Читать книгу Wszystkie nasze chwile, tom 1: Obca miłość - Katarzyna Grabowska - Страница 5
1.
ОглавлениеKiedyś, dawno temu, gdy byłam jeszcze całkiem małą dziewczynką, pojechałam z dziadkiem do miasta. Ta wycieczka była dla mnie czymś niezwykłym, istną wyprawą w nieznane, gdyż do tej pory nie opuszczałam rodzinnego Skarbiesza, a mój cały świat ograniczał się jedynie do domu i sadu dziadka oraz gospodarstwa mieszkających w pobliżu Boguszów.
Zazwyczaj, gdy dziadek musiał załatwić coś ważnego, zostawiał mnie pod opieką pani Bogusz. Rodziców praktycznie nie znałam – wyjechali za granicę, gdy miałam zaledwie kilka miesięcy, więc nie wytworzyła się między nami naturalna więź. Byli dla mnie kimś abstrakcyjnym i takimi mieli pozostać już na zawsze, gdyż zginęli w wypadku samochodowym na obczyźnie, a do kraju wróciły tylko ich prochy.
Strata rodziców nie odcisnęła na mnie jakiegoś piętna. Nie znałam ich, więc nie czułam żadnego żalu. To dziadek był moim ojcem i matką w jednym, a sąsiedzi – państwo Boguszowie – stanowili dopełnienie tej naszej małej rodziny. Zresztą my wszyscy w Skarbieszu byliśmy ze sobą bardzo zżyci, co wynikało chyba z faktu, iż żyliśmy na uboczu, tworząc swoją własną społeczność.
Dziadek bardzo starannie przygotował mnie na wyprawę do miasta. Naszykował najładniejszą, błękitną sukienkę z falbankami i szerokimi wstęgami wiązanymi z tyłu w kokardę. Zadbał o nowe, lakierowane białe buciki i cienkie rajstopki. Długo rozczesywał moje niesforne kręcone włosy, starając się je ugładzić i zebrać w koński ogon.
Zaaferowana szykującą się niezwykłą przygodą, przez całą drogę wpatrywałam się w okno granatowego volvo dziadka, podziwiając mijane widoki. Byłam taka podekscytowana! Do dziś pamiętam ten dreszcz emocji, który mi wtedy towarzyszył.
W Radomiu panował gwar. Po ulicach chodziło tylu ludzi! Światła migały, samochody trąbiły. W oszołomieniu mocno ściskałam rękę dziadka. Bałam się, aby go nie zgubić. Jakże ten świat różnił się od tego, do którego przywykłam! Wszystko było inne: duże domy, ruch na ulicach, ciągły hałas. I ogromna liczba spieszących się ludzi. Skarbiesz wydawał się przy tym odległą, wręcz nierzeczywistą osadą, zagubioną gdzieś w oddali.
Mijając jedną z wystaw sklepowych, dostrzegłam na niej śliczną lalkę, na włosach której pysznił się spleciony z kwiatków wianek, ozdobiony długimi, zwieszającymi się, różnokolorowymi wstążkami. Przystanęłam i z zachwytem przyglądałam się uśmiechniętej jasnowłosej lalce.
– Podoba ci się, Nikusiu? – Dziadek także przystanął i przykucnął koło mnie.
Bez słowa skinęłam głową. Całą sobą czułam, że ta lalka przyzywa mnie do siebie.
– To krakowianka – wyjaśnił. – Ma na sobie tradycyjny strój ludowy.
– Śliczna – wyszeptałam z przejęciem. – Dziadziuś, kup mi ją. Proszę, kup!
Dziadek roześmiał się i skinął głową na znak zgody.
– Jakże mógłbym odmówić mojej księżniczce?
Dziadek podniósł się i skierował się do wejścia. Energicznym krokiem podszedł do lady, za którą stała otyła sprzedawczyni.
– W czym mogę panu pomóc? – zapytała na powitanie.
Z napięciem obserwowałam, jak zdejmuje z wystawy lalkę i podaje ją dziadkowi.
– Proszę, oto twoja lala. – Dziadek zapłacił i zwrócił się do mnie.
Ostrożnie odebrałam od niego ten niezwykły prezent. Przycisnęłam do siebie lalkę, która była niewiele mniejsza ode mnie. Zaciągnęłam się zapachem nowości i farb, którymi barwiono jej wzorzysty strój.
– Zadowolona?
W milczeniu skinęłam głową. Byłam zbyt przejęta, aby móc sformułować jakiekolwiek słowo.
– No, to chodźmy dalej.
Wyszliśmy ze sklepu. Dziadek chciał pomóc mi nieść lalkę, ale mimo iż była spora i troszkę niewygodnie mi się ją trzymało, nie chciałam wypuścić z rąk swojego skarbu. Czułam się taka dumna, niosąc moją Krakoankę, jak ją nazwałam w myślach, i mając wrażenie, że wszyscy spoglądają na mnie z podziwem i zazdrością.
Ponieważ rączki miałam zajęte, nie mogłam wziąć za rękę dziadka. Kroczyłam jednak dzielnie obok niego, udając zupełnie dużą i ciesząc się z tej swojej samodzielności. Przecież byłam już prawie dorosła – pięć lat to bardzo dużo. Wkrótce pójdę do szkoły, tak jak Jacek – syn państwa Boguszów, który już od dwóch lat chełpił się tym, że jest uczniem i umie pisać oraz czytać.
Przypomniawszy sobie o Jacku, momentalnie zatrzymałam się na środku chodnika. Przecież obiecałam, że kupię mu jakiś prezent! Jak mogłam zapomnieć?! Musimy wrócić do sklepu i wybrać mu jakąś zabawkę! Ja mam lalkę, a on nic!
– Dziadku! Chodźmy kupić coś Jackowi.
W tej chwili z przerażeniem uzmysłowiłam sobie, że dziadek wcale nie stoi obok mnie. Pogrążony w swoich myślach, nawet nie spostrzegł, że zostałam w tyle. Chciałam podbiec do niego i żwawo ruszyłam z miejsca, ale ledwie przebyłam dwa kroki, gdy ktoś spieszący z naprzeciwka z całym impetem mnie potrącił. Lalka wypadła mi z rąk, a ja sama przewróciłam się na zakurzony chodnik.
– Dziadku! – krzyknęłam, patrząc na coraz bardziej oddalającą się sylwetkę. – Dziadku!
Przez chwilę poczułam strach. Ogromny, przytłaczający strach. Byłam w miejscu, którego nie znałam, a mój dziadek właśnie odchodził. Co się ze mną stanie? Jak znajdę drogę do domu i czy w ogóle ją znajdę?
– Nikusiu! – Dziadek zjawił się koło mnie błyskawicznie. Sam wyglądał na nie mniej przerażonego ode mnie. – Boże, Nikuś, jakże ja cię przepraszam! Boże, jak mogłem nie spojrzeć!
Chwycił mnie i podniósł z ziemi. Uważnie obejrzał zabrudzone i podarte na kolankach rajstopy i otrzepał wyjściową sukienkę.
– Boli cię coś, kochanie?
– Nic mi nie jest, dziadziu – wychlipałam, piąstkami rozmazując łzy na policzkach.
– Dobrze, dobrze, Nikusiu. O, jest i twoja lalka. – Sięgnął po leżącą nieopodal Krakoankę. – Patrz, nic jej się nie stało. Troszkę ma zakurzoną sukienkę, ale już ją otrzepuję. – Szybkimi ruchami ręki strząsnął pył z ubrania lalki. – No, nadal wygląda jak nowa – oświadczył, patrząc na nią. – Może ja poniosę lalę, co? Musi być dla ciebie za ciężka.
Wyjął z kieszeni spodni chusteczkę i dokładnie wytarł mi twarz. Potrząsnęłam przecząco głową i wyciągnęłam ręce po lalkę.
– A jak znowu się przewrócisz? Jesteś jeszcze mała. Ja ją poniosę, dobrze? Jeszcze się nią nabawisz w domu.
– Dziadziu! – Przypomniałam sobie, dlaczego o mało się nie zgubiłam. – Musimy kupić coś dla Jacka!
Przeniosłam wzrok na dziadka. Nie wyglądał na typowego starszego pana, zresztą nawet nim nie był. Bardzo młodo, bo w wieku osiemnastu lat, został ojcem. Syn poszedł w jego ślady, świętując moje przyjście na świat zaledwie kilka dni po swoich dwudziestych urodzinach. Mając czterdzieści trzy lata, dziadek nadal miał młodzieńczą, szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Jego twarz znaczyły delikatne zmarszczki, widoczne dopiero wtedy, gdy się uśmiechał lub o czymś intensywnie myślał. Zielone oczy pełne były smutku, gdyż, trzeba to przyznać, życie go nie oszczędzało, przynosząc coraz to nowe zmartwienia. Ciemne, krótko obcięte włosy poprzetykane były wąskimi pasmami siwizny, co jednak dodawało tylko dziadkowi uroku. Pani Bogusz wielokrotnie mówiła, że dziwi się, że tak atrakcyjny i zamożny wdowiec nie szuka sobie nowej żony i woli sam wychowywać dziecko.
– Jasne! Kupimy! A jakże! Ale teraz musimy się pospieszyć. – Zerknął na zegarek. – Jestem umówiony i nie wypada, abym się spóźnił. Wracając, wejdziemy do sklepu i kupimy Jackowi, co tylko będziesz chciała. Wieczorem jesteśmy proszeni do Boguszów, pani Agata mówiła, że będzie dziś piekła ciasto. Twoje ulubione.
– Z czekoladą? – Uwielbiałam wypieki naszej sąsiadki, zwłaszcza babeczki z czekoladowymi wiórkami.
– Z czekoladą – potwierdził i wyprostował się. Nie dał mi lalki, niosąc ją pod pachą.
Szybko zapomniałam o bólu i koncentrując myśli wokół obiecanego przysmaku, podążyłam wraz z dziadkiem, ponownie trzymając go mocno za rękę, ulicą zabudowaną starymi, posępnie wyglądającymi kamienicami. Dziadek wiedział dokładnie, gdzie się kierować, gdyż bez wahania odnalazł szary, wyjątkowo ponury budynek i wszedłszy w ciemną bramę, w której pachniało wilgocią, zagłębił się w klatkę schodową. Szerokie kamienne schody zaprowadziły nas na drugie piętro, prosto przed masywne ciemnobrązowe drzwi, na których przymocowana była mosiężna tabliczka z wygrawerowanymi ozdobnymi napisami. Niestety nie potrafiłam czytać, ale bardzo podobały mi się te esy-floresy.
Dziadek nacisnął przycisk dzwonka. Raz, później drugi. Niecierpliwie, tak jakby chciał ponaglić osobę wewnątrz do szybszego otwarcia. Po chwili usłyszałam szczęk zamka i masywne drzwi uchyliły się na tyle, że zobaczyliśmy przez nie kobietę o nieprzyjemnym wyrazie twarzy i gładko zaczesanych do tyłu siwiejących włosach. Zmierzyła nas nieufnym spojrzeniem.
– Pan w jakiej sprawie?
– Jestem umówiony z panem Anatolem. Moje nazwisko Skarbierski.
Drzwi otworzyły się szerzej, więc mogliśmy wejść do środka. Ledwie przekroczyliśmy próg, gdy witająca nas kobieta natychmiast je zatrzasnęła i pieczołowicie przekręciła zamek.
– Proszę tędy. – Wskazała ręką kierunek.
W obszernym holu panował półmrok i czuć było stęchliznę. Każdą ze ścian zajmowały wysokie do sufitu półki biblioteczne, zapełnione grubymi tomiskami. Podeszliśmy do końca korytarza. Tu nasza przewodniczka otworzyła następne drzwi i wpuściła nas do kolejnego, dużo mniejszego przedsionka.
– Pan tu poczeka. Powiadomię brata – obwieściła, zupełnie ignorując moją obecność.
Zauważyłam, że ubrana była w czarną, prostą w kroju suknię, długą do połowy łydki. Czarne rajstopy i domowe pantofle tego samego koloru dopełniały stroju kobiety. Dodatkowo natura obdarzyła ją nad wyraz odpychającą fizjonomią. Wąska kreska zaciśniętych, bladych ust, obwisłe policzki, spiczasty podbródek, wysokie czoło oraz długi, garbaty nos upodabniały nieszczęsną do wiedźmy. Bałam się jej.
Przedsionek, w którym się znaleźliśmy, był zupełnie pusty, pozbawiony mebli. Na każdej z czterech ścian znajdowały się drzwi. Te za naszymi plecami wiodły do wyjścia, kolejne nie wiedziałam gdzie prowadzą. Nieprzyjemna kobieta weszła do pomieszczenia po naszej prawej stronie.
– Nie wierć się, Nikusiu. – Dziadek zniżył głos do szeptu, pochylając się nade mną i podając mi lalkę. – Stój prosto, a jak już wejdziemy do środka, nie dotykaj niczego i nie odzywaj się niepytana. Pamiętaj.
Drzwi po lewej stronie uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Odwróciłam się w ich stronę i w rozświetlonej słonecznym blaskiem szparze napotkałam zaciekawione spojrzenie ciemnowłosego chłopca. Nie zdołałam jednak dobrze mu się przyjrzeć, gdyż ledwie zauważył, że spoglądam na niego, natychmiast zamknął drzwi, pogrążając korytarz w półmroku.
– Pan wejdzie. – Kobieta w czerni ponownie stanęła przed nami. – Brat już czeka.
Dziadek mocniej ścisnął moją dłoń.
W pokoju, do którego nas wpuszczono, również panował półmrok. Na wprost wejścia znajdowało się wprawdzie ogromne okno, zajmujące prawie całą ścianę, jednak przysłonięte było do połowy grubymi kotarami. Pod oknem stało masywne biurko, za którym widać było pokaźnych rozmiarów fotel. Pozostałe ściany, tak jak w pierwszym korytarzu, zastawione były bibliotecznymi półkami, uginającymi się pod ciężarem opasłych ksiąg. Byłam ciekawa, czy ktoś w ogóle kiedykolwiek je czytał. Wyglądały na bardzo stare.
Pod jedną ze ścian ustawiono kanapę, ale nie taką, jakie znałam. Zaintrygowały mnie jej nóżki, przypominające szpony jakiegoś mitycznego stworzenia. Dziadek podprowadził mnie do tej kanapy i usadowił na niej, po czym podszedł do biurka.
– Moje nazwisko Skarbierski. Florian Skarbierski. Dzwoniłem do pana w zeszłym tygodniu.
– A tak, pamiętam. Byliśmy umówieni. Miło pana poznać. Anatol Adamczewski-Rychter. – Usłyszałam męski, lekko ochrypły głos, po czym z fotela pod oknem podniosła się jakaś zwalista postać, która uścisnęła dłoń mojego dziadka. – Proszę usiąść.
Anatol Adamczewski-Rychter usiadł na powrót w fotelu, zaś dziadek odsunął jedno z dwóch krzeseł stojących po przeciwnej stronie biurka i zajął miejsce na wprost tajemniczego mężczyzny.
– Ludzie w pana wieku nie są jeszcze tak przezorni i zostawiają te sprawy na później. Lepiej jednak dmuchać na zimne. Tym bardziej że jest pan jedynym opiekunem małoletniej. Widzę, że przyprowadził pan ze sobą wnuczkę.
– Tak, chciałem, aby była przy tym obecna. Jest jeszcze mała, ale w końcu decyduję o jej życiu.
– Rozumiem. Poproszę pana dokument tożsamości.
– Oczywiście. – Dziadek wyjął portfel z kieszeni spodni i wyłuskał z niego dowód osobisty, który niezwłocznie podał mężczyźnie.
– I jeszcze dokument potwierdzający, iż jest pan prawnym opiekunem małoletniej.
Dziadek bez słowa otworzył czarną teczkę i po chwili podał nieznajomemu kilka kartek.
– A to co? – Pan Rychter zerknął na przedstawione dokumenty.
– Akt zgonu syna i synowej.
– Rozumiem. To będzie zbędne, wystarczy decyzja sądu. Rozumiem, że mała nie ma żadnej innej rodziny?
– Jej matka wychowała się w domu dziecka – wyjaśnił dziadek.
– Ach tak… Poproszę jeszcze akt własności ziemi i spis majątku, jaki uwzględni pan w swoim testamencie.
Na biurko trafiły kolejne dokumenty z czarnej teczki. Przez dłuższą chwilę mężczyzna uważnie zapoznawał się z treścią przedstawionych pism. Od czasu do czasu notował coś na kartce. W ciszy panującej w pokoju słyszałam skrobanie pióra po papierze i ciężki oddech Rychtera.
– Tak, panie Skarbierski… – odezwał się w końcu. – Wszystko wygląda bardzo dobrze. Nie musi się pan niczym martwić. Weronika Skarbierska zostanie jedynym spadkobiercą, lecz gdyby panu coś się stało, zanim ona osiągnie pełnoletność…
– Właśnie to jest najważniejsze… To spędza mi sen z powiek. Chciałbym, aby w przypadku mojej śmierci Nikusią zajęła się rodzina Boguszów ze Skarbiesza. Jestem pewien, że otoczą ją właściwą opieką i pomogą przetrwać najtrudniejsze momenty. Jednakże, co istotne, ziemia i wszelkie dobra mają należeć wyłącznie do Weroniki i Boguszowie nie będą mieć do nich żadnych praw. Nie będą mogli zbyć jej własności. Ich zadaniem będzie jedynie sprawowanie pieczy nad Weroniką do czasu jej pełnoletności. To jedyni ludzie, jakim ufam. Gdyby kiedyś Weronika i ich syn… Byłbym szczęśliwym człowiekiem, jeśli tak by się stało.
– Zapis testamentu nie może obligować do zawarcia związku małżeńskiego z określoną osobą. To wbrew prawu – suchym tonem upomniał Rychter.
– Tak tylko mówię, że byłbym szczęśliwy, gdyby tak potoczyły się ich losy. Jeśli jednak życie napisze inny scenariusz… No cóż, na to już nie ma rady.
– Państwo Boguszowie wiedzą o pana zamiarach? Przejmą na siebie obowiązki, jakie im pan wyznaczył?
– Oczywiście. Bez ich zgody nie przyszedłbym do pana. Oto ich dokumenty i oświadczenia podpisane przez notariusza z Iłży.
– Dobrze, to wystarczy. – Prawnik odłożył pióro. – Będzie tak, jak pan chce.
– Bogu dzięki. To zdejmie mi ciężar z barków. Od pogrzebu jej rodziców martwię się przyszłością. Tylko w ten sposób mogę zapewnić Weronice bezpieczeństwo.
– Bardzo kocha pan wnuczkę.
– Jest wszystkim, co mam na świecie. – Dziadek wstał z krzesła i podszedłszy do kanapy, na której siedziałam, pociągnął mnie za rękę, abym się podniosła. – Przedstaw się panu, skarbie.
– Jestem Weronika. – Dygnęłam grzecznie, tak jak mnie uczył dziadek. – Mam pięć lat i mieszkam z Skal… w Skalbonce. A to moja lalka. – Uznałam, że dobrze będzie przedstawić również Krakoankę. – Dziadek mi ją kupił – dodałam.
Mężczyzna wybuchnął śmiechem, po czym wstał z fotela i wolnym krokiem zbliżył się do nas. Szedł, lekko utykając na lewą nogę. Gdy znalazł się bliżej, zobaczyłam, iż ma długą, gęstą brodę i wąsy. Siwe włosy opadały mu swobodnie na ramiona. Wysokie, odsłonięte czoło naznaczone było podłużnymi poziomymi zmarszczkami. Zmarszczki również otaczały jego niebieskie, nad wyraz młodzieńcze oczy. Mężczyzna był starcem, tylko to spojrzenie zdawało się nie pasować do jego wieku.
– Weronika… – Pochylił się nade mną. – Co za śliczna młoda dama. I taka rezolutna. – Wyciągnął pomarszczoną rękę i pogłaskał mnie po głowie. – Masz cudownego dziadka, który bardzo się o ciebie troszczy. A ja dopilnuję, aby to, co postanowił, zostało wypełnione.
Wizyta u tego mężczyzny najwyraźniej uspokoiła dziadka. W drodze powrotnej zabrał mnie nawet do restauracji i zamówiwszy obiad, zaprowadził do ogródka, gdzie pod wysokimi parasolami porozstawiane były stoliki i wygodne krzesła. Na jednym z nich usadziłam lalkę, a kolejne dwa zajęliśmy sami i czekaliśmy, aż kelnerka przyniesie nam zamówienie.
Czas upływał nam wyjątkowo miło. Kończyłam właśnie jeść frytki, gdy nagle do ogródka weszła kobieta w kolorowej długiej spódnicy, czerwonej koszuli i z wielobarwną chustą na głowie. Uszy kobiety zdobiły duże okrągłe złote kolczyki. Na jej rękach pobrzękiwały tuziny błyszczących bransoletek.
– Powróżyć panu? – zapytała, podchodząc do nas. – Ja wszystko widzę i wszystko wiem. Jeśli, złociutki, dasz monetę, to odsłonię rąbek tajemnicy.
– Nie trzeba. – Dziadek machnął ręką, tak jakby chciał odgonić natrętną muchę. – Żadnych wróżb nam nie trzeba!
Kobieta odeszła, szepcząc coś pod nosem.
Sięgnęłam po plastikowy kubek z kompotem truskawkowym, lecz tak niefortunnie go złapałam, że wypadł mi z rąk i rozlewając całą zawartość, potoczył się pod krzesło.
– Co za pech – westchnął dziadek. – To przez tę Cygankę.
– Dziadziu, mi się chce pić. – Pociągnęłam nosem.
Jeszcze chwila, a bym się rozpłakała. Byłam już troszkę zmęczona nadmiarem wrażeń, a przez to marudna.
– Dobrze, Nikusiu. – Dziadek obejrzał się do tyłu, szukając kelnerki, aby złożyć kolejne zamówienie, ponieważ jednak jej nie dostrzegł, postanowił wejść do środka, do baru. – Posiedź tu chwilę, zaraz przyniosę ci kompocik. Z truskawek, tak?
Skinęłam głową, a dziadek wstał i wyminąwszy stolik, wszedł do restauracji. Ja w tym czasie podeszłam do siedzącej obok lalki i wyjąwszy serwetkę, uważnie wytarłam twarz Krakoanki.
– Dobre było, prawda? – zapytałam lalkę. – Pyszne jedzonko.
– Nie bój się. – Niespodziewanie usłyszałam głos za plecami. Zaskoczona, odwróciłam się i rozpoznałam Cygankę, którą wcześniej przegonił dziadek.
– Piękną masz lalkę. – Cyganka kucnęła koło mnie i sękatym palcem odgarnęła mi kosmyk włosów za ucho. – Mała jesteś, baw się, póki możesz. Taka ładna, taka grzeczna… Oczko w głowie dziadka… I taki straszny grzech! Wiele już straciłaś, a stracisz więcej…
– A pójdziesz stąd! – Zdenerwowany dziadek szarpnął kobietę do góry i odepchnął ją energicznie. – Policję wezwę! Idź stąd precz! Dziecko straszysz!
Stanął tak, aby odgrodzić mnie od staruchy.
– Grzech i cierpienie, wszędzie cierpienie! Zapłaci pan za to, co zrobił. Zapłaci! I ona też! – Cyganka wskazała na mnie sękatym paluchem i roześmiała się gardłowo.
– Zamilcz! A pójdziesz stąd! – Dziadek zamachnął się na nią.
– Już idę, idę! – wymamrotała, widząc, że z lokalu wyszły dwie kelnerki i facet w przepoconym podkoszulku. – Idę, idę. Ale i tak nie ukryjesz tego, coś zrobił. Ona za to zapłaci! – Ruszyła do wyjścia, ale znajdując się już na zewnątrz ogródka, przystanęła i odszukała mnie wzrokiem. – Weronika, Weronika!
– Nie bój się, Nikuś. – Dziadek odwrócił się w moją stronę i przykucnął obok. Otoczył mnie ramieniem. – To zła kobieta. Szalona. Dlaczego z nią rozmawiałaś? – W jego głosie brzmiała nutka wyrzutu. – W Skarbieszu wszyscy się znamy, ale tu… Nie wolno, Nikusiu, ufać nieznajomym. Nie wolno! Tyle razy ci mówiłem, abyś nie rozmawiała z obcymi, a ty tak po prostu zdradzasz swoje imię!
– Ja przecież nic… – Patrzyłam za Cyganką, która, cały czas śmiejąc się i powtarzając moje imię, odchodziła w dal.
Skąd wiedziała, jak się nazywam? Czy była czarodziejką? Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, ale jako dziecko nawet nie próbowałam. Dopiero później, dużo później…
Na długie lata moja pierwsza podróż do Radomia i niezwykłe spotkanie umknęły z mojej pamięci. Ich miejsce zajęły setki innych, ważnych i mniej istotnych wydarzeń, które absorbowały umysł kilkuletniej dziewczynki, dorastającej pod troskliwym okiem kochającego dziadka, w przepięknej cichej miejscowości, oddalonej o kilkanaście kilometrów od Iłży.
Z czasem mały skarbieszowy świat, który znałam, zaczął się poszerzać. Poszłam do szkoły w Iłży, później przez kilka lat mieszkałam w bursie w Radomiu, gdzie chodziłam do liceum. Dostałam się na studia w Łodzi. Coraz rzadziej odwiedzałam rodzinne strony. Bywało tak, że czasem nie przyjeżdżałam nawet na święta. To nie było zbyt miłe z mojej strony, ale jako młoda, beztroska osoba korzystałam z uroków życia, bawiąc się wraz z przyjaciółmi. Skarbiesz wydawał mi się nieatrakcyjny, wręcz nudny. Tam nic się nie działo. Panowała stagnacja, tak jakby świat zatrzymał się w miejscu. Brak dostępu do Internetu, do telefonu, ograniczone możliwości komunikacji. Przyjeżdżając do domu, miałam wrażenie, że cofam się w czasie. Coraz gorzej się tam czułam i nie wyobrażałam sobie, abym mogła po studiach wrócić na stałe. Widziałam się w Warszawie, Łodzi, w każdym z wielkich miast tego świata. Miałam plany, piękne plany, jednak wtedy los zadrwił ze mnie. Zadrwił w sposób okrutny. Przepowiednia Cyganki, którą kiedyś napotkałam w Radomiu, zaczęła się spełniać.