Читать книгу Magiczna podróż - Kasia Bulicz-Kasprzak - Страница 6

*

Оглавление

Wiki uniósł łeb z posłania. Nasłuchiwał. Człowiek powiedziałby pewnie, że w domu panuje cisza. A przecież noc wypełnia tysiące dźwięków. Pies słyszał wodę w rurach, pochrapywanie mężczyzny, który znowu zasnął na kanapie, filtr w akwarium, ba! nawet gołębia, który spał w gałęziach świerku, rosnącego przed bramą, czy parkujący dwie ulice dalej samochód. Słyszał pełganie płomyka gazu w piecu w piwnicy i chrobotanie myszy, która w poszukiwaniu ciepłego lokum na zimę wygryzła norę między murem a styropianowym ociepleniem. Wiki kilka razy pokazywał to miejsce Brunonowi, ale chłopiec nie rozumiał. Był jeszcze zbyt mały. Chłopiec! To, co obudziło psa, musiało mieć związek z chłopcem. Podniósł się i biegiem ruszył do jego sypialni.

Dziecko spało. Posapywało cichutko, kołdra zsunęła się na podłogę. Na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku, jednak pies czuł, że tak nie jest. Podszedł bliżej i położył pysk na poduszce. Teraz już wiedział. Trzeba zbudzić mężczyznę. Dziecko było cieplejsze niż zwykle.

Wiki nie planował być niańką. Podobnie jak jego rodzice miał zostać przewodnikiem osób niewidomych. Odziedziczył szczególne cechy, które go do tego predysponowały. Był spokojny, empatyczny i czujny. No i niesamowicie inteligentny.

Jednak stało się inaczej. Pewnego dnia do ośrodka szkolenia psów przyszedł mężczyzna. Długo rozmawiał z opiekunką.

– Nie wiem, czy on się do tego nadaje. Proszę zrozumieć, nie szkoliliśmy go pod tym kątem.

– Ja to wszystko wiem, słyszałem to mnóstwo razy. Tylko niech pani spróbuje zrozumieć mnie. Muszę mieć psa, którego czegoś nauczono i muszę mieć nadzieję, że dzięki temu, odnajdzie się on w innej sytuacji. Nie takiej znowu innej.

– A myślał pan o tym, co się stanie, gdy pies nie spełni pokładanych w nim nadziei?

– Myślałem.

– I co?

– Nie będę go winił, jeśli o to pani chodzi. Pies nie trafi do schroniska, nic takiego. Nasza rodzina będzie mieć psa. Tak po prostu.

– Nie jestem przekonana. Wie pan, na co dzień mam do czynienia z ludźmi, których dotknęło kalectwo. Wiem, co znaczy desperacja i jak bardzo może zaburzyć rozsądny osąd.

Mężczyzna zaklął, a później przeprosił.

– Okej, może i mam zaburzony osąd, bo chodzi o moje dziecko. A o co pani chodzi?

Opiekunka kazała mężczyźnie wyjść.

Wyszedł, odjechał. W powietrzu jeszcze długo czuć było jego wściekłość. Ale nie tylko. Była tam również rozpacz i wiele, wiele miłości.

Dwa tygodnie później mężczyzna wrócił. I zabrał Wikiego. Pies trafił do wielkiego domu, w którym mieszkał mężczyzna, jego matka i dziecko, czteroletni chłopiec. Nie wymagano od Wikiego rzeczy, których został nauczony; nikt nie prosił o przynoszenie przedmiotów, wskazywanie drogi, przeprowadzanie przez ulicę. Po miesiącu pobytu z tą rodziną pies zrozumiał, na czym polegało jego zadanie. Zdał egzamin, a rozentuzjazmowany mężczyzna zadzwonił do opiekunki.

To było rok temu. Cały rok ustawicznego czuwania. Jednak dziś zdarzyło się coś innego. Tak czy inaczej trzeba było zbudzić mężczyznę. On będzie wiedział, co robić.

Pies zbiegł do salonu. Woń samczego potu wypełniała wnętrze. Mężczyzna, w przeciwieństwie do innych ludzi, których pies poznał, nie maskował swojego naturalnego zapachu jakimiś sztucznymi. Może nanoszenie innego zapachu miało związek z grożącym im niebezpieczeństwem? A może nie chcieli, aby inny osobnik po zapachu rozpoznał ich emocje? Trudno zrozumieć, dlaczego ludzie robili to, co robili, ale w zasadzie trudno ludzi zrozumieć w ogóle.

