Читать книгу Zranić marionetkę - Katarzyna Grochola - Страница 3

ZRANIĆ MARIONETKĘ

Оглавление

– Więc nie chcesz?

Pokręcił najpierw przecząco głową, miał wrażenie, że oczy wyskoczą mu zaraz z orbit, przerażenie rozlewało się od brzucha po całym ciele. Taśma, którą miał zaklejone usta, i tak nie pozwalała mu mówić, ale nagle zdał sobie sprawę, że teraz nie powinien zaprzeczać, że to inne pytanie niż poprzednie, nie musi się wypierać niczego, teraz będzie mówił, tak, tak – powie wszystko jak na spowiedzi, jest niewinny.

Może ktoś usunie tę taśmę, tak bardzo chciał wziąć głęboki oddech.

Strach paraliżował również oddychanie. Zanim zdał sobie sprawę, że nie leży już na łóżku, tylko jest przywiązany do krzesła, i to zupełnie nagi, musiało minąć parę kwadransów. Potem serce zaczęło galopować, chciał otworzyć usta, ale w tym momencie zaczął się dusić.

– Spokojnie, oddychaj przez nos. – Głos nie był uspokajający, spowodował, że panika otoczyła go ze wszystkich stron jak dobrze spanierowaną rybę.

I choć od chwili przebudzenia, czy ocknięcia, nie wiedział, jak to nazwać, upłynęło sporo czasu, zdążył zrozumieć, o co chodzi.

Tak, tak – kiwał potakująco głową.

Zgadzał się na wszystko, co odwlekłoby egzekucję.

Może zdejmie mu taśmę, chociaż na chwilę, a on zdąży krzyknąć.

Może ktoś by go usłyszał mimo głośnej muzyki.

Ktokolwiek.

Aria Cavaradossiego – i pomyśleć, że tak lubił Pucciniego – jeżyła mu włosy.

Najczystsze dźwięki z najlepszego sprzętu. Dwa dni zajęło mu ustawianie kąta igły. Szlifowany diament na końcu, igła z diamentową główką jest najlepsza, ślizga się po rowku, a ciężarek dociska płytę winylową do talerza. Karbowane ramię, dwunastocalowe. Wytrymowanie kąta igły to zajęcie wyłącznie dla koneserów. A teraz ktoś dotyka jego gramofonu bezceremonialnie, bez należytej uważności, a on nawet nie wie, gdzie jest odłożona osłona, którą specjalnie zamawiał w Niemczech. Kamienna plinta pod gramofonem sprawiała, że sprzęt nie drżał pod wpływem dźwięków.

Za to on drżał, drżał jak osika, mimo że w pokoju nie było zimno.

– Nie chcesz się przyznać? – Głos był spokojny, ale nie do rozpoznania.

Kiwał głową jak zepsuta zabawka. Jak cholerne oldskulowe pieski, jamniczki czy pudelki, ustawiane niegdyś na tylnej półeczce samochodu, których namnożyło się w ostatnich czasach, w pogoni za tym, co było.

Tak, chce, powie wszystko, co wie, a nawet więcej.

Potrzebuje czasu, jeśli dostanie chociaż parę minut, to coś wymyśli, stanie się jakiś cud, potrafił być przekonujący. Wyjdzie cało z opresji, a to jest jakiś sen, to nie może się dziać naprawdę.

– Jeśli masz dobre intencje, to… Zrobimy małą próbę, dobrze?

Jezu, dzięki ci. Jest nadzieja. Chociażby odrobina. Tego się trzymać.

Tak, tak, kiwał głową zapamiętale, daj mi szansę, a udowodnię ci, że mam dobre, najlepsze, świetne intencje, i zaczniemy rozmawiać. Potem się okaże, że to tylko głupi dowcip, gra, zabawa.

– Odwiążę jedną rękę. Nie rób nic głupiego. Dam ci kartkę i długopis.

Tak, tak – przytakiwał bezgłośnie.

– Dostaniesz kartkę i długopis. Rozumiesz mnie?

Tak, tak, tak!

– A potem napiszesz, co ci podyktuję, dobrze?

Jezu przenajświętszy, może jak będzie mógł ruszyć chociaż jedną ręką, to się uwolni. Musi się uwolnić.

Tak, tak. Prawie uderzał brodą o klatkę piersiową.

Chce go tylko przestraszyć. Nie może mu nic zrobić. Chodzi tylko o to, żeby się bał. Potem odejdzie.

W pokoju nie było niczego oprócz muzyki.

A przecież to jego pokój. Jego fotel, kupiony na aukcji i obity w szarą kratę na Chmurnej za całe cztery tysiące dziewięćset, materiał musiał pan Gronostaj sprowadzać z Holandii, i tak tanio wyszło, sam materiał był wart prawie cztery tysiące euro. I jego gramofon, najnowszej generacji, wybulił straszliwe pieniądze, kupił sobie w prezencie na Gwiazdkę dwa lata temu, zawsze był koneserem muzyki, lubił płyty winylowe i tych miał wyjątkowy zbiór, stać go było przecież, a muzyka łagodzi obyczaje, w muzyce drzemie piękno i historia, ludzie, którzy nie cenili muzyki, byli dla niego jak robaki, pozbawieni wrażliwości i duszy.

I jego płyta na gramofonie z wkładką MC czy MM? Nie pamiętał.

Rozwiąż mnie, rozwiąż mnie, rozwiąż mnie, błagał w duchu.

Usłyszał szelest za sobą i poczuł, jak więzy puszczają.

Ale ku swojemu rozczarowaniu nie odczuł ulgi. Druga ręka była przywiązana osobno, z tyłu za plecami, i to nie był sznur ani żyłka, ani kabel, to było coś miękkiego, delikatnego jak aksamit. A ta odwiązana była jak nie jego. Prawie bez czucia. Zdrętwiała.

– Jak będziesz grzeczna, to tatuś nie będzie się gniewał…

Skądś znał to zdanie, już je kiedyś słyszał, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach. Kto do niego tak mówił i kiedy?

Na kolanach spoczął notatnik, a w prawej ręce odnalazł znajome mrowienie. Dzięki ci, Boże!

Musiał chwilę poczekać, bezwładna ręka, wykręcona tak długo do tyłu, nie chciała od razu pracować. Rozprostowywał delikatnie i powoli palce, a przez głowę jak błyskawice przelatywały myśli – jak? Który moment będzie najlepszy? Teraz? Teraz, za chwilę, przewrócić się z krzesłem, może szarpnąć i chwycić, ale co?

– Tu jest długopis.

Palce były lekko zdrętwiałe, zmusił je do działania, niezgrabnie dotknął pisaka, prawie wysunął mu się z ręki, chwycił za nasadzoną skuwkę.

Trzeba napisać, co zostanie podyktowane. Wolno i niespiesznie. Znajdzie moment nieuwagi.

Więc będzie pisał, będzie posłuszny, w tym tkwi wybawienie. Nie będzie żadnej kary.

– Przepraszam – usłyszał i przez moment łudził się, że to do niego powiedziane, że zaraz się okaże, że to wszystko to tylko zabawa. Ale następne zdanie rozwiało jego złudzenia.

– Pisz: Przepraszam, kochanie, nie mam innego…

Wolno przesuwał długopisem po kartce. Jak najwolniej. Przyglądał się przegubowi, na którym zawiązany był szalik. Dlaczego szalik? Nie był uwolniony, to tylko poluzowane więzy, trzymają go jak byka na uwięzi. Szalik nie był puszczony luźno, coś go od tyłu trzymało, ale jakby się postarał…

Jeden ruch ręką w stronę biurka, w podłużnym kamiennym naczyniu przywiezionym chyba z Wietnamu trzymał pióra i długopisy. I krótki srebrny nóż do rozcinania kopert. Gdyby mu się udało tam dotrzeć…

– …nie mam innego wyjścia. – Pojedyncze litery układały się w słowa, których znaczenia nie rozumiał.

Albo chociaż podnieść rękę do ust i szarpnąć taśmę, potrzebuje tylko paru sekund nieuwagi, wtedy mógłby krzyknąć, wrzasnąć, przebijając się przez Pucciniego, który narastał i powoli zbliżał się do finalnego La vita! Może ktoś by go usłyszał?

– …Wybacz mi, proszę, wszystko…

Wszystko? Jakie wszystko?

– …wszystko. I w podpisie: tata.

Tata? Tylko tyle? Koniec? To jest to wszystko? Nie będzie więcej pisania? Na litość boską, teraz albo nigdy!

W mgnieniu oka podjął decyzję, szarpnął ręką do góry, ale szalik był szybszy, ściągnął go natychmiast do tyłu, na kartce po słowie tata została podłużna linia i leciutkie rozdarcie papieru.

Wykręcona do tyłu ręka zabolała.

Przepadło.

Puccini przebił się ze swoją La vita i zapadła cisza.

Tak dobrze to znał i tak bardzo lubił. Opera to najwyższy stopień muzycznego uduchowienia. Chciał sobie wyobrazić, że siedzi w swoim pokoju z kieliszkiem dobrego czerwonego wina i rozkoszuje się muzyką. Zasługiwał na dobre życie. Udało mu się wszystko, co zaplanował. Ciężko na to harował.

– Na zakończenie proponuję Nabucco, Va Pensiero.

Usłyszał za plecami, jak ktoś zdejmuje płytę Pucciniego.

Ostrożniej z łaski swojej! – chciał krzyknąć, bo usłyszał zgrzyt igły na płycie, zniszczy igłę, zniszczy płytę, w ogóle sobie nie zdaje sprawy, że to ma wartość, że z takimi rzeczami należy się obchodzić delikatnie, z czułością, och, gdyby tylko mógł, to za tę płytę, za takie traktowanie płyt, zabiłby!

– Nie dotykaj! – krzyknął, ale nawet rzężenie nie wydobyło się z jego ust, tylko stłumione „yahyhyha”.

W pokój popłynęły słowa:

Va, pensiero, sull’ali dorate;

va, ti posa sui clivi, sui colli,

ove olezzano tepide e molli

l’aure dolci del suolo natal!


Miał nadzieję, że przynajmniej schowa porządnie płytę.

Niczego tak nie znosił jak nieporządku w płytach. Czyżby usłyszał: „na zakończenie”? Tak, na pewno to było „na zakończenie”. „Na zakończenie proponuję Nabucco”.

Uchwycił się tego zdania i spróbował uspokoić oddech.

Na zakończenie.

Więc za chwilę będzie koniec.

Za chwilę pójdzie.

To miała być nauczka.

Tylko nauczka.

W przeciwnym wypadku nie bałby się pokazać mu twarzy. Dopóki nie widzi, kto to, jest bezpieczny.

To tylko nauczka, upewniał się, owszem, związana z upokorzeniem. Trudno. Tak bywa. Na tym się świat nie kończy.

Del Giordano le rive saluta,

di Sionne le torri atterrate…

Oh, mia patria, sì bella e perduta!

Oh, membranza, sì cara e fatal!


Przy membranza zgrzytnęło, jakby dentysta przeleciał wiertłem przez szczękę i wszystkie dolne zęby. Wstrząsnął nim dreszcz odrazy. Wzdrygnął się ze wstrętu, fizjologicznego na poziomie komórkowym obrzydzenia, takiego samego jak wtedy, kiedy paznokciami po tablicy jeździła jego koleżanka z klasy, niejaka Barbara, tysiące lat temu, w innym świecie. Robiła to perfekcyjnie, wydobywając z elementu wyposażenia klasy oraz swoich paznokci dźwięk zabójczy dla uszu. Innym to się nie udawało, może jedynie za pomocą styropianu i szyby.

A teraz to się dzieje na jego płycie i jego gramofonie!

Dźwięk zachrobotał, raniąc jego wrażliwość.

Arpa d’or dei fatidici vati,

perché muta dal salice pendi?

Le memorie nel petto raccendi,

ci favella del tempo che fu!


Le memorie się krztusiło. Jest rysa! I zostanie już na zawsze! Już na nic cała płyta! Niewybaczalne. Będzie musiał znowu szukać na forach, to nie byle jakie wykonanie. Tylko prawdziwi znawcy wiedzą, jak ważna jest orkiestra i pod czyją batutą. Laikom jest wszystko jedno. Oni zaleją świat gównem, bo nie odróżniają prawdziwej sztuki od hamburgerowatego świata papki produkowanej przez ignorantów. Ale prawdziwa sztuka zawsze się obroni.

Czy jest już sam?

Kto go znajdzie?

Może ktoś się zaniepokoi, że nie odbiera telefonu?

Ale kto?

Podwładni nie mogą wszcząć alarmu, że szefa nie ma. Szefa może nie być. Szef się nie musi tłumaczyć.

Sam ich tego nauczył.

Czy ktoś wiedział o tym spotkaniu?

Oczywiście, że nie.

Ale jest ślad w komputerze.

Laptop.

Do którego tylko on zna hasło.

Był przecież taki ostrożny. Nawet dzwonił i zapytał Violę, czy ma znajomych na tym portalu. Fakmagiel – co za nazwa!

Nie przypominała sobie. Zapytała o imię. Nie znał.

– Mężatka – wyjaśnił.

– A mężatki to myślisz, że zaszytą mają? – rzuciła lekceważąco. – Znam mnóstwo mężatek. Zrobią ci dobrze, nie martw się. Wyposzczone są. – Roześmiała się i skończyła rozmowę.

Będzie o tym pamiętała?

Pojutrze przychodzi Natasza. Nawet jeśli sam się nie uwolni z więzów, znajdzie go. Ma klucze.

Wytrzyma, byleby nie wpaść w panikę, bo się może udusić.

Więc bez paniki.

Oddychaj spokojnie, całe życie oddychasz przez nos, upominał sam siebie, nie przez usta. Więc dalej tak będziesz oddychał.

Przez traggi un suono di crudo lamento próbował wychwycić jakiekolwiek inne odgłosy.

Na przykład kroki zbliżające się do drzwi wejściowych. Albo trzaśnięcie drzwiami.

Może już nikogo nie ma?

Chór w dalszym ciągu zawodził, zbliżając się do kulminacyjnego:

o t’ispiri il Signore un concento

che ne infonda al patire virtù.


Igła podniosła się i z lekkim trzaskiem wróciła na miejsce.

Teraz usłyszał ciszę i to go przeraziło jeszcze bardziej.

Jeszcze nie był sam.

– Znasz tłumaczenie?

Po co to pytanie, skoro i tak nie może udzielić odpowiedzi?

Oczywiście, że znał! Znał wszystkie tłumaczenia wszystkich znanych arii. Był ciekaw, o czym śpiewają, ale nawet proste słowa nie psuły mu przyjemności słuchania. Nie na tym polegało ich piękno, nie na słowach, ale na harmonii.

– Niech Bóg obudzi w tobie melodię, która da nam siłę, by znosić cierpienia…

Nie zabrzmiało to dobrze.

To jeszcze nie koniec.

Teraz za plecami usłyszał szelest, potem dźwięk rozsuwanego zamka błyskawicznego. Stuknięcie głuche jak w plastikowy kieliszek.

Co robisz? Co chcesz mi jeszcze zrobić? – wołał bezgłośnie, bo strach narastał i serce znowu zaczęło łomotać.

Postać nachyliła się nad jego kroczem. Zobaczył strzykawkę i ręce ubrane w niebieskie rękawiczki, jednorazowe, trzymał takie w roboczej łazience, pakowane po sto sztuk. Kupił dla Nataszy – upomniała się o „rukawiczki dlya czyszczenija”.

Zacharczał z przerażenia.

Poczuł przeszywający ból, kiedy igła miękko weszła w penis, skurczony ze strachu do granic możliwości.

A potem ogarnęło go coś w rodzaju spokoju. Jakby trochę oddzielił się od siebie. Jakby stanął z boku. Zarejestrował z pewnym zdziwieniem, że jednak wydobył z siebie dźwięk, głęboki, taki, jakim niedojona dawno krowa informuje, że już czas na dojenie. Prosto z brzucha, dźwięk, który rozszedł się po wnętrznościach i tam został.

– Jak będziesz grzeczny, to zabiorę cię do Brygidki, do Kuki – usłyszał i w tej samej chwili z zakamarków niepamięci przedarło się wspomnienie tego zdania.

To nie do niego mówiono.

To on mówił.

– Jak będziesz grzeczna, to tatuś cię zabierze…

I dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jest po wszystkim.

*

Porucznik Natan miał zamęt w sercu i w głowie.

A przecież Joana była jego marzeniem. Poznał ją półtora roku temu, kiedy na dwa miesiące skierowali go do drogówki.

Był z gruntu uczciwym człowiekiem, wychował się na dobrych starych wzorcach wpajanych przez ojca i dziadka; matka umarła na raka okrężnicy, kiedy miał siedem lat. Wiedział, co jest uczciwe, a co nie.

Dwa miesiące w drogówce wspominałby jak koszmar, gdyby nie Joana.

Skierowany na patrol z suszareczką, wiedział od kolegów, że teraz może się wykazać. Pijany kierowca potrafił bardzo hojnie obdarować zatrzymującego. A i trzeźwi dawali naprawdę dużo, żeby tylko nie stracić prawa jazdy.

Porucznik Natan miał nieodparte wrażenie, iż ludzie wyssali z mlekiem matki przekonanie, że każdego można kupić. Że wszystko jest kwestią ceny. I z każdym dniem, od chwili narodzin, nabierali pewności w tym względzie.

Otóż być może to była prawda. Być może dotyczyła każdego. Z jednym jedynym wyjątkiem. Porucznika Natana nie dało się ani kupić, ani przekupić, ani przekonać, ani wynagrodzić na zapas, ani skaptować. Porucznik Natan był nieugięty, jeśli chodzi o priorytety. Po prostu wiedział, że pewnych rzeczy się nie robi. Kierował się w życiu doktryną zaszczepioną mu przez ojca i dziadka, dla których niekwestionowanym autorytetem był pewien profesor i jego słynne zdanie: „Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Z całą pewnością opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto”.

Jeśli kogoś nie karał mandatem, to nie dlatego, że pojawiała się okazja to zarobku, tylko dlatego że tak decydowało jego sumienie. Trzeba mieć trochę czasu, żeby się zastanowić.

Rodzina z dzieckiem zarzyganym po kokardę, parkująca w miejscu niedozwolonym – upomnienie – był przecież człowiekiem.

Prowadzący pod wpływem – zatrzymanie prawa jazdy. Zawsze i nieodwołalnie, z tego samego powodu – był przecież człowiekiem.

To były jasne, klarowne zasady, od których nie uznawał odstępstw.

Po tygodniu nie było chętnego do pełnienia z nim służby. Koledzy patrzyli na niego, jakby był z wewnętrznego albo donosił (do czego by się nigdy nie posunął), traktowali go jak trędowatego, obchodzili z daleka, z niepokojem, przez kogo, kurwa, on jest nasłany, ale nie posuwali się do przemocy.

Był samotnym wilczkiem, bo nawet nie wilkiem, traktowany bardziej jak niebezpieczny kundel, przez pomyłkę spuszczony z łańcucha.

Przez te dwa miesiące, które cierpliwie przeczekiwał w nadziei na przeniesienie z powrotem do dochodzeniówki, stał się mniej rozmowny, coraz bardziej pozbawiony złudzeń, ale pozostał nieprzekupny.

Stanie na mrozie i pilnowanie niesfornych kierowców nie było jego przeznaczeniem, pracę wykonywał jednak sumiennie, studiując jednocześnie prawo karne. No i czytał. Dużo czytał – w samochodzie miał Stulecie detektywów, Godzinę detektywów i rodzimego Skorpiona z Wydziału Terroru. Skorpiona do dziś traktował jak ukochane dziecko, bo dzięki niemu został tak szybko przeniesiony do dochodzeniówki.

Pewnie by te dwa miesiące wymazał na dobre z pamięci, gdyby nie pewien dzień, pamięta go jak dziś, dwudziesty pierwszy grudnia, godzina siedemnasta, już ciemno. Akurat ten grudzień w niczym nie przypominał zimy, raczej wczesną wiosnę, było ciepło, powyżej ośmiu stopni, ale i tak gorączka świąteczna ogarnęła kierowców jak dżuma.

Joana prowadziła trzeci samochód, który zatrzymał, niebieski sedan o niespotykanym kolorze, musiał być sprowadzony na indywidualne zamówienie, ponieważ ten kolor w krajowym przemyśle samochodowym nie występował.

Podniósł lizak i skierował wóz na pobocze, na wyświetlaczu pojawiła się liczba osiemdziesiąt cztery, dwadzieścia cztery kilometry więcej niż dopuszczalna prędkość w tym terenie.

Czasami masz przeczucie, że coś się stanie. Coś wisi w powietrzu. Wstajesz rano i wiesz, że dziś jest ten dzień, że coś się zdarzy.

Ale porucznik Natan tego dnia wstał tak samo jak każdego innego dnia, obudził go dźwięk dzwonka telefonu, szósta trzydzieści, niezależnie od pory roku zawsze taka sama, a potem rutynowe codzienne czynności: piętnaście minut gimnastyki – właściwie głównie pompki, prysznic, zawsze kończony lodowatym strumieniem, kawa, do kawy wiadomości z ulubionego programu radiowego, bez śniadania, i dopiero wtedy mógł rozpocząć dzień.

Jeśli nie miał służby i nie spieszył się do pracy, zaczynał od książki lub przeczytania wczorajszych notatek, z których potem pisał sprawozdania.

W niedzielę wyjeżdżał poza miasto z rowerem na dachu, parkował poza wytyczonymi i obleganymi trasami turystycznymi, wsiadał na rower i jechał w nieznane. Zdarzało mu się robić nawet siedemdziesiąt kilometrów, mięśnie twardniały od pedałowania, a słodkie uczucie zmęczenia, kiedy wracał do domu, nie mogło się równać z niczym innym.

Ten dzień zaczął się dla niego tak samo i pewno znalazłby się w terminarzu takich samych zapomnianych dni, gdyby nie dziewczyna siedząca w szafirowoniebieskim samochodzie.

Jeszcze jej nie widział, podszedł z lewej strony, przepisowo, przedstawił się, podał swój stopień, imię i nazwisko i poprosił o dokumenty.

– Proszę pana – dobiegł go głos jak z nieba – a co ja zrobiłam?

– Dokumenty wozu i prawo jazdy – powtórzył.

– Przekroczyłam prędkość? O Boże, znowu?

Porucznik Natan był profesjonalistą.

– Nie wiem, co pani zrobiła znowu, wiem, z jaką prędkością jechała pani przed chwilą.

Drzwi się uchyliły i zanim zdążył zaprotestować, kobieta wysiadła z samochodu.

Gdzie tam kobieta! Z samochodu wysiadło zjawisko. Szczupłe, o delikatnej pociągłej twarzy, z ogromnymi oczami, które patrzyły na niego z uległością najpiękniejszego szczeniaka na ziemi.

– Proszę nie wysiadać z wozu – powiedział porucznik Natan bezsensownie i parę chwil za późno.

Kobieta uśmiechnęła się, a w jej oczach zabłysły najbardziej urocze chochliki, jakie miał okazję widzieć.

– Nie jestem w wozie.

Patrzył na prawo jazdy, Joana Strumień. Joana, nie Joanna.

Imię było tak samo dziwne i piękne jak ona.

– Muszę wypisać mandat. Osiem punktów karnych – kontynuował, karcąc sam siebie za wyniosły ton.

– Proszę… Nie możemy tego inaczej załatwić?

Zastanawiał się przez moment, czy to prowokacja, próba przekupstwa, i jak ma zareagować, bo zwykle na taki tekst reagował natychmiastowo i w sposób niepodający w wątpliwość jego intencji.

– Jechałaby pani szybciej, to musiałbym zabrać prawo jazdy.

– Nie zrobiłby mi pan tego – jęknęła.

Starał się na nią nie patrzeć, bo go za bardzo rozpraszała, a to mu się nie zdarzało.

– Owszem, zrobiłbym. Ma pani szczęście.

Sięgnął do kieszeni i wyjął bloczek.

– Nie mogę panu od razu zapłacić?

– Nie. Na poczcie albo przelewem.

– Nic się nie da zrobić? – nie dawała za wygraną, a głos miała miękki i łagodny.

– Proszę pani – powiedział ostro, starając się nie patrzeć na jej piękne smukłe dłonie, które podniosła do góry, żeby zdjąć czapkę.

Złote włosy wysypały się jak niesforny deszcz jednogroszówek rzucanych na ślubach i zabłysły w świetle dalekiej latarni.

– O co mnie pan prosi? Właściwie to miałam nadzieję, że mnie pan teraz o coś poprosi – powiedziała, odbierając mandat, który wypisał. Trzysta złotych.

– Słucham?

Joana opierała się o maskę, w drobnej dłoni mięła szafirową czapkę.

– Powiedział pan przecież: proszę panią…

Kręciło mu się w głowie od jej perfum, które pachniały świeżością i wiosną mimo grudniowego wieczoru.

– Powiedziałem: proszę pani – poprawił ją mechanicznie.

– Gdyby zabrał mi pan prawo jazdy, musiałby mnie pan wozić… Nie mam innego środka transportu.

Nie wiedział, co powiedzieć. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ona – a na to był zupełnie nieprzygotowany – wyraźnie go oczarowywała. O matko, jak to brzmi!

– Proszę uważać następnym razem, dziękuję. – Podał jej dokumenty i wtedy ich dłonie się spotkały.

Oczywiście wiedział, że to są bujdy na resorach, dla miłośniczek romantycznych filmów, ten prąd, iskry, coup d’oeil, ten piorun, który trafia i zostawia spaloną ziemię albo kochanków w wiecznym uścisku – ale oto ta bujda właśnie go dopadła.

Ich dłonie się zetknęły, a on cofnął się jak oparzony. Nienaturalnie odskoczył, jak sztubak, a prawo jazdy chyba właśnie wtedy musiało upaść w ciemność pod nogami, bo Joana otworzyła książeczkę samochodu, sprawdziła, czy ma ubezpieczenie, i powiedziała:

– A prawo jazdy?

Byłby przysiągł, że prawo jazdy również jej podał, razem z książką wozu. Ale dokumentu nie było.

Musiał iść po latarkę do swojego auta. Musiał schylić się i razem z nią szukać małego skrawka plastiku z jej niezwykle atrakcyjnym zdjęciem, co samo w sobie już było niespotykane, bo każdy, bez wyjątku – z wyjątkiem Joany – wyglądał na dokumentach jak osoba po ciężkich przejściach związanych z leczeniem trzeciego stadium syfilisu. Lub tuż po leczeniu. Lub w trakcie słuchania diagnozy.

Prawo jazdy zniknęło.

Nie mogło zniknąć, a jednak zniknęło.

Panna Joana przestawiła wóz parę metrów dalej, on zbadał każdy milimetr ubitego pobocza i rozchlapanego błota – prawa jazdy nie było. Przynajmniej kwadrans zajęło mu przeszukiwanie terenu, a tymczasem samochody jadące z nadmierną prędkością, nieostrzeżone przez kierowców jadących z przeciwka mignięciem długich świateł – co było rzadkością – mijały go, zwycięsko uchodząc sprawiedliwości.

Natan był w kropce. Było mu okropnie wstyd. Coś takiego nie przydarzyło mu się nigdy.

Joana zaś stała cierpliwie i przyglądała mu się z niejakim zaciekawieniem.

– Czy teraz ukarze mnie pan za brak prawa jazdy? – zapytała i uśmiechnęła się promiennie.

– Strasznie, ale to strasznie panią przepraszam – wydusił z siebie i poczuł ciepło rozlewające się od policzków w dół po całym ciele. Poczerwieniał? Miał nadzieję, że ona tego nie zauważy.

– Muszę jechać, a jak mogę jechać bez prawa jazdy? – zastanawiała się, patrząc na niego spod oka, a było to najbardziej urocze spojrzenie, jakie na nim kiedykolwiek spoczęło.

– Ono przecież musi gdzieś tu być. – Rozłożył bezradnie ręce w geście wskazującym na rozległe błoto pobocza i z naciskiem na tu.

– Ale ja muszę już być gdzie indziej – powiedziała Joana Strumień z naciskiem na g d z i e  i n d z i e j i skierowała się do samochodu.

Podążył za nią jak niepyszny.

Wydał się sam sobie największym durniem na świecie, największą łamagą, nieudacznikiem i niezgułą.

Chciał odebrać jej wlepiony mandat i rzucić na wiatr, który nagle się zerwał i rozwiewał jej złote włosy. Chciał cofnąć czas, zatrzymać jej samochód i powiedzieć: musi pani ze mną iść na kawę albo będzie naprawdę źle.

A przede wszystkim chciał być kimś innym, na przykład swoim przyjacielem Trawą, który miał zupełnie inaczej na imię, a który był chodzącym uwodzeniem i żadna z dziewcząt nie potrafiła się oprzeć jego zawadiackiemu urokowi. Trawa w takiej sytuacji na pewno by rzucił jakąś pikantną dykteryjką, coś by sobie przypomniał – wiele jego opowieści zaczynało się od słów: „To mi przypomina…” – i choć te przypomnienia miały się do okoliczności jak piernik do wiatraka, to zawsze rozładowywały każdą napiętą sytuację.

Niestety, nie był Trawą i jedyne, co mu przychodziło w tej chwili do głowy, to uderzyć się w głowę młotem pneumatycznym, potem skremować i rozsypać prochy w morzu.

Joana nachyliła się do samochodu, kożuszek podniósł się do wysokości połowy pośladków i porucznik Natan musiał przełknąć ślinę.

Tył miała równie boski jak przód.

– Ma pan długopis? – W ręku trzymała kartonik.

Podał jej długopis, którym wypisywał mandat.

Oparła się o drzwi, torbę rzuciła na siedzenie.

– Proszę mi poświecić.

Posłusznie skierował latarkę na kartonik.

Nie mógł nie zauważyć dużego DENT i nazwiska jakiegoś mężczyzny. I zadbanych paznokci w kolorze szafirowym, drobnych palców przytrzymujących papier przy imieniu Jędrzej.

Pewnie mąż, pomyślał i rozczarowanie rozpełzło się po jego ciele jak krętki boreliozy.

– To wizytówka mojego dentysty – zaśmiała się, jakby czytała w jego myślach, śmiałym ruchem przekreśliła dane przychodni DENT, obróciła kartonik i napisała drukowanymi literami: „JOANA” – i numer telefonu.

– Proszę do mnie zadzwonić, bo może pan znajdzie. Jak pan nie znajdzie, to też proszę zadzwonić. Na razie nie będę występować o duplikat. I proszę uważać następnym razem – posłużyła się zdaniem, które przed chwilą do niej powiedział. I nawet zabawnie to zrobiła. Przedrzeźniała go po prostu.

Wziął wizytówkę DENT i schował do kieszeni.

– Niech pan obieca, że pan zadzwoni.

– Obiecuję – powiedział, marząc o tym, żeby już odjechała.

Żeby mógł spokojnie o niej myśleć. Przy niej czuł się roztrzepotany jak flaga na mocnym wietrze. Bez drzewca.

Wsiadła do samochodu, uchyliła szybę i pomachała mu, niczym dobremu znajomemu. Stał i gapił się jak idiota za odjeżdżającym samochodem.

A potem spojrzał jeszcze raz dla pewności pod nogi i zobaczył jej prawo jazdy.

W miejscu, które trzykrotnie przeglądał z największą uważnością.

Od tego się zaczęło.

I właśnie dlatego teraz, po półtora roku, miał zamęt w głowie.

Od dwóch tygodni mieszkał z Joaną.

Była to ich obopólna, dojrzała, przemyślana decyzja. O niczym innym nie marzył od czasu ich pierwszego spotkania.

Ale… ale coś było nie tak i nie umiał tego nazwać.

Dopóki pomieszkiwała u niego, w małej kawalerce, było wszystko okej. A teraz, po przeprowadzce do dużego domu jej rodziców, coś szwankowało.

Całe piętro należało do Joany, tak się mówiło, chociaż właścicielami byli jej rodzice; sto czterdzieści metrów kwadratowych, nie licząc poddasza.

Okna sypialni wychodziły na taras, a taras wisiał nad bardzo zadbanym ogrodem. Na podjeździe było miejsce nie tylko na ich trzy samochody, ale również na jego starego opla. I to wszystko prawie w centrum miasta, gdzie za każdy metr kwadratowy trawy płaciło się niemal tyle, ile za metr jego kawalerki.

Joana była cudowna i nie dawała mu poznać, że to jednak nie ich dom, tylko mamusi i tatusia – znakomicie sytuowanych przedsiębiorców ze znajomościami wszystkich i wszystkiego.

Minister zdrowia?

Nie ma problemu, jeden telefon rozwiązuje sprawę.

Komendant stołecznej?

Natan, jeden telefon i pracujesz, gdzie chcesz.

Komunikacja?

A komu trzeba coś załatwić? Trzeba się skontaktować z Grzegorzem.

Samochody oclić? Sprowadzić? Na kiedy potrzebujesz?

To kwestia jednej rozmowy z… – i tu padały imiona, czasem nazwiska, czasem funkcje.

Dom z bali?

Zadzwonię do Bartka na Kaszuby.

Złe wyniki rentgena?

Dzwonię do profesora Zenobiego.

Na początku był powalony uprzejmością jej rodziców.

Uprzejmością, otwartością, gościnnością, przyjacielskością i tak dalej, wszystkimi innymi „ościami”.

Ale kością w gardle mogą stanąć i te ości, o czym przekonał się już przy pierwszej wspólnej kolacji „w naszym wspólnym domu” – jak podkreślała Joana.

– Zaprosiłam do nas rodziców, nie masz nic przeciwko temu?

Nie miał, choć się zdziwił, z rodzicami mijali się rano na podjeździe, gdzie stały zaparkowane samochody, Joana schodziła na dół do matki przynajmniej parę razy dziennie, żeby poplotkować, a uroczysta kolacja – pierwsza wspólna „w naszym wspólnym domu” – odbyła się trzeciego dnia po jego wprowadzce.

– Mam nadzieję, że będziesz się tu czuł jak u siebie – powiedziała matka Joany i dodała: – Dzisiaj wypijemy brudzia. Więc od razu mówmy sobie na ty. Ja jestem Elżbieta.

– Natan, będę zaszczycony – odpowiedział po chwili zaskoczony porucznik.

W trakcie kolacji dowiedział się o wspaniałych perspektywach, jakie roztaczają się przed Joaną i nimi dwojgiem, o możliwościach rozwijających się jak czerwony dywan (tu chichot), które trzeba wykorzystywać, póki można, słuchał o planach na ich wspólne życie, a brzmiało to tak, jakby cała czwórka, czyli on, Joana i jej rodzice, mieli wylądować wieczorem we wspólnym łóżku – po ustaleniu liczby dzieci, które mieli spłodzić właśnie tego wieczoru.

– Mimo różnic oczywiście, które was, ciebie, kochanie, i Natana, jednak różnią.

Mimo jednak występujących różnic, które ich różniły, udało się pozbyć rodziców przed pierwszą i resztę nocy spędzić upojnie, co było zasługą tym razem wyłącznie Joany, jakby czuła, że pomysł z kolacją nie bardzo wypalił, i starała mu się to wynagrodzić.

Ale kiedy po przyjściu z łazienki (zawsze musiała wziąć prysznic po seksie) powiedziała, że liczy na to, że tak właśnie będzie zawsze, poczuł ten nieuzasadniony zamęt po raz pierwszy.

Natknął się na Elżbietę od razu następnego dnia po południu.

Wychodził z łazienki w ręczniku owiniętym dokoła bioder, do pracy szedł na popołudnie i prawdę powiedziawszy, spróbował, do czego go wszyscy namawiali wczoraj – czuć się swobodnie, czuć się jak we własnym domu.

– Ojej – jęknęła pani Elżbieta, od wczoraj Elżbieta, i zasłoniła teatralnie ręką oczy. – Bardzo przepraszam, u nas się wkłada szlafrok. Ja tylko przyszłam po pranie. Zostawiaj brudne ubrania tutaj – wskazała na duży kosz stojący w przedpokoju pod lustrem w grubych, siermiężnych drewnianych ramach – to je wezmę na dół i dam do wyprania pani Uleńce. Joana tak robi.

Stał przed nią jak idiota, z lekko wilgotnym torsem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach w obronnym geście, jakby był kobietą złapaną na golasa przez podglądacza.

– Ja sam piorę swoje rzeczy – powiedział, czując, że głos mu zadrżał niebezpiecznie.

– Nie szkodzi. – Elżbieta machnęła ręką, przysiągłby, że lekceważąco. – Teraz będzie inaczej. Joanka nie ma tu przecież pralki! – dokończyła z wyrzutem, jakby to była jego wina.

Wystarczająco trudno było mu się przyzwyczaić do ciągłej obecności Joany, którą przecież uwielbiał. Ale była przy nim cały czas, z wyjątkiem krótkich wizyt u kosmetyczki i długich u fryzjera, paru godzin kursów z malarstwa i kawki z mamą – „Ona się czuje taka samotna, jak taty nie ma”.

Przyszłej teściowej w pustym mieszkaniu się nie spodziewał.

Kiedy Joana pojawiła się w drzwiach, był gotów do wyjścia.

Zarzuciła mu ręce na szyję, a on poczuł, że chce ją porwać do swojego małego mieszkanka, bez widoku na ogród, ba, nawet bez balkonu, wrócić do siebie, razem z nią, rzucić ją na materac na podłodze i kochać się bez tchu i bez nasłuchiwania, czy ktoś lub coś jest obok, nawet jeśli tylko tu są możliwości do wykorzystania i szerokie perspektywy na przyszłość.

– Idziesz? Trzeba ci znaleźć jakąś fajną pracę. Ojciec to załatwi – stwierdziła, przytulając się do jego szarego swetra.

Znowu mu zapachniało wiosną, ale poczuł mrowienie na plecach.

– Mam fajną pracę – odparł.

– Będziesz miał fajną pracę wieczorem, a teraz całuj – powiedziała i nadstawiła usta, a usta miała słodkie i pachnące poziomkami.

Kiedy go całowała, przestawał myśleć i przestawał się obawiać czegokolwiek. Przestawał też słyszeć i rozumieć, co do niego mówi. Ważne były tylko te poziomki.

Oderwał się od niej z trudem. Ale naprawdę musiał już wychodzić.

– Muszę iść, mamy trupa. – Odsunął ją od siebie najbardziej łagodnie, jak mógł.

– Trupa! – prychnęła. – Trup ma być lepszy niż ja?

Uśmiechnął się i pogłaskał ją po policzku.

– Ty jesteś najlepsza na świecie. Lecę.

A teraz, dojeżdżając do domu denata, czuł, jakby wszystko wracało na swoje miejsce, jakby z nierzeczywistości przenosił się na znane sobie tereny, gdzie nareszcie mógł być sobą.

*

Jechała do hospicjum dość wolno.

Całe miasto stało.

Dłubała w radiu. Przełączała kolejne stacje, chcąc znaleźć tę, na której co kwadrans podawano informacje o stanie dróg – czyli przejezdności w stolicy. Ot, takie nowe słowo, przejezdność.

O tej godzinie nie powinno być jeszcze korków – specjalnie wybierała tę porę na odwiedziny, żeby omijać ruch, żeby zdążyć przed szesnastą, a wracać do domu po osiemnastej. Kiedy już przewalą się wracający z pracy.

Ona na szczęście miała wolny zawód i mogła pracować w dowolnych godzinach.

Ale dzisiaj musiało się coś wydarzyć, co zaburzyło porządek na warszawskich ulicach. Stała już piętnaście minut na zjeździe z Puławskiej, światła się zmieniały co parę minut, a w lewo samochody w ogóle nie skręcały. Niestety, ominęła wcześniejszy zjazd, na którym nie było korków, i teraz nie mogła się już wycofać. Sznur samochodów huczał z włączonymi silnikami, huczał i stał. Z rur wydechowych uchodził beztrosko dwutlenek węgla i podgrzewał planetę. Szare niebo próbowało przepuścić trochę promieni słonecznych, ale były mdłe jak wszystko dookoła.

Sztukę cierpliwości ćwiczyła już od jakiegoś czasu.

Stoisz w korku?

Pomyśl o czymś przyjemnym, przejmuj się tylko tym, na co masz wpływ, nie próbuj zmieniać tego, na co wpływu nie masz.

Nie kop się z koniem – dodawała od siebie do tych złotych myśli swoje trzy grosze. Nie mogła objechać korka. Nie mogła nikogo wyprzedzić, mogła stać i czekać. Albo robić coś pożytecznego.

Otworzyła schowek i zaczęła porządkować rzeczy wrzucane tam niedbale przez ostatnie tygodnie.

Opakowanie po chińszczyźnie – na podłogę, łatwiej będzie sprzątnąć to, co widać, niż to, co niewidoczne. Bilety z autostrady (była w Krakowie miesiąc temu) – rozprostować, schować dla księgowej, faktura za benzynę – rozprostować, schować dla księgowej, faktura za benzynę z kwietnia zeszłego roku – zmiąć, wyrzucić na podłogę. Gazetka „Twoje Miasto” – na cholerę ją tu schowała? – wyrzucić. Cukierki, pozlepiane od upału – kiedy je kupiła? – wywalić, nie rozkleją się. Keczup w podłużnym schowanku, jednorazowy – wywalić, nie będzie go jeść. Świeczka – zachować.

Przeczytała kiedyś o ludziach w Kanadzie, którzy uwięzieni w czasie potężnej burzy śnieżnej przeżyli tylko dzięki temu, że mieli świece w samochodzie. Mogli się ogrzać. Od razu kupiła wtedy sześć i wsadziła do schowka.

Na wszelki wypadek.

Jakby tu ją złapała jakaś śnieżyca, na przykład pod Radomiem.

I na kilka dni odcięła od świata.

Usłyszała trąbienie i odruchowo nacisnęła gaz.

Samochód przed nią przesunął się ze dwa metry, jednemu udało się skręcić.

W takim tempie będzie tu stała do usranej śmierci.

Ponownie schyliła się do schowka.

Młotek do rozbijania szyb, nóż do przecinania pasów. Niezbędne. Nowoczesne samochody mogą wysiąść w każdej chwili. Wypadek wyłączy na przykład system komputerowy, nie będzie można otworzyć drzwi, nie będzie można uwolnić się z pasów. I nóż, i młotek muszą być pod ręką. Schowek nie jest pod ręką. Przełoży do kieszeni drzwi.

W razie czego. Chciała być przygotowana na wszelkie ewentualności. Odczuwała silną potrzebę zadbania o siebie na wszelki wypadek i w razie czego. A wypadki zdarzały się cały czas. Nieprzewidziane i nieprzewidywalne, nagłe, niespodziewane i dziwne.

Instrukcja obsługi samochodu, lub też księga wozu – nigdy jej nie przeczyta, ustawianie lusterek musiała jej pokazać Viki, chociaż też jest kobietą. Jak jakiś idiota mężczyzna na myjni jej coś popoprawiał, musiała przez dwa dni wychylać się przez szybę, żeby zobaczyć coś w lusterkach bocznych. Instrukcję schować. Podpaska – zostawić, emergency może się przydać, nigdy nie wiadomo kiedy.

Dwie serwetki, które miały się do czegoś nadać – wyrzucić na podłogę, papier toaletowy, bezcenny – schować. Trzy wizytówki, ale nie pamięta, kto to są ci ludzie, których nazwiska, wytłoczone grubą czcionką, bodą oczy. Aleksander, nazwisko się starło, firma Obras? A co to jest Obras? Zakład kosmetyczny? Nie, tam nie pracują mężczyźni. Wywalić, trudno. Sama sobie winna. Na drugi raz należy napisać obok jakąś informację, na przykład „kosmetyczka Viki”. Albo „przyjaciel Tolka”. Ach, Aleksander zamazany to ten facet, którego jednak zainteresowały jej prace. Wydawnictwo Obras. Głupia nazwa. Ale na wszelki wypadek zostawić.

Kupka śmieci przed prawym przednim fotelem rosła w zastraszającym tempie. Jak to się tu zmieściło, nie miała pojęcia. W bocznej kieszeni drzwi natknęła się na plastikową torbę i książkę, której szukała od tygodnia. Przełożyć na tylne siedzenie. Nachyliła się znowu – zapakuje ten burdel do torby, torbę wyrzuci na stacji, i tak musi zatankować.

Ledwo się nachyliła – klakson z tyłu. Coś się ruszyło.

– Spierdalaj – mruknęła pod nosem, nacisnęła pedał gazu i zamachała przyjaźnie i przepraszająco do kierowcy z tyłu.

Radio zaszumiało, złapała w końcu miejscową stację.

– Po wypadku na rogu Puławskiej i… gdzie czołowo zderzyły się dwa tramwaje jadące… – Reszta komunikatu zaginęła w trzaskach.

Jak mogą się zderzyć dwa tramwaje czołowo? Co za kraj? Przecież chyba ci motorniczy widzieli, że jadą nie po tych torach? Do Puławskiej dojechali? Przecież zajezdnia tramwajowa jest na Woli, dziesięć kilometrów dalej. To i tak mają szczęście, że wcześniej się nie stuknęli.

Byłoby lepiej, gdyby się stuknęli na Pradze, nie byłoby tu korka. Ale nie, jak pech, to pech.

Okej, na tych światłach powinna przejechać, potem będzie z górki.

Wychyliła się, autobus niestety zasłaniał całą ulicę, w którą miała skręcić. Przejechał. Korek jak okiem sięgnąć. Ano oczywiście. Blaszak wybudowali kolejny, supersklep z parkingiem na milion samochodów, które nie miały jak wyjechać, a ostatnio wpadli na genialny pomysł i zrobili światła.

A światła sto metrów za skrzyżowaniem z główną skutecznie powodowały korek na głównej.

No, to teraz sobie postoimy.

Nienawidziła dużych sklepów.

Nienawidziła, chociaż robiła w nich zakupy. Było po pierwsze taniej, a po drugie bliżej. Nie wiedziała, do czego to porównanie – bo wszystkie sklepiki na jej osiedlu umarły śmiercią tragiczną po krótkiej i ciężkiej chorobie, na jej oczach, w ciągu ostatnich trzech lat.

I też nie wiedziała, od czego bliżej. Ale po namyśle doszła do wniosku, że były bliżej niż na przykład Wisła, która była dalej.

Ale w dużych sklepach ogarniała ją panika. Gubiła się wśród półek i zaczynała być rozdrażniona już po paru minutach. Niby wiedziała, że wszystko tam jest zupełnie nieprzypadkowo ulokowane, że jest przedmiotem bardzo poważnych badań bardzo poważnych ludzi, którzy całe życie poświęcają badaniu, jak ułożyć towary na półkach, żeby człowiek, który przyszedł wyłącznie po masło i papier toaletowy, musiał wędrować po całym sklepie, natykając się na spodnie dla dzieci i jedzenie dla psów, których nie miał zamiaru kupić.

Wiedziała, że wielkie galerie handlowe zatrudniają bardzo drogich specjalistów od projektowania wnętrz, tak żeby normalny szary obywatel nie mógł wejść i wyjść tymi samymi schodami, tylko musiał obejść pół obiektu, zanim – jeśli już coś kupi – znajdzie zejście. Lub wejście na inny poziom. Które to zejścia i wejścia oddzielały setki metrów od siebie. Bo przecież gdyby jedne i drugie schody były obok siebie, narażaliby ludzi na szalone niebezpieczeństwo.

A nuż taki palant przejdzie obojętnie obok jakiejś wystawy? A nuż czemuś się nie przyjrzy? A nuż czegoś nie kupi? Czegoś zbędnego a błyskotliwego w świetle nisko mocowanych lamp i przy dźwiękach pobudzającej muzyki? Więc z jednej strony korytarza rozświetlonego, zabawnego, radosnego, a niekiedy pachnącego – schody w dół, a sto metrów dalej – schody w górę. Dla utrudnienia.

Kible oczywiście w korytarzu obok, prowadzącym do zupełnie innej części sklepowej. Gdyby komuś się niedobrze zrobiło – też trzeba trafić, poszukać, obejść. A potem wrócić. Coś gdzieś komuś wpadnie w oko i świat się kręci.

Nie znosiła kręcącego się świata, wolała, jak był na swoim miejscu. Tylko co to znaczyło?

Samochody znowu wolno ruszyły. A przed nią następne światła. Będzie dzisiaj później.

– Trzynaście osób ciężko rannych – poinformowało ją z radością radio. – Nasz reporter jest na miejscu. Halo, Mirku, słyszysz nas? Halo, tu Mirek Jar, witam cię serdecznie.

Nieprzyjemne rozdrażnienie spłynęło na nią z głośnika; czuła się tak, jakby Mirek Jar mówił do niej na „ty”, a tego nie znosiła. Nie znała Mirka Jara. Wiedziała jedno, że do mikrofonu mówi się: „Proszę państwa”, i że Mirosław jest Mirkiem dla mamci i tacia, a nie dla niej, nie znosiła zdrobniałych imion w służbowym wydaniu, co to za pomysły, realizator dźwięku Ania Banialuka, reżyser Jurek Dymowski, kurwa mać, Anna, nie Ania, a siwy tłusty facet to Jerzy, nie Jurek!

– Stoję na skrzyżowaniu – podniecony sztucznie głos irytował ją, jakby zdawał sprawozdanie z katastrofy co najmniej lotniczej – i prawie nic nie widzę. Tłum osób z katastrofy zasłania mi widok, są również karetki, dużo karetek, oba tramwaje w strasznym stanie, dziesiątka leży na boku, całkowicie wypadła z torów, na miejscu jest straż pożarna i służby pomocnicze. Nie udało się jeszcze wydobyć wszystkich pasażerów, ale niewiele ci mogę powiedzieć, bo nikt nie udziela mi informacji.

Po prostu: nie mogę państwu wiele powiedzieć – poprawiała na głos dziennikarza Mirka, który irytował ją coraz bardziej. Mi! Ci! Lej wodę!

– Co się stało, Mirku, opowiedz – namawiała go koleżanka z radia i Weronika poczuła się tak, jakby podsłuchiwała prywatną rozmowę dwojga ludzi, a nie jak radiowy słuchacz. Czy może słuchaczka?

– Otóż na skrzyżowaniu, jak się przypuszcza, czołowo zderzyły się tramwaje. Nie, nie, nie jechały po tym samym torze, chociaż tak to wygląda. Nieszczęśliwie się zdarzyło, że w tym samym momencie z impetem wjechały i prawdopodobnie ich wysunięte przednie części zahaczyły jakimś cudem o siebie.

„Ich wysunięte przednie części” – niech cię jasna cholera, Mirku. Ciebie niech jasna cholera, Mirku.

Teraz samochód przed nią się zagapił, a w przerwę, która nagle zrobiła się w korku, spróbowały się wepchnąć te, które objechały parking sklepu X-1, jeszcze jednego spożywczaka o powierzchