Читать книгу Moja spektakularna metamorfoza - Karolina Szostak - Страница 6

2. Wywiad z Karoliną

Оглавление

Pamiętasz, co zrobiłaś, kiedy pierwszy raz przeprowadzałam z tobą wywiad?

Oczywiście, siedziałyśmy w stołówce akademickiej, a ja pokazałam ci swój biust. Byłam po treningu do „Tańca z gwiazdami”, jadłyśmy klopsy, a ty zapytałaś, czy mój biust jest prawdziwy, więc pokazałam ci, że tak. Całe szczęście, że wtedy trwała sesja i studenci nie odrywali wzroku od swoich notatek, obyło się więc bez skandalu.

To prawda. Nikt nic nie widział, poza mną. I wtedy obie przyznałyśmy, że biust to jeden z twoich największych atutów.

Nadal tak jest, choć lubię dodawać, że mam też ładne oczy.

No właśnie nie wiem, czy nadal tak jest. Biust zmniejszył ci się o dwa rozmiary.

Ale wciąż jest „powyżej średniej krajowej” i nadal przykuwa wzrok.

Ciekawa jestem, czy teraz też byś „na nim wypłynęła”.

Myślę, że tak (śmiech). W końcu internauta, który mnie „stworzył” , był bardzo uzdolniony i pewnie coś by wymyślił. Link, który wrzucił do sieci z rzekomego programu, kiedy to miałam w sukni z dekoltem sięgającym pępka prowadzić wielkanocne wiadomości sportowe, był tak profesjonalnie zmontowany, że w pierwszej chwili nawet ja zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie tak się ubrałam. Dzięki niemu tamtej Wielkanocy z anonimowej dziennikarki stałam się Karoliną Szostak. Zainteresowała się mną nawet telewizja holenderska! Na początku byłam wściekła na tego człowieka, chciałam go pozwać, a później machnęłam ręką. Kiedy patrzę na to wydarzenie dzisiaj, chyba muszę mu podziękować, bo to właśnie on otworzył mi drzwi do show-biznesu. Teraz sama swoją pozycję umocniłam tym, że tak dużo schudłam.

Czy to świetnie zaplanowana strategia, nad którą myślał sztab wykwalifikowanych specjalistów?

Nie, przecież nie startuję w wyborach na prezydenta, tylko trochę schudłam, i tyle.

Nie trochę, bo aż prawie trzydzieści kilogramów, i nie tylko, bo każda kobieta wie, że zrzucić taki ciężar z siebie to wielki wyczyn, który większości z nas się nie udaje.

Mnie udało się dopiero po dwudziestu latach walki. I chyba trzeba swoje przeżyć, żeby w końcu zrozumieć, o co w tym całym odchudzaniu chodzi.

Kiedy stuknęła mi czterdziestka, zauważyłam, że muszę zacząć dbać o siebie bardziej niż wtedy, kiedy miałam trzydzieści pięć lat.

Ale po co ci dieta? Przecież mówiłaś, że w telewizji polskiej są potrzebne dziennikarki podobne do prawdziwych kobiet. Nie chciałaś być patykiem.

I nadal nie chcę, jestem szczuplejsza, ale do patyka mi daleko. Nadal mam biodra, biust, uda, i to się nie zmieni. Poza tym już się nie odchudzam, teraz tylko zdrowo się odżywiam i staram się utrzymać wagę. Marto, znasz mnie kilka lat i wiesz, że zawsze siebie lubiłam i akceptowałam, nawet w rozmiarze 44. Teraz tylko podobam się sobie trochę bardziej i lepiej leżą na mnie ubrania. Nic więcej się nie zmieniło. W mojej głowie nie zaszły spektakularne zmiany, bo nie potrzebowałam ich. Dodatkowe kilogramy nigdy nie podcinały mi skrzydeł, w niczym mnie nie ograniczały. Nie jestem teraz szczęśliwsza, bo mniej ważę. Być może są kobiety, które nie akceptują siebie w większym rozmiarze, nawet przez lekką nadwagę mają obniżoną samoocenę, zepsuty humor i każdą nieudaną próbę schudnięcia traktują jak życiową porażkę. Ja tak nigdy nie miałam. Nie patrzę ani na siebie, ani na innych przez pryzmat kilogramów. Nie one nas definiują. Ale być może takie podejście wynosi się z domu – moja mama dała mi tyle miłości i wsparcia, że nawet nie przychodziło mi do głowy, że mogę nie być atrakcyjna. Poza tym zawsze podobało mi się włoskie podejście do życia. Ich soczystość posypana parmezanem. Trochę ich papugowałam (śmiech).

Ale coś się musiało zmienić, skoro zdecydowałaś się zamienić parmezan na sałatę.

Kiedy stuknęła mi czterdziestka, zauważyłam, że muszę zacząć dbać o siebie bardziej niż wtedy, kiedy miałam trzydzieści pięć lat. A jednocześnie przy okazji badań okresowych okazało się, że mam niedoczynność tarczycy i jak to przy tej chorobie bywa, praktycznie zerowy metabolizm. Musiałam szybko działać, dopóki nie będzie za późno. Dlatego przeszłam na dietę. A że mieszkam sama i gotowanie nigdy nie było moją mocną stroną, postanowiłam skorzystać z cateringu pudełkowego „Przełom w odżywianiu”. Zaczęłam od sześciotygodniowego postu doktor Ewy Dąbrowskiej, po którym zrzuciłam pierwszą dychę.


Moim celem było udowodnienie sobie, że przetrwam post i zrobię porządek z hormonami.

Tylko wyjątkowo zdesperowana osoba jest w stanie wytrzymać sześć tygodni na warzywach i jabłkach…

Widać, że obie jesteśmy bardzo zdesperowane, bo obie przeszłyśmy ten post. Marto, przecież wiesz, że wszystko zależy od nastawienia. Byłam ciekawa, co w tym czasie dzieje się z moim organizmem. Już po dwóch tygodniach poczułam się silna i chodziłam spać jak dziecko po dobranocce.

Oj, nie kłam. Pierwsze dni postu były straszne. Bolały nas głowy, brzuchy, a ty pod koniec pierwszego tygodnia z powodu bólu pleców nie mogłaś wstać z łóżka.

Tak, początki zawsze są trudne, ale później było o wiele lepiej. W drugim tygodniu aż kipiałam energią, chciałam wszystko robić, nawet wypucować dom. Czułam się, jakby mój organizm był na wakacjach. A kiedy kilogramy zaczęły spadać, nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Nie sądziłam, że aż tak dużo schudnę. Zresztą to nie był mój cel. Moim celem było udowodnienie sobie, że przetrwam post i zrobię porządek z hormonami. Wcześniej, jak każda kobieta, od czasu do czasu bywałam na jakiejś diecie, i tylko raz efekt mnie zadowolił. Ale wtedy przez pół roku jadłam same zupki warzywne i carpaccio. Po skończeniu tamtej diety kupiłam sobie w Zarze pierwsze dżinsy w rozmiarze 38. I od tygodnia znowu się w nie mieszczę!

Gratulacje, ale dla mnie to tylko kolejny dowód na to, że nie akceptowałaś siebie w rozmiarze XXL.

Jeżeli kobieta idzie do fryzjera i z blondynki zmienia się w szatynkę, to znaczy, że nie akceptowała siebie? Nie, to znaczy, że była na takim etapie swojego życia, że potrzebowała odmiany. Po czterdziestce i ja znalazłam się właśnie w tym punkcie. Spojrzałam na siebie i swoje życie i doszłam do wniosku, że to, co mam, już mi nie wystarcza. Lubię być w ruchu, lubię, gdy coś się dzieje, lubię zmiany. Stwierdziłam, że nadszedł mój czas, że teraz najważniejsza jestem ja.

A co z twoją skórą, ciałem? Wybacz, że wytykam ci wiek, ale nie masz osiemnastu lat. Nie bałaś się, że po utracie takiej masy ciała posypią ci się zmarszczki i skóra będzie wisieć?

Nie myślałam o tym na początku. Później, kiedy kilogramy zaczęły spadać, postanowiłam zadziałać asekuracyjnie. Razem z kliniką La Perla, z której usług korzystam od dawna, zaczęłyśmy działać. Wprowadziłyśmy zabiegi ujędrniające na ciało i masaże, dzięki którym woda już nie zatrzymuje się w organizmie. Ale żeby było jasne, niczego sobie nie zmieniłam, nie zmniejszyłam ani nie powiększyłam. Wszystko jest moje, teraz tylko trochę odchudzone. Ale to akurat zasługa diety.

Kobiety często decydują się na takie zmiany, kiedy coś się w ich życiu kończy, na przykład związek…

Mnie to nie dotyczy. Dla faceta aż tak bym się nie zmieniła. Chyba, że Brad Pitt zainteresowałby się mną. Dla niego mogę być nawet ruda.

Czyli czekasz na miłość?

Oczywiście, i mam przeczucie, że w tym roku zakocham się na poważnie. Najpierw oczyściłam swoje ciało, później umysł, a teraz czas na love.

Ciągle się zastanawiam, jak to możliwe, że taka kobieta jak ty jest sama.

Uważaj, bo odpowiem ci jak Bridget Jones: być może dlatego, że pod ubraniem mam łuski ryby (śmiech). Ale prawda jest taka, że nie mam zielonego pojęcia, dlaczego jestem sama. Może dlatego, że do tej pory Brad Pitt był zajęty. A może moja mama ma rację, kiedy mówi, że to dlatego, że jestem zbyt równa, a podobno faceci nie chcą żenić się z kobietami, z którymi mogą konie kraść. Za to moi przyjaciele zapewniają, że problem tkwi w tym, że wysyłam sprzeczne sygnały. Gdy ktoś bardzo mi się podoba, tak staram się ukryć to zainteresowanie, że ten ktoś myśli, że go nie lubię. I koło się zamyka. Ale według mnie chodzi o moją nieśmiałość…

Przepraszam, o co chodzi?! Nie znam bardziej śmiałej osoby od ciebie!

Tak uważasz, bo się znamy i lubimy, a poza tym jesteś kobietą. Mężczyźni mnie paraliżują. Są kobiety, które tracą dla facetów głowę, ja zapominam języka w gębie. A do tego okazało się, że jestem romantyczką i marzę o tym, żeby to mężczyzna zrobił pierwszy krok, podszedł do mnie, zaprosił na kawę… Tak już mam, moją mamę to bardzo martwi. Nie chce, żebym ciągle była sama. Ja też tego nie chcę, zwłaszcza że kiedyś byłam w jedenastoletnim związku i taka symbioza – naprawdę wszystko robiliśmy razem – bardzo mi odpowiadała. I dlatego jestem przekonana, że w tym roku wszystko się zmieni i jeszcze będziesz mi gratulować zaręczyn.

Chciałabyś tego: pierścionek, ślub, dzieci?

Bardzo, choć w moim wieku kolejność nie musi być taka. Chcę mieć rodzinę. Bardzo. To najważniejsze.

A co z karierą? Tu też czekasz na nowe wyzwania?

Jestem dziennikarką sportową w Polsacie od prawie dwudziestu lat i to jest moja wymarzona praca, z której nie zamierzam za żadne skarby rezygnować.

Twoja kariera telewizyjna rozpoczęła się od programu „5-10-15”…

Tak, choć w sumie rozpoczęła się od matury międzynarodowej, a przynajmniej jej zapowiedzi. Mama zapisała mnie do pierwszego prywatnego liceum w Polsce, które poza licznymi asami w rękawie miało oferować absolwentom maturę międzynarodową. Nic z tego nie wyszło, przynajmniej nie w początkowych rocznikach, czyli w moim. W każdym razie zamiast takiej matury przydarzyła mi się inna ciekawa historia. Pewna pani z telewizji przyszła do naszej szkoły, żeby zrobić reportaż o pierwszym prywatnym liceum w Polsce. Rozmawiała z uczniami, a mnie nawet zaproponowała, żebym przyszła do studia i reprezentowała naszą szkołę. Oczywiście, zgodziłam się, bo wtedy na wszystko patrzyłam w kategoriach superprzygody. I chyba sprawdziłam się, bo po tamtym występie zaproponowano mi, żebym poprowadziła Szortpress w programie „5-10-15”. Były to lata dziewięćdziesiąte, czasy, kiedy Krzysiek Ibisz był świeżo upieczonym dziennikarzem, który po godzinach dorabiał jako nasz logopeda. To była moja pierwsza zabawa z telewizją. Kiedy byłam w klasie maturalnej, poprosiłam wujka, który był wydawcą „Teleexpressu”, żeby pokazał mi, jak wygląda telewizja od kuchni. Wtedy też poznałam Hankę Smoktunowicz, teraz Lis, która razem z Maciejem Orłosiem prowadziła „Teleexpress”. Ale i tak najciekawsze były dla mnie nocne materiały, które Krzysiek Rutkowski robił z policją. Miałam chyba dziewiętnaście lat. Nosiłam kamizelkę kuloodporną i brałam udział w prawdziwych akcjach policyjnych z bandziorami oraz… sprawiałam, że moja mama szybciej siwiała. Zresztą nie pierwszy raz.