Właśnie dlatego cenił sobie tego mężczyznę. Był naturalny. Nie ukrywał, że pachnie strachem o swoje dziecko, tęsknotą za kimś, kogo stracił, niechęcią do matki, nienawiścią do świata, miłością do dziecka i sympatią do psa.

Wiki chwycił zębami brzeg koca i tarmosił materiał. Mężczyzna sapnął. Miał mocny sen, który nie był ani zdrowy, ani pokrzepiający. Raczej taka czarna dziura, w którą spadał, zbyt zmęczony, żeby śnić.

Lizanie po twarzy dawało dużo lepsze rezultaty niż szarpanie koca. Wiki przyłożył język do policzka mężczyzny i pociągnął z rozmachem.

– Co się dzieje? Gdzie Bruno? – Zerwał się z kanapy. Wodził wokół zdenerwowanym wzrokiem. – Co się stało, piesku?

Gdyby Wiki wiedział, co się stało… Ruszył ku schodom, by dać znać, że chodzi o chłopca. Ścigali się i równocześnie wpadli do sypialni dziecka.

Bruno leżał w swoim dziecięcym łóżeczku, wydawało się, że spokojnie. Specjalna lampka rozpraszała ciemność nikłym, bladym światłem. Pluszowy królik upadł na podłogę i, dziwnie powyginany, patrzył w sufit błyszczącymi oczami, a odbijający się w nich blask lampki, sprawiał, że wyglądały jak żywe.

Mężczyzna podszedł do łóżeczka. Podniósł królika, położył obok chłopca, poprawił kołdrę.

– Zbliża się atak? – zapytał.

To coś innego. Wiki pisnął. Tak bardzo chciałby powiedzieć, że chodzi o coś innego. Przysiadł, ale nie mógł usiedzieć, kręcił się.

Mężczyzna położył dłoń na głowie chłopca. Zrozumiał. Pies poczuł, jak opadają emocje. Zrobił, co do niego należało. Teraz mężczyzna zajmie się dzieckiem.

– Ma gorączkę. – Wyszedł na korytarz. Podszedł do drzwi naprzeciwko sypialni dziecka i gwałtownie w nie zapukał. – Mamo, niech mama wstanie. Bruno ma gorączkę.

Po chwili z pokoju wyszła kobieta, zaciskając pasek szlafroka, tłumiła ziewanie. Pachniała mydłem. Czy ludzie nie czują, że tłuszcz i zapach kwiatków to nie najlepsze połączenie? Pod tą sztuczną wonią kryły się strach, miłość i ogromne wyrzuty sumienia.

– Byłam u niego tuż przed północą, wszystko było w porządku.

– Ale teraz nie jest. Niech mama da mi termometr.

Kobieta poszła do łazienki i po chwili wróciła z przedmiotem, którego koniec wetknięto dziecku do ucha.

Mężczyzna pobladł.

– Trzydzieści dziewięć. Niech mama przyniesie telefon, leży na stoliku w salonie. Trzeba zadzwonić do doktor Lipińskiej.

– Może to nic takiego. Dzieci na byle co reagują gorączką. Może poczekamy do rana?

W jego spojrzeniu była wściekłość.

– Proszę przynieść mi telefon – powiedział niby spokojnie, ale Wiki czuł tę skrywaną złość.

Kobieta też była jej świadoma.

– Już idę – rzuciła potulnie. Wiedziała, dlaczego jest na nią zły, ale rozumienie tych emocji, nie oznaczało, że cierpienie nimi wywołane było mniejsze.


Beata spojrzała na zegarek. Po chwili znowu zerknęła. Nie, nie pomyliła się, naprawdę dochodziła ósma. Znowu się zasiedziała. Cóż, nie miała ochoty wracać do pustego domu. Cholera! Wcale nie pustego. Przecież był tam ten kot. Wciąż jeszcze nie wymyśliła, co z nim zrobić. Musi znaleźć kogoś, kto kocha zwierzęta i pragnie mieć pięknego ragoola, czy jak tam się nazywa ta rasa. Na pewno gdzieś na świecie jest osoba, która o takim kocie marzy.

