Читать книгу Czarne morze - Karolina Macios - Страница 3
Оглавление– Oddychaj. Spokojnie, oddychaj – powtarzał cicho kojącym głosem.
Chciała złapać się kurczowo tych słów, zatrzymać je, ale nie potrafiła. Czuła, jak to znów ją wciąga, jak delikatnie odgina zaciśnięte palce jeden po drugim, a kiedy kończą jej się siły i puszcza ramię Michała, jest już za późno. Znowu, pomyślała, stojąc na krawędzi studni. Nie było w niej wody, tylko ciemność. Bulgotała, wzbierała, zaczęła podmywać stopy. Znowu, pomyślała z rezygnacją i poddała się. Spadała powoli, nie czuła pędu powietrza, niczego nie czuła, żadnych kolorów, zapachów ani dźwięków. Czarna, lepka wata. Kiedy to się skończy? Nagle coś musnęło jej policzek. Krzyknęła i nie usłyszała swojego głosu. Zadarła głowę. Coś tam było, spadało razem z nią, mokre, czarne, zbliżało się. Zacisnęła powieki, czekała, aż to minie, aż wszystko się skończy, ale tym razem trwało to dłużej.
Z ciemności wyrastały śliskie pędy i jak wodorosty zaplatały się wokół jej kostek. Pękały bezszelestnie, poddając się ciężarowi jej ciała, a ona wciąż spadała i była coraz bliżej. Czuła to, zaraz wpadnie i...
Otworzyła oczy. Zobaczyła nad sobą wykrzywioną twarz. Wrzasnęła ze strachu.
– Aśka, Asia, już dobrze, oddychaj – usłyszała i odetchnęła z ulgą. Skończyło się, cokolwiek to było, skończyło się.
– Miałaś tylko mały atak. Przyniosę ci leki, dobrze? Zostawię cię na chwilę i zaraz wracam. Wytrzymasz?
Pokiwała głową i patrzyła, jak Michał idzie do kuchni.
– Myszko, już wszystko dobrze. Mama źle się poczuła, ale niedługo będzie jak nowa – usłyszała za ścianą stłumiony głos, a po chwili Mila zajrzała do pokoju. Przyglądała jej się, stojąc w progu.
Jak na pięciolatkę zdumiewająco dobrze radzi sobie z walniętą matką, pomyślała Joanna i wyciągnęła do niej rękę.
– Chodź do mnie, szkrabie. Niedługo wezmę tabletki i będę jak nowa – powtórzyła machinalnie za Michałem i Mila uśmiechnęła się z ulgą.
To chyba dlatego postanowiła iść z nimi na ten spacer, chociaż babcia miała zabrać ją na plac zabaw do galerii handlowej.
– Myszo, przecież nie dasz rady. Będziemy szli plażą od Sopotu aż do Gdyni, to spory kawałek jak na twoje krótkie nóżki. – Michał przekonywał, by nie rezygnowała z placu zabaw, ale Milena była niezwykle upartym dzieckiem.
– Naprawdę nie chcesz pobawić się z innymi dziećmi? Tam są zjeżdżalnie i można się wspinać, skakać i pływać w basenie z kulkami. No chodź, będzie fajnie. – Babcia też nie odpuszczała. Pewnie umówiła się w kawiarni ze znajomymi i chciała pochwalić się wnuczką. Zobaczcie, jaka ładna i mądra, zupełnie niepodobna do swojej matki, pomyślała z ironią Joanna.
– Dajcie jej spokój – powiedziała cicho, gładząc córkę po dłoni. – Zrobi, co będzie chciała.
Śnieg skrzypiał pod butami, kiedy wspinali się pod górę. Na wybrzeżu rzadko sypało o tej porze, a jeśli już, to wszystko topniało, zanim zdążyło się zostawić ślady na zaśnieżonej plaży. Joanna uwielbiała to robić jako dziecko – wychodziła do szkoły dużo za wcześnie i najpierw biegła nad morze. Wokół rozciągała się wielka plama bieli, nienaruszona, czysta. Czasem tylko pojawiały się ślady mewich łap. Lubiła tę pustkę, tam przynajmniej nic się nie działo. Cokolwiek budziło się razem z nią o świcie, patrzyło ponuro, jak pakuje plecak, stało za plecami, gdy jadła śniadanie w kuchni, i zbiegało po schodach jako pierwsze, nie oglądając się, czy na pewno ona idzie za nim, cokolwiek to było – nad morzem odpuszczało. Przez chwilę czuła się wolna. Tego dnia, kiedy wspinali się na klif, też odpuściło. Cokolwiek czekało na nią w tamtej studni, dało jej odejść. Oddychała głęboko i ciągnęła za rękę córkę, która posapywała przez nos. Trochę zmarzła na długim spacerze. Skostniały jej paluszki.
– Dawajcie, dziewczyny! Jeszcze tylko kilka metrów i będziemy na szczycie! – zawołał Michał, odwracając się do nich. Kiedy otworzył usta, wokół niego zawirował obłoczek pary. Przez chwilę bała się, że znowu zaczyna to widzieć, ale nie – to był zwyczajny ciepły oddech w zimnym powietrzu. Michał pomachał małej, poprawił plecak na ramionach i ruszył. Od kiedy trener polecił mu popracować nad wizerunkiem pewnego siebie szefa i chodzić na siłownię i basen, miał doskonałą kondycję. Dlatego teraz rwał pod górę i nawet się nie spocił.
– Mamo, ale kiedy już tam wejdziemy, to wracamy do domu, tak? Bo nóżki mnie bolą. I chce mi się siku. – Milena wyglądała na zmęczoną. Zresztą niezbyt dobrze się tu czuła. Lubiła wizyty u babci, ale tym razem było inaczej. Marudziła przez całą drogę do Gdyni, nie chciała spakować swoich dwóch ulubionych lalek, Mani i Frani, bez których nie ruszała się nawet do przedszkola, a potem, w samochodzie, urządziła niezłą scenę, nalegając, by wrócili po lalki. To było gdzieś w połowie trasy, mijali właśnie Warszawę. A kiedy dziś powiedziała im, że idzie z nimi, Joanna poczuła ten znany skurcz w gardle. Wiedziała, że coś będzie nie tak, że coś się wydarzy.
– Ależ tu jest pięknie! – krzyknął Michał, który jako pierwszy wdrapał się na górę. – I wieje, uważajcie!
Joanna odruchowo mocniej chwyciła dłoń małej, ale dziewczynka syknęła z bólu, wyrwała rękę i natychmiast podbiegła do ojca.
– Mila! Milena! Nie za blisko urwiska! – zawołała przerażona Joanna, ale Michał w porę się obejrzał i złapał dziecko.
Odetchnęła. Niepokój wciąż ściskał jej gardło i nie puszczał. Powinni stąd jak najszybciej wyjechać. Najlepiej będzie, jeśli spakują się i jeszcze dzisiaj ruszą w drogę do domu. Matka będzie marudzić, że ledwo przyjechali, a już wyjeżdżają, ale trudno. W końcu przywiozła jej wnuczkę i odwiedziła ojca na cmentarzu. Odfajkowane. Następnym razem zjawi się tu zapewne latem, kiedy mała będzie miała wakacje. Tak, wyjadą jeszcze dziś. Powie, że to przez ten atak, że źle się czuje.
Uspokojona tą myślą, odetchnęła głęboko. Mroźne powietrze pachniało morzem, wodorostami i palonym drewnem. Pewnie ktoś na dole na plaży palił niedawno ognisko. Wszyscy wiedzieli, że to zabronione, ale kto by się tym przejmował? Straż miejska raczej nie zapuszczała się w te rejony, a nie ma nic lepszego na plaży, niż znaleźć miejsce osłonięte przed wiatrem, przytargać kilka większych gałęzi z drzew, które kiedyś osunęły się z klifu, i rozpalić ogień. Kiedyś spędziła tu noc z chłopakiem, na długo zanim poznała Michała. Latem przyszli ze śpiworami, z dwoma zniczami i tanim czerwonym winem. Smakowało okropnie, a zapach płynący z odkorkowanej z trudem butelki tworzył dziwną mieszankę z wonią niemiłosiernie kopcących zniczy. Zwykła świeczka i tak od razu by zgasła, ale te cmentarne miały idealną osłonę przed wiatrem.
Od tamtej pory zawsze, kiedy jest na cmentarzu, czuje na języku cierpki smak wina, chociaż nie pamięta nawet, jak miał na imię chłopak, z którym je wtedy piła. To z nim straciła dziewictwo, ale nie tamtej nocy na plaży – komary żarły tak, że woleli nie ruszać się ze śpiworów. Kochali się później, w lesie, kilka kroków stąd. Tyle osób mogło ich zobaczyć, mogli nawet wpaść na jego matkę spacerującą tu z psami, co trochę paraliżowało chłopaka, ale nie Joannę. Czuła, jak coś spala ją od środka, jak jęzor gorącego płomienia oblizuje jej gardło, brzuch, muska pochwę, uda i sięga aż do zagłębień pod kolanami. Zdjęła wtedy z siebie ubranie i stanęła naga przed chłopakiem, a potem powoli, nie spuszczając z niego wzroku, usiadła na pniu drzewa i rozchyliła nogi. Wtedy przestał się bać czegokolwiek, a ona... Ona doskonale wiedziała, jak się poruszać, jak dotykać jego ciała, jak pokazywać mu, czego sama chce, choć nie do końca wiedziała, czego chce, a przynajmniej nie potrafiła tego nazwać. To było jak jedno z jej widzeń, przejaw tej przedziwnej siły, która czasem ją obezwładniała. Przychodziła niczym fala nagrzanej od słońca wody i obmywała, zalewała, aż Joannie brakowało tchu. Krztusiła się i walczyła, ale to było ponad jej siły. Razem z falą przychodził mrok, a z mroku wyłaniały się przeróżne rzeczy.
Wzdrygnęła się. Teraz wolała o tym nie myśleć. Była nad morzem, stała na klifie, pod stopami miała urwisko, a daleko w dole, na plaży, widziała ślady po ognisku. Gdzieś od strony molo w Orłowie dobiegało szczekanie psa. Mewy unosiły się jak białe strzępki puchu, z szeroko rozwiniętymi skrzydłami, nieruchome utrzymywały się na wietrze. Woda pod nimi falowała, pluskała o brzeg, wyrzucała brudną, błotnistą pianę, która osiadała na piasku i znikała, nim kolejna fala docierała w to miejsce.
– Mamo, siku! – Mila podbiegła do niej i podskakując niecierpliwie, dodała: – Nie wytrzymam do domu. Chcę siusiu!
Joanna obejrzała się za siebie. Może jeśli schowają się gdzieś między drzewami, gdzie nie wieje aż tak bardzo, to mała nie dostanie zapalenia pęcherza.
– Chodź, poszukamy odpowiedniego miejsca.
Odeszły kilka metrów od klifu i wreszcie znalazły kępkę krzaków schowanych za sporą jodłą. Pień był na tyle szeroki, że zatrzymywał napór wiatru. Kiedy pomagała małej opuścić spodnie i szukała w kieszeni chusteczek, wydawało jej się, że usłyszała śmiech Michała, a potem urwany krzyk. Wyjrzała zza drzewa, ale niewiele stąd widziała. Coś mignęło jej przed oczami i szybko je zamknęła. Nie, teraz nie może sobie pozwolić na żadne zakłócenia, żadne obrazy, żadne powidoki... Potrząsnęła głową i potarła powieki. Uchyliła je ostrożnie. Nic się nie działo. Może się przesłyszała?
– Mamusiu, zobacz, są mróweczki! Biedne, pewnie im zimno. Nasikałam na nie. Chyba nie umrą od tego, co?
Mila od pewnego czasu co chwilę wracała do tematu śmierci. Masowo umierały jej lalki i misie, a przedszkolanki coraz częściej zgłaszały, że opowiada o grobach, cmentarzach i śmierci babci, chociaż obie babki czuły się całkiem dobrze. Joanna uśmiechała się niepewnie, rozmawiając z zaniepokojonymi ciociami, mówiła im, że to tylko taka faza i niebawem minie. Nie wiedziała, co o tym sądzić. Może miało to coś wspólnego z jej stanem? Starała się ukrywać przed Milą swoją chorobę, ale im córka była starsza, tym okazywało się to trudniejsze.
– Nie, koteczku, nie umrą – zapewniła ją odruchowo i poprawiła jej kurtkę. Opatuliła się szalikiem, naciągnęła małej czapkę na uszy i zaczęły się przedzierać z powrotem. Weszły na klif i ze zdumieniem zobaczyła, jak Michał klęczy tuż przed urwiskiem. Jego plecy wygięły się w łuk, wyglądał, jakby się modlił albo... płakał? Nie, ani jedno, ani drugie nie wchodziło w grę, nie w przypadku Michała.
– Poczekaj na mnie i zobacz, czy przypadkiem mróweczki nie przyszły tu za tobą – powiedziała do Mili, a sama ruszyła w stronę męża. Tuż obok niego na ziemi leżał plecak i coś jeszcze, co wyglądało jak dziecięca rękawiczka.
– Michał? Michał, wszystko w porządku? – zapytała cicho, zbyt cicho, by jej głos mógł przedrzeć się przez wiatr i dotrzeć do niego, ale on usłyszał. Zerwał się gwałtownie, chwycił plecak i podbiegł do niej.
– Chodźmy stąd! Jest lodowato, zamarzłem!
Chwycił ją za rękę i pociągnął szybko w stronę małej, która kucała, wypatrując czegoś między kamykami. Joanna poszła za nim bez oporu, ale kiedy usłyszała przenikliwy krzyk mewy, odwróciła się na chwilę. Tuż nad klifem unosił się ptak i nie spuszczał z niej wzroku. Jakby cała reszta odleciała, a ta jedna mewa nie zamierzała jej stąd wypuścić. Patrzyła prosto na nią. Nagle machnęła mocno skrzydłami, przecinając lodowate powietrze. Leciała w stronę oniemiałej Joanny. Michał szarpnął ją za rękaw.
– Aśka, idziemy! Mała trzęsie się z zimna. Prawda, myszko?! To co, ścigamy się? Biegniemy do samochodu! Kto pamięta drogę? – krzyknął wesoło, choć Joanna wyczuła w jego śmiechu coś ostrego.
Milena zbiegła ścieżką pomiędzy drzewami, piszcząc przy tym i roztrącając obsypane białym puchem gałęzie. Joanna raz jeszcze obejrzała się za siebie, ale mewy już nie było. Naciągnęła kaptur na głowę i popędziła za córką i mężem.
Tak jak przypuszczała, matka nie była zadowolona, gdy usłyszała, że chcą wyjechać. Michał natomiast jeszcze na leśnej ścieżce stwierdził, że ma już dość tego lodowatego wiatru i wolałby wrócić do domu. Najlepiej już dziś – na co Milena aż podskoczyła z radości i zaklaskała, bo od czasu awantury w samochodzie ciągle mówiła o Mani i Frani i o tym, jak bardzo za nimi tęskni.
– Za mną tak nie tęsknisz, kiedy wyjeżdżam w delegację – rzucił Michał znad kierownicy, kiedy przed dwoma dniami jechali do Gdyni. Posłał przy tym żonie porozumiewawcze spojrzenie. Minęli już wtedy Warszawę i wrzaski dziecka wreszcie ucichły, zamieniając się stopniowo w szloch, a potem obrażoną ciszę.
– Nie – odparła rzeczowo Mila z tylnego siedzenia, gdzie próbowała właśnie odpiąć pasy bezpieczeństwa i sięgnąć po kredkę. A kiedy Joanna palcem nakazała córce zostać w foteliku i sięgnęła po zgubę, dziewczynka dodała: – Zawsze ciebie nie ma.
– Nigdy, kochanie. Nigdy ciebie nie ma – poprawiła ją odruchowo, a Michał westchnął i sarknął pod nosem: – Jakbym słyszał twoją mamę.
– Co?
– Nic, myszko. Przecież wiesz, że taką mam pracę. Ktoś musi...