O sporcie wtedy wiedziałam niewiele, ale z tym przecież od razu nie musiałam się zdradzać.

Mówisz o wypadku samochodowym?

Tak, miałam wtedy piętnaście lat. Ósmego marca wracałam do domu samochodem ze znajomymi. Siedziałam z tyłu za kierowcą. Obok nas autem jechał chłopak, który – jak się okazało – był kolegą kierowcy. Zbliżył się do nas, żeby się z nami przywitać, i w pewnym momencie niechcący uderzył w nas, a dokładniej wepchnął na słup. Uderzenie było tak silne, że wszyscy zostaliśmy ranni. Ja na pierwszy rzut oka najmniej. Tuż po wypadku byłam najbardziej przytomna. Ci z przodu uderzyli głowami w szybę, więc byli oszołomieni i zakrwawieni, ja z zewnątrz nie miałam obrażeń. Kiedy przyjechała policja, bez problemu się przedstawiłam, powiedziałam, jak nazywają się koledzy, podałam nasze numery telefonów i wtedy zaczęłam wolniej mówić i słabnąć. Dopiero po dwóch godzinach od wypadku pewien młody policjant zobaczył, że coś się dzieje ze mną złego, i zmusił załogę karetki, żeby zabrała mnie do szpitala. Moja mama odnalazła później tego policjanta i podziękowała mu za uratowanie mi życia. Jak się okazało, miałam krwiaka mózgu, który powiększał się w ekspresowym tempie.

W szpitalu na Banacha trafiłam w ręce doktora Jarosława Andrychowskiego, który natychmiast zawiózł mnie do sali operacyjnej.

Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, ale moja mama do tej pory wspomina, że najgorsze dni jej życia były wtedy, kiedy po operacji przez trzy doby czekała, aż się obudzę, i modliła się, żebym nie miała uszkodzonego mózgu.

W szpitalu byłam około półtora miesiąca, a później długo dochodziłam do siebie w domu. Miałam sparaliżowaną prawą część ciała, opadała mi powieka, miałam opuszczone oko i zeza. Musiałam uczyć się wszystkiego od nowa: czytać, pisać, zapamiętywać. Koszmar. I to leżenie. Mama przyprowadzała wtedy do szpitala panią od refleksologii, która codziennie masowała mi stopy. Lekarze się na to wściekali, ale jak zobaczyli, że to działa, przymknęli oko na „znachorkę” przy moim łóżku.

Od wypadku nie słyszę na lewe ucho, nie mogę pić alkoholu i ani uprawiać intensywnie sportu. Tak! Nie mogę ćwiczyć w wysokim tempie, czyli bieganie odpada. Ale i tak nie narzekam, bo jeszcze trzy lata od wypadku groził mi straszliwy zez. Miałam mieć operację, ale mama wynalazła jakąś klinikę zeza pod Krakowem, gdzie zastosowano leczenie eksperymentalne. Raz w miesiącu jeździłam tam na zastrzyk w mięsień oka. Nigdy nie zapomnę bólu i strachu, że się poruszę albo zamrugam.

Dopiero po trzech latach od wypadku zaczęłam widzieć normalnie i… rozglądać się za prawdziwą pracą. Ktoś mi powiedział, że w Polsacie szukają dziennikarza do Działu Kultury. Umówiłam się na spotkanie i w nowych butach, kupionych specjalnie na tę okazję, pobiegłam na rozmowę z nadzieją, że dostanę tę robotę. Na miejscu okazało się jednak, że mój informator się pomylił – Polsat nie szukał do kultury, tylko sportu. O sporcie wtedy wiedziałam niewiele, ale z tym przecież od razu nie musiałam się zdradzać. Do pracy byłam gotowa, w końcu miałam nie tylko doświadczenie z telewizji publicznej, ale także nowe buciki. I tak to się zaczęło. Przyszłam w maju, a już w wakacje koncertowanie w całej Polsce z „Inwazją mocy” radia RMF FM oraz Polsatu. To była niezła szkoła jazdy, ale sprawdziłam się i już po wakacjach usłyszałam od mojego szefa, że wystąpię na wizji. Był rok 1997. Szefem Redakcji Sportowej był wtedy Jacek Kostrzewa.

Dwa lata później, w 1999, do Polsatu przyszedł pan Marian Kmita, który uruchomił oddzielny kanał sportowy: Polsat Sport. I tak machina ruszyła.

Czyli od dwudziestu lat siedzisz w sporcie. Nie kuszą cię nowe wyzwania?

Mogę robić coś więcej, niż tylko przygotowywać wiadomości sportowe, w końcu byłam wydawcą Mistrzostw Europy Kobiet w siatkówce i pracowałam przy wielu sportowych imprezach telewizyjnych także z drugiej strony kamery. Telewizja daje mnóstwo możliwości, bo przecież to nie tylko praca na wizji. Z tyłu kamery stoi cały sztab ludzi, którzy ciężko pracują na końcowy efekt. Czasami stoję tam i ja. Poznałam także show-biznes i wydaje mi się, że wiem jak się w nim należy poruszać. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że show-biznes mnie stworzył. W końcu udział w „Tańcu z Gwiazdami” otworzył mi drzwi do popularności.

Ale przecież nie przeszkadza ci, że jesteś celebrytką.

Nie, bo nie uważam, że do końca nią jestem. Popularność jest cechą pozytywną. Miło jest usłyszeć od obcych ludzi komplementy na temat swojego wyglądu albo występów w Polsacie. Takie gesty bardzo doceniam.

I nie denerwuje cię, że zdobyłaś popularność nie dzięki temu, jaką jesteś dziennikarką, ale dlatego, że internauci docenili twój biust? A teraz ludzie emocjonują się twoim nowym wyglądem w rozmiarze S?

Nie, bo mam wystarczająco dużo poczucia humoru, żeby nie brać wszystkiego na serio i cieszyć się na własnych warunkach tym co mi spadło z nieba. Na resztę ciężko pracuję. Bo przede wszystkim jestem prezenterką sportową. To moje podstawowe zajęcie, które wykonuję od dwóch dekad, i robię wszystko, żeby być w tym jak najlepsza. Celebrytką stałam się przez przypadek. Poza tym bycie celebrytką też może mieć dobre strony. Wiesz, ile kobiet dzięki mojej metamorfozie zaczęło mnie naśladować?

Ile?

Mnóstwo! Panie ciągle piszą do mnie e-maile, proszą, żebym pomogła im schudnąć. Mają do mnie zaufanie, bo widzą we mnie zwykłą kobietę, która tak jak one ciągle się odchudza. Skoro mnie się udało, to im też się uda. I to właśnie im, Marto, dedykujemy tę książkę. Fajnym babkom, które lubią siebie, znają swoją wartość i chcą jeszcze bardziej siebie polubić. Bo w dietach najfajniejsza jest nie utrata kilogramów, tylko świadomość, że dało się radę.

I nie boimy się efektu jo-jo, prawda?

Już nie, ale czasami śni mi się, że znowu przytyłam, dlatego co kilka dni wkładam moje ukochane spodnie z Zary i sprawdzam, czy wszystko jest tak, jak być powinno. Nie chcę już bardziej schudnąć. Podobam się sobie taka, jaka dzisiaj jestem. Dlatego trwaj, chwilo.

Moja spektakularna metamorfoza

Подняться наверх