A swoją drogą, co to za idiotyczny pomysł dawać pracoholikowi zwierzaka? Czuła, że urządzanie wielkiego przyjęcia z okazji czterdziestych urodzin to błąd i nie wyniknie z tego nic dobrego. Powinna była pójść do baru, wypić drinka, poflirtować z jakimś „na pewno nie do wzięcia” mężczyzną, który trafił do baru, „bo żona go nie rozumie, wcale ze sobą nie śpią”, a on chciałby kogoś bzyknąć, póki jeszcze jest w nim para i dopóki nie potrzebuje farmakologicznego wsparcia, by mu zapłonęło podbrzusze. Nie, oczywiście, że nie poszłaby z nim do łóżka. Nienawidziła takich desperatów. Po wszystkim, zamiast usnąć, gadali. O tej żonie właśnie, jaka kiedyś była, jak bardzo ją kochał, jak wciąż ją kocha i dlatego nie może odejść, choćby chciał. O dzieciach, psie, samochodzie, kolegach, żonach kolegów, przyjaciółkach żony i swoich przyjaciołach. Nawet o rodzicach potrafili opowiadać i o babci, co trafiła na roboty do Niemiec i jak z duszą na ramieniu wracała do Polski, bo wszędzie byli Ruscy, a wiadomo, że to gwałciciele i złodzieje zegarków. A ta babcia wciąż miała cnotę w majtkach, a w kieszeni zegarek, co go buchnęła niemieckiemu wyzyskiwaczowi, żeby się mieć po powrocie za co w ojczyźnie urządzić. Zresztą Niemiec też nie był prawowitym właścicielem zegarka, dostał go od brata, jako pamiątkę z frontu. Takich właśnie rzeczy przychodziło Beacie słuchać, gdy kilka razy popełniła błąd w ocenie faceta. Nauczona tym doświadczeniem, wiedziała, że żonaci są fajni do flirtu i płacenia za drinki, ale do łóżka lepiej iść ze studentem, który ustala swoją tożsamość poprzez seksualne eksperymenty. Seks z takim to nie krótki dystans, raczej maraton. Później można wziąć prysznic i wrócić do siebie. A młody śpi i nawet nie słyszy, że drzwi się zamknęły. I nigdy nie pyta o numer telefonu.

Wrócić? Może powinna była wrócić? Nie. Kot miał pełną miskę suchej karmy, miał wodę, i nawet to fikuśne legowisko na słupie miał. A kiedy Beata zjawi się w domu, będzie musiała wyjąć jego kupy z kuwety. Jak to śmierdziało! Chciało się rzygać. Nawet na myśl o powrocie do domu miała ochotę rzygać. Na wspomnienie min koleżanek, takich uchachanych, uszczęśliwionych, jaki to jej wspaniały prezent zrobiły, też.

– Beatko nasza kochana, nareszcie zamieszka z tobą jakiś facet.

Sama też się śmiała, bo myślała, że to żart, że wychodząc, zabiorą ze sobą zwierzaka i zostanie tylko zestaw bielizny i perfumy. Nie zabrały. Nazajutrz po imprezie obudziło ją miauczenie. Ludzie, nie ma nic gorszego niż jak ci w skacowany mózg wbija się to cholerne kocie miau, miauuuuu. Dobrze, że nie miała w domu siekiery, bo albo rozwaliłaby nią kota, albo własny łeb. Łeb prędzej, kot był szybki.

Przesunęła papiery. Da sobie jeszcze pół godziny, później wróci.

Gdzieś na biurku, przywalony dokumentami, leżał telefon. Teraz zawibrował delikatnie. Wyciszyła go, ale zapomniała o wibracji. A niech dzwoni. Niech nie dzwoni. Przegarnęła papierzyska i spojrzała na wyświetlacz. Mama. Słitaśnie. Niczego tak nie potrzebowała, jak rozmowy z własną matką. Odrzucić połączenie. Nie, to nie zadziała, będzie się dobijać, później uzna, że Beata umarła i zacznie słać histeryczne esemesy. Odebrać i spławić.

– Nie mogę rozmawiać.

– Już po ósmej.

No tak, przecież umówiły się, że po ósmej można dzwonić.

– Wiem, ale… – Jeśli powie, że wciąż jest w pracy, usłyszy o szkodliwości takiego postępowania. Matka będzie jej wyrzucać, że nie dba o siebie i nie myśli o przyszłości, która na pewno skończy się samotnością, skoro Beata tak postępuje. – Właśnie weszłam do domu. Po pracy w kilka osób wybraliśmy się do knajpy. Wiesz, posiedzieć, pogadać.

– Same baby?

– Nie. Był nasz kierownik i jeden facet z logistyki. Pracuje od niedawna.

– Żonaty?

– Mówiłam ci przecież, że kierownik rozwiódł się na początku roku. Młyn przez to mieliśmy, bo w pracy nie potrafił się odciąć…

– O tego nowego pytam – zniecierpliwiona matka weszła jej w słowo.

– Nie wiem. Pewnie wolny, skoro po pracy nie wraca od razu do domu.

– Dowiedz się jakoś dyskretnie.

– Mamo!

– Kochanie, wiem, że czujesz się młoda, ale lata lecą. Wierz mi, nie chcesz być na starość sama. Już po ostatnim dzwonku, ale jeszcze przez rok, dwa masz szansę na zajście w ciążę. Przestań uciekać w pracę i w końcu sobie kogoś znajdź.

– Dobrze, mamo. Dowiem się, czy jest żonaty. Jeśli nie jest, to umówię się na drinka i sprawdzę, czy wszystko z nim w porządku.

– Słyszę w twoim głosie ironię. Naprawdę się martwię. Z jednej strony, chciałabym, żebyś kogoś miała, żeby ktoś o ciebie dbał, gdy mnie zabraknie, żeby był ktoś, kto ci tę przysłowiową szklankę wody na łożu śmierci poda. A z drugiej, boję się, żebyś nie trafiła tak, jak poprzednio.

Beata poczuła ucisk w gardle. Dlaczego matka o nim wspomniała? Czy nigdy się nie nauczy, że poruszanie tego tematu nie przynosi niczego dobrego?

– Muszę kończyć. Woda w wannie stygnie – powiedziała oschle, zbyt oschle. Matka się zorientowała.

– Przepraszam. Nie powinnam była o nim wspominać.

A jednak to zrobiłaś. Zawsze to robisz. Jakby specjalnie, jakbyś chciała mnie zranić. Jak mam to uporządkować, jak mam sobie z tym poradzić, skoro wciąż mi przypominasz? I mówisz to w taki sposób, jakbym nie została oszukana, tylko popełniła wielki błąd, jakby to była moja wina. Wszystkich udało mu się zwieść. Wszystkich! Kochałam go, taka prawda, a gdy kogoś kochasz, to mu ufasz. Kiedy cię rani, to zostajesz z dziurą w sercu. I wierz mi mamo, nie ma takiej siły, która sprawi, że ona się zagoi. I nie chcę innego mężczyzny w moim życiu.

Jakże chciałaby to wszystko powiedzieć. Nie potrafiła.

„Stoimy w miejscu. Nie ruszymy, jeśli nie dasz sobie szansy. Powinnaś mówić o tym, co czujesz, zwłaszcza najbliższym” – mówiła droga psychoterapeutka, do której Beata poszła, gdy zorientowała się, że wisi nad przepaścią. Liczyła na cud, cud się nie wydarzył. No, ale przynajmniej już nie chciała puścić krawędzi i to był duży postęp.

– Wszystko w porządku. Idę się kąpać.

– Jasne, zrelaksuj się. Miłego wieczoru, kochanie.

– Wzajemnie.

Świetne życzenie. Wieczór nie miał szans być miły. W zasadzie był kiepski już przed telefonem matki. Teraz fatalny. W domu śmierdzący kot, w pracy góra dokumentów do przejrzenia, a w głowie przeszłość, która bolała jak wbijanie noża w brzuch.

A wszystko zaczęło się tak normalnie. Miała jednego chłopaka w liceum, drugiego na studiach i kolejnego, gdy podjęła pierwszą pracę. Można powiedzieć, że każdemu etapowi życia towarzyszył inny związek. Nie było dramatycznych rozstań i łez. Raczej przyjacielskie pożegnania. Nagle oboje uświadamiali sobie, że ich życiowe drogi się rozchodzą, że inaczej widzą przyszłość, a uczucie, które ich łączy, nie jest wystarczająco silne, by rezygnować z siebie dla tej drugiej osoby. Analizując przeszłość, w kontekście tego, co się stało, zauważyła, że nie angażowała się zbyt mocno. Mogło to wynikać z egoizmu jedynaczki lub z niedojrzałości emocjonalnej. Niektórzy są gotowi do założenia rodziny po dwudziestce, inni nie. Bez względu na to, co przyczyniło się do rozstań, samym związkom nie można nic zarzucić. To były fajne układy, mocno partnerskie, oparte na wzajemnym szacunku. Dobrze wspominała swoich eks i oni również dobrze ją wspominali.

Przez kilka lat była sama. Skupiła się na pracy zawodowej. Miała w planach realizację projektów miłość, małżeństwo i rodzina, ale chciała je rozpocząć, gdy projekt kariera będzie w daleko zaawansowanej fazie.

Tak właśnie było. Poznali się na gruncie zawodowym. Przez pewien czas pracowali razem. Tworzyli dobry zespół. Później Beata awansowała, a Piotr zmienił pracę. Widywali się towarzysko. Początkowo to nic nie znaczyło. Wspólny drink w piątkowy wieczór. Zżyli się przez dwa lata wspólnej ciężkiej pracy. Lubiła sobie żartować, że są jak kumple z wojska, że lubią siadać przy piwie i snuć kombatanckie opowieści.

– Znałam go! Kurwa, przecież go znałam! – krzyknęła i z całej siły uderzyła w stos dokumentów. Kartki, jak stado spłoszonych gołębi, z furkotem wzbiły się w górę, by prawie natychmiast łagodnie opaść na podłogę. Patrzyła na to z przerażeniem. Ile zajmie jej poukładanie wszystkiego? Godzinę? Dwie? A co, jeśli ten kot tam wyje? Czy koty wyją? Nie, raczej psy. Dobrze, że nie podarowały jej psa. Kota przynajmniej nie trzeba wyprowadzać. No nie trzeba, ale kochać trzeba. Każdego zwierzaka trzeba kochać, karmić i dbać o niego. I gdyby ten kot pojawił się cztery lata wcześniej, byłby pieszczoszkiem Beaty. Mówiłaby: „chodź do mamusi”, wcale się tego nie wstydząc. Wrzucałaby jego zdjęcia na fejsa, insta i gdzie tylko można, chlubiąc się jego rasową urodą. Przed czterema laty miała serce zdolne do miłości. Rok później mężczyzna, którego kochała, zrobił jej w tym sercu dziurę. Zabrał jej siedem lat życia i zdolność kochania kogokolwiek i czegokolwiek. Terapeutka powtarzała, że nie można żyć przeszłością. Beata zastanawiała się, po co właściwie żyć. Gdyby nie matka… Teraz zapełniała czas pracą. A właściwie, nie pracą, a zarabianiem. Miała plan, że odłoży tyle, żeby zrealizować projekt wyspy. Chciała zwiedzić jak najwięcej wysp i archipelagów: Szetlandy, Karaiby, Madagaskar i Kubę, Hawaje. Wyspy mórz ciepłych i zimnych. Duże i małe. Odległe i bliskie. Będzie chodziła wzdłuż brzegów, a z każdej plaży przywiezie kamień albo muszelkę. A kiedy skończą się wyspy albo pieniądze, to może skończy się również czas. Na ukojenie nie liczyła.


Alicja spojrzała na swój palec. Kropelka krwi rosła jak pączek tajemniczego kwiatu, a gdy była zbyt duża, aby utrzymać się na opuszce, spłynęła, pozostawiając czerwoną dróżkę. Włożyła palec do ust, poczuła metaliczny smak.

– Co też ci przyszło do głowy? – Z wyrzutem spojrzała na winowajcę. – Czy ja ci krzywdę jakąś robię? Żeby tak na człowieka od razu z zębami?

Jej słowa nie wzbudziły wyrzutów sumienia. Młody chomik dżungarski wciąż stał w pozycji obronnej, gotów w każdej chwili rzucić się na napastnika.

– Oj weź, wyluzuj. Muszę ci posprzątać. Jedzie tak, że jutro, najdalej pojutrze żaden klient nie wejdzie do sklepu. Popatrz na szczury. Dały sobie posprzątać i teraz mają ładnie, czyściutko. Widzisz, jakie są zadowolone?

Chomik nerwowo poruszał noskiem, dając w ten sposób do zrozumienia, że ma gdzieś zadowolenie szczurów.

– Ty nie możesz być taki dziki. Oswajanie. Mówi ci to coś? Trzeba dać się oswoić. Nie będzie mnie w sklepie, przyjdą jacyś niewyedukowani zoologicznie rodzice i kupią cię swojemu dziecku. A ty się tak zachowasz i zobaczysz, będzie tragedia.

Słowa, wypowiadane przyjacielskim tonem, nie były w stanie zmiękczyć twardego, chomiczego serca. Jak się jest wielkim wojownikiem, to się nim jest. A gdyby wzrok mógł zabijać, Alicja leżałaby już martwa.

– Dobra, sam tego chciałeś. Idę po rękawicę. – Spojrzała na palec. Krew już nie leciała, ale rozcięcie skóry było głębokie. – Mały zbój, no, jak on mnie użarł!

Dawno temu, w licealnych czasach, Alicja wyobrażała sobie przyszłość, która różniła się od teraźniejszości jak dzień od nocy. Miała iść na studia przyrodnicze. Marzyła o jakimś behawiorystycznym kierunku. Chciała zostać zaklinaczem psów i mieć w telewizji program o wychowywaniu czworonogów. Planowała to, zanim Cesar Millan zdobył sławę.

Do pewnego momentu wszystko szło dobrze. Dostała się na studia, a wśród przedmiotów miała zajęcia z behawioryzmu. Uczyła się dobrze, dostała stypendium naukowe. Na czwartym roku zrobiła dodatkowo specjalizację ze szkolenia psów i fizjoterapii zwierząt. Fizjoterapeutka zwierząt, czy to nie brzmi jak pukanie do drzwi z napisem „Praca marzeń”?

A później studia się skończyły. Trzeba było znaleźć pracę i do Alicji dotarło, na czym polega różnica między marzeniami a realnym życiem. Marzenia były fajne, życie nie. W marzeniach można było wszystko, w życiu nic.

Kiedy po odwiedzeniu wszystkich lecznic weterynaryjnych w Warszawie i okolicach, najbardziej obiecującym okazało się: „Odezwiemy się, jakby co”, postanowiła znaleźć coś na przeczekanie, coś w zawodzie, bo przecież nie będzie kelnerować, ani składać łachów w „Heńku”. Szybko wyszło, że to też nie takie łatwe, bo w programie studiów nie było obsługi kasy fiskalnej.

W końcu znalazła pracę w sklepie zoologicznym w jednej z najdalszych dzielnic Warszawy. Sklep mieścił się w pasażu nieopodal dworca kolejki podmiejskiej. Największy ruch był w porze powrotów z pracy, ludzie przychodzili po karmę dla czekającego w domu pupila. Przed południem zaglądało niewielu klientów. Głównie emeryci. Spragnieni kontaktu z ludźmi potrafili stać i gadać przez pół godziny. Czasem matki siedzące w domu z dziećmi wchodziły do sklepu, by pokazać potomkowi, jaki to króliczek jest miluśki. Niektóre dzieciaki były fajne. Stały grzecznie, zachwycone zwierzakiem, rezolutnie o coś pytały. Alicja znała imiona tych najmilszych małych klientów, i jeśli w sklepie było akurat oswojone zwierzątko, brała je na ręce i pozwalała maluchowi pogłaskać. Uważała, że dzieci powinny mieć możliwość dotykania zwierząt, bo nic tak dobrze na człowieka nie działa, jak ten rodzaj kontaktu.

Były też matki, na widok których zaciskała zęby. Dzieciaki się darły, waliły w szyby akwariów, wsadzały paluch między kraty klatek.

– Tak nie wolno! – mówiła.

A matki na to:

– Przecież nic się nie stało.

Owszem, stało! Zwierzę się denerwuje. Czy pomyślała pani, jakbyście się z dzieciakiem czuli, gdyby wsadzono was do klatki, a samica tyranozaura z młodym waliliby w kraty? I jeszcze ta samica by mówiła: „Proszę się nie denerwować, mały już po obiadku, on się tylko tak bawi”. Co za elementarny brak empatii.

Najgorsze było to, że sklep należał do starszej pani, Jadwigi Frelczuk, która zwierzęta traktowała bardzo przedmiotowo. Lubiła je, owszem, miała w domu trzy psy i cztery koty, ale zupełnie nie była zainteresowana, w czyje ręce pójdzie świnka morska, królik czy chomik. Dlatego właścicielce nie przeszkadzało, że niewychowane dziecko straszyło zwierzęta. „Bądź miła – nakazała Alicji. – Może coś kupią”.

Dziewczyna zagryzała zęby i mówiła tylko: „Tak nie wolno”, zamiast wyprosić ich ze sklepu, racząc wcześniej przemową na temat okrucieństwa wobec zwierząt. Przecież takie walenie w klatkę było jakimś jego przejawem. Podobnie zresztą, jak: handlowanie nimi; trzymanie w zbyt małych klatkach; rozdzielanie, gdy się ze sobą zżyły; pozwalanie, by klienci kupowali chomikom malutkie klateczki i brali do domu tylko jedną świnkę morską.

Na ile mogła, tłumaczyła ludziom, jakie są wymagania zwierzęcia, co lubi, czego nie, jak je oswoić, a przede wszystkim, czego mu najbardziej do szczęścia potrzeba. Cieszyło ją, gdy ludzie mówili: „Zupełnie nie wiedzieliśmy. Zrobimy tak, jak pani mówi”. Niestety, byli też tacy, którzy patrzyli na Alicję z politowaniem i przerywali słowami: „Doprawdy, w internecie nic takiego nie piszą”. Wtedy miała ochotę najpierw wyrwać im zwierzaka, a później wygonić ich ze sklepu. Jednak wiedziała, że byłby to jej ostatni dzień w pracy. A niestety, potrzebowała pieniędzy, żeby zapłacić za stancję, kupić coś do jedzenia i czasem jakieś ubranie. To ostatnie najrzadziej i zwykle w second handzie. Była mistrzynią w znajdowaniu fajnych rzeczy w koszach z, wydawałoby się, całkowicie już przebranym towarem. Własnej figurze zawdzięczała to, że wciskała się w ciuchy, w które inne dziewczyny mogły najwyżej nos włożyć. Przez tę figurę wciąż była sama. Jedna z jej koleżanek powiedziała kiedyś, że faceci dzielą się na tych, którzy albo lubią duże cycki, albo duże tyłki. Jeśli masz duże i jedno, i drugie, twoje szanse na znalezienie partnera też są duże. Maleją o połowę, gdy masz jedno duże, drugie małe. I spadają do zera, gdy wszystko masz małe.

Pewnie dlatego Alicja wciąż była sama. Może gdyby miała faceta, rzuciłaby tę okropną pracę i poszukała czegoś lepszego. Pracując, nie miała czasu na szukanie, a nie mogła zostać bez pracy, bo to oznaczało brak pieniędzy, z kolei brak kasy doprowadziłby do tego, że musiałaby wrócić do domu. A do domu wrócić nie mogła.

Jakiego domu? Przecież już go nie miała, tak jak nie miała mamy, która… Uniosła dłoń do twarzy i wytarła łzy.

– Widzisz, do czego doprowadziłeś? – Z wyrzutem popatrzyła na chomika. – Przez ciebie płaczę. A to był całkiem spoko dzień. Mógł być nawet udany, ale nie, ty musiałeś mnie ugryźć, a ja musiałam przypomnieć sobie o mamie. Moja mama była bardzo fajna, wiesz? Polubiłbyś ją. Wszyscy ją lubili. Pod koniec choroby, kiedy miała naprawdę złe dni, potrafiła być wredna, ale rozumiesz, to przez chorobę. Wcześniej była najlepszą, najukochańszą mamą pod słońcem…

Nie była już w stanie powstrzymywać łez. Usiadła na podłodze za ladą i płakała, płakała, płakała, aż do momentu, kiedy nie miała już łez.

– Tak bardzo za tobą tęsknię, mamo – powiedziała, patrząc w ten róg witryny, którego nie zaklejono folią z reklamą psiej karmy. Widać przez niego było kawałek nieba, teraz prawie czarnego. Alicja zawsze rozmawiając z mamą, patrzyła w niebo. Nie dlatego, że wierzyła, iż tam właśnie jest teraz jej matka. Po prostu tak się umówiły.

– Kiedy będziesz o mnie myśleć, no wiesz, jak mnie już nie będzie…

– Nie mów tak, wiesz, że będziesz zawsze.

– Lekarze nie dają mi szans.

– Lekarze się mylą.

– Przegrałam, córeczko. Tak bardzo się starałam, tak zawzięcie walczyłam, ale przegrałam i musimy się z tym pogodzić. A ty nie płacz, tylko chodź się przytul. I obiecaj, że kiedy będziesz o mnie myśleć, spojrzysz w niebo.

– Dlaczego w niebo?

– Bo lepiej patrzeć w górę niż w dół. Bo wędruje po nim słońce, bo świecą na nim gwiazdy, bo latają ptaki. Przede wszystkim dlatego, że jest jasne. Chciałabym, żebyś ty też była jasna. Obiecasz mi to?

I obiecała. Zawsze, gdy mówiła do matki, patrzyła w niebo. Choć wewnętrznej jasności w niej nie było. Chciała ją zatrzymać, ale się nie udało. Ludzie, którzy planują umrzeć, nim ich dziecko osiągnie pełnoletniość, powinni pomyśleć o tym, żeby zorganizować mu rodzeństwo. Wtedy może byłoby łatwiej. Zostawianie dziecka samego z ojcem to nie jest dobry pomysł. Zwłaszcza gdy rzecz dzieje się w małym miasteczku i inne dzieciaki pytają: „To ty jesteś ta, co jej matka umarła, a ojciec ożenił się z ciotką?”. I kiedy musisz odpowiadać: „To nieprawda, nie znam tej baby”, chociaż wiesz, że to starsza siostra twojej matki, na dodatek twoja chrzestna, to naprawdę trudno pielęgnować wewnętrzną jasność.

Wytarła nos w rękawicę.

– Nie będzie dziś sprzątania. Jutro spróbujemy. Jeśli znowu będziesz się stawiał, poproszę Stefana, żeby to zrobił. A wiesz, jaki jest Stefan. On się nie cacka. – Chomik spojrzał na Alicję tak, jakby dobrze wiedział, że są to tylko puste pogróżki. – To, że go nie lubię, nie znaczy, że nie mogę powiedzieć: Hej, sprzątnij klatkę tego małego, bo wiesz, gościu się rzuca z zębami. I wtedy zobaczysz. A teraz idę już, bo nie mam ochoty marznąc na peronie, jak mi pociąg ucieknie.

Włączyła alarm, zamknęła sklep i ruszyła w kierunku dworca. Jutro koniecznie musi posprzątać chomiczą klatkę. Sama. Nie poprosi o to Stefana. O nic go nigdy nie prosiła. Był taki gburowaty. Nie przepadali za sobą. Kiedy od właścicielki sklepu usłyszała, że będzie pracowała na zmianę z panem Stefanem, przed oczami stanął jej obraz staruszka, fascynata akwarystyki, dorabiającego do emerytury. Jednak okazało się, że Stefan jest niewiele starszy od Alicji. Mrukowaty, jakiś taki nietowarzyski. Pewnie przez to imię. Ze Stefanów kojarzyła tylko Żeromskiego, a to nie był zbyt wesoły człowiek. W jego książkach wszystko było takie szare i depresyjne – ludzie bezdomni, wszędzie popioły, zgliszcza i rozdziobujące kruki, jak trafiła się siłaczka, to zaraz umarła. Nawet porę roku wybrał sobie najgorszą. Przedwiośnie! Przecież wiadomo, że to tylko brudny śnieg i psie kupy.

I Stefan z pracy był dokładnie taki sam.

Niewiele osób stało na peronie. Mało kto o tej porze jechał w kierunku centrum Warszawy. Zimny wiatr ślizgał się po torach i przesypywał między podkładami drobiny ni to śniegu, ni to lodu. Schowała się w budce. Nie było tu wcale cieplej, ale przynajmniej wiatr nie smagał po twarzy.

Pociemniało. Dni, jeden krótszy od drugiego, przypominały jej dogasające lampy naftowe. Jeszcze przez chwilę tli się w nich jasny płomień, który z wolna maleje, ciemnieje, gaśnie w oczach, umiera i nagle zapada mrok. I jest tak smutno. Drzewa rozczapierzały kościste paluchy, jakby chciały człowieka złapać, unieść w górę, rozedrzeć na strzępy i porzucić. Mógłby spaść śnieg, pomyślała Alicja, patrząc na te kuleczki, które wiatr turlał po peronie. Białe czapy na gałęziach, na dachach, gruba pierzyna na trawnikach. Wieczorem światło odbijałoby się od śniegu, skrząc się złociście, srebrzyście, magicznie jak w lamecie, którą w dzieciństwie wieszała na choince. Na to wspomnienie zapiekło pod powiekami. Lepiej nie wracać do przeszłości. Zbyt boli.

W oddali pojawiły się światła nadjeżdżającego pociągu. Jak oczy jakiegoś magicznego stwora. Szkoda, że nie puszczał pary, pomyślała.

Ciąg niezrozumiałych szczęknięć zaanonsował pojazd, który sapiąc, wtoczył się na peron. Wyczekała moment, kiedy światełko na drzwiach rozbłysło, informując, że można już otworzyć. Z wnętrza wionęło przyjemnie ciepłe powietrze. Weszła, zajęła miejsce przy oknie. W zasadzie nie było na co patrzeć – domki, las, więcej lasu, industrial dworca wschodniego i tyle. Lepsze to jednak, niż czytanie tej durnej książki, którą wcisnęła jej bibliotekarka. Tytuł brzmiał nieźle, Ostatnie dni Królika, i Alicja uznała, że może to coś dla niej.

– Spodoba się pani, jest smutna, ale i zabawna – zapewniała.

Może ktoś, kogo matka nie umarła na raka, mógł uznać tę książkę za zabawną. Według Alicji była to smutna, dołująca lektura. A ona nie miała siły na więcej smutku. Nie w tym cholernym, przedświątecznym okresie.

– Nienawidzę świąt – mruknęła.

Naprawdę szczerze ich nienawidziła.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Magiczna podróż

Подняться наверх