym wyrazie twarzy. Powitała mnie przyjaznem spojrzeniem.
— Przepraszam panią. Przeczytałem, że jest tu mieszkanie do odnajęcia.
— Tak — odrzekła, patrząc naprzemian to na mnie, to na kartę wizytową. — Zdaje się, że jest pan Niemcem.
— Istotnie.
— To mnie bardzo cieszy. Jestem rodaczką pana. Proszę bardzo, niech pan siada! Mieszkanie składa się z czterech pokojów. Czy to nie za wiele dla pana?
Powiedziała to po niemiecku. Spojrzałem na jej dobrą, uczciwą twarz i przykro mi się zrobiło, że ją oszukuję. — Jaka szkoda, Niemiec a jednak łgarz! — nie chciałem, aby tak o mnie myślała, czy mówiła. Dlatego odpowiedziałem:
— Stanowczo. Nawet jeden pokój — i to za wiele dla mnie. Nie przychodzę w sprawie najmu mieszkania, madame.
— Nie — zapytała ździwiona. — A wszak pan mówił — —
— To była tylko wymówka! Ale ponieważ jest pani moją rodaczką i ponieważ ujęła mnie swojem szczerem spojrzeniem — nie mogę dłużej kłamać. Przyszedłem w celu zasiągnięcia informacyj o Smallu Hunterze.
— O tym? Czy jest pan z tajnej policji?
Mówiąc to, wyraźnie się zasępiła.
— Nie, pani. Jestem człowiekiem prywatnym, wiążą mnie jednak ze Smallem Hunterem sprawy tak istotne, że będę pani nader wdzięczny, jeśli zechce mi łaskawie udzielić informacyj.
Uśmiechnęła się i rzekła:
— Nie powinnam tego właściwie czynić, ponieważ nie obrał pan prostej drogi. Ale, że pan okazał skruchę, spełnię pańskie życzenie. Zna pan Huntera?
— Lepiej, niżby to mogło być miłe.
— Lepiej — —? Niżby to mogło być miłe — — ? — A więc to prawda, co mówił agent policji?
— Co mówił?
— Że Hunter jest oszustem, a nawet zbrodniarzem.
— To prawda.
— Boże Wielki! I u mnie mieszkał taki zbrodniarz, taki niebezpieczny opryszek! Gdybym wiedziała, nie zaznałabym chwili spokoju, dopókiby się nie wyprowadził. To rzecz straszna, przerażająca!
— Agent poinformował panią o wszystkiem?
— Tak. Hunter nazywa się Melton, zamordował właściwego Huntera i zagarnął jego majątek. Czy tak jest istotnie?