Urwał, ale nie dość szybko. Joanna zacisnęła dłonie na kolanach i spojrzała za okno. Nie po raz pierwszy odbywali tę rozmowę, a raczej przeróżne jej odmiany. Na samym początku, kiedy poznał młodą projektantkę wnętrz, był zachwycony jej pracą, a właściwie to najpierw zachwycił się nią samą, praca była poniekąd w pakiecie. Joanna prowadziła swoją działalność, odpowiadała tylko przed sobą i przed klientami, dlatego kiedy siedziała nad projektem, pracowała dzień i noc, a gdy czekała na kolejne zlecenie, nie robiła absolutnie nic. Przynajmniej według niego. Co prawda zaczęło mu to przeszkadzać dopiero wtedy, gdy urodziła się Mila, bo odtąd dość często musiał brać zwolnienie na dziecko.
– Mam projekt do skończenia, a nie zrobię tego, siedząc z małą cały dzień w domu. Musisz mnie odciążyć – mówiła spokojnie, kiedy wracał z pracy przed dziewiętnastą.
Odciążał więc – odwoził chorą dziewczynkę do swojej matki. Joannie niezbyt się to podobało, wolała, by mała spędzała więcej czasu w domu, a nie u dziadków, ale nie bardzo widziała wyjście z tej sytuacji. Nie chciała zatrudniać opiekunki, bo Mila i tak zawsze dobijała się do jej gabinetu, który sąsiadował z ich sypialnią. Na szczęście odkąd skończyła cztery lata, przestała łapać każdego wirusa dziesiątkującego przedszkole i problem rozwiązał się sam. Wszyscy byli szczęśliwi, a najbardziej chyba dziadkowie. Naturalnie kochali wnuczkę, świetnie dogadywali się z synową i w ogóle wszystko było w porządku, a już na pewno znacznie lepiej niż w jej domu rodzinnym, ale nie bardzo potrafili spędzać czas z kilkulatką. Teściowa, profesor psychiatrii, wolała rozmawiać, niż siedzieć w piaskownicy, a teść, znany wrocławski architekt, uwielbiał stawiać budowle z klocków, jednak znacznie gorzej radził sobie z lalkami. Mila nie miała nic przeciwko wyjazdom do dziadków, bo prędzej czy później kończyło się to jedzeniem słodyczy przed telewizorem. Joanna wiele razy próbowała o tym rozmawiać z teściową, ale mimo szczerych chęci nie potrafiła wyjść z roli pacjentki. Pani Helmanowa – oto, kim była dla niej jej druga matka: lekarką. Kiedy Joanna przeprowadziła się do Wrocławia, ciotka Ania znalazła jej tę psychiatrę.
– Asiu, musisz być stale pod opieką lekarza. Dawkowanie leków trzeba kontrolować, o czym dobrze wiesz, a ja nie zrobię tego na odległość – dodawała jakby z wyrzutem, że jej siostrzenica i wieloletnia pacjentka wyjeżdża niemal na drugi koniec kraju.
Tak Joanna trafiła do gabinetu pani Helmanowej i tak właśnie poznała jej syna Michała – gdzieś w holu pomiędzy pokojem psychiatry a drzwiami wyjściowymi.
Na początku lekarka nie była zbyt zadowolona z wyboru swojego jedynaka.
– Synku, chcesz powiedzieć, że zamierzasz związać się z dziewczyną, której brakuje piątej klepki i która jest na lekach psychotropowych? – zapytała, wykrzywiając się, aż cienka linia między wargami zamieniła się w łuk i zobaczył ślad czerwonej pomadki na włoskach okalających usta. Kobieta przekręciła nerwowo bransoletę na lewej dłoni i zastukała paznokciem palca wskazującego o filiżankę herbaty. – A jeśli to dziedziczne? – odezwała się po długiej chwili ciszy, kiedy Michał śledził wzrokiem przesuwające się wskazówki starego zegara w jadalni rodziców. – Jeśli wasze dziecko... twoje dziecko – poprawiła się z grymasem – też będzie stuknięte?
Prychnął wtedy, bo w wieku trzydziestu lat nie myślał jeszcze o byciu ojcem. Wysłuchał do końca długiej tyrady matki tylko dlatego, że w pewnym momencie się wyłączył i zaczął myśleć o strategii rozwoju swojego działu, za którą od niedawna był odpowiedzialny. Kiedy herbata w jego filiżance ostygła, cmoknął mamę w dłoń i pojechał prosto do swojej dziewczyny, której brak piątej klepki uważał za wyjątkowo pociągającą cechę.
Opowiedział jej tę scenę znacznie później, kiedy stało się jasne, że obie kobiety jego życia całkowicie się akceptują. Wcześniej wolał nie ryzykować. Joanna wyczuwała pewien dystans ze strony lekarki i matki swojego chłopaka, ale z czasem zaczął zanikać, poza tym wolała skupić się na Michale. Jeszcze nikt nigdy nie okazywał jej aż tyle zainteresowania. Jasne, bywała w różnych związkach, mniej lub bardziej wygodnych, lecz nigdy dotąd nie zakochała się aż tak. Michał zafascynował się nieprzewidywalną i zmienną w nastrojach Joanną – to, co odstraszało w niej innych mężczyzn, na niego działało jak magnes. Ona nigdy nie była letnia: albo parzyła, albo lodowaciały mu od niej palce. Zachwycało go to.
Pierwszy raz przeraził się jej stanem, gdy zaszła w ciążę i musiała odstawić wszystkie lekarstwa. Matka ostrzegała ich przed możliwymi skutkami, włącznie z tym, że organizm po wielu latach przyjmowania psychotropów może teraz wywinąć kozła. Dokładnie tak się wyraziła, co było dość zdumiewające w jej ustach, dzięki czemu Michał, który niewiele z tego wszystkiego rozumiał, domyślił się jednego – że ma w domu bombę zegarową. Nic się jednak nie działo. Joanna była tylko trochę bardziej pobudzona, co w łóżku bardzo mu odpowiadało. Właściwie gdyby nie te dręczące ją koszmary, uznałby, że wszystko jest w porządku. Kiedyś opowiedziała mu jeden z tych snów i przez cały dzień spoglądał na nią przestraszonym wzrokiem. Więcej już tego nie zrobiła. Gdy urodziła się Milena, Joanna dostała depresji poporodowej. Na jakiś czas przyjechała do nich jej matka, a potem wkroczyła teściowa. To też nie było zbyt dobre rozwiązanie, ale nie mieli innego wyjścia. Mała przeszła na mleko z butelki, Joanna znów zaczęła brać leki i sytuacja wróciła do normy. Przynajmniej tak mu się wydawało.
W drodze powrotnej do Wrocławia trzymał pewnie dłonie na kierownicy i od czasu do czasu zerkał w lusterko wsteczne. Sprawiał wrażenie trochę nerwowego, wiercił się na fotelu, co chwilę zmieniał stacje radiowe, przecierał szybę albo szukał czegoś w schowku. Joanna przyglądała mu się przez chwilę w milczeniu, a potem spojrzała na Milenę. Dziewczynka spokojnie rysowała coś w notesie i kiwała głową, gdy w radiu leciała znana jej piosenka. W ogóle się nie zmartwiła, kiedy Michał zaproponował, by jeszcze dziś wracali do Wrocławia, zamiast tego podskoczyła z radości i zawołała coś o Mani i Frani. Joanna nie słyszała co, bo ciągle nie dawało jej spokoju dziwne zachowanie męża. Miała wrażenie, że coś się tam wydarzyło, i cokolwiek to było, podcięło mu kolana, jakby doznał objawienia, ale Bóg wcale nie okazał się miłym starszym panem, tylko tym, którego ona poznała. Głuchym pomrukiem, czerwoną strugą w gęstym mroku, swądem palonych włosów... Odruchowo wbiła paznokcie w dłoń. Zabolało i oderwała się od tego obrazu.
„Nie teraz, nie w samochodzie, nie z córką na tylnym siedzeniu” – szeptała do siebie bezgłośnie. Powtarzała to jak mantrę, nie poruszając wargami, pilnując, by oddech nie stał się zbyt spokojny, bo wtedy między wdechem a wydechem coś mogłoby się prześliznąć. Czasem była to scenka, przebłysk, czasem zapach albo dźwięk, nie kontrolowała tego. Przychodziło samo, choć w dzieciństwie ciotka próbowała nauczyć ją nad tym panować. Sprawdzały się tylko leki, ale te z kolei otępiały – Joanna stawała się ociężała, mówiła wolniej, chodziła wolniej i oddychała wolniej, jakby powietrze stawiało opór. Ale przynajmniej nie miała wtedy jazd.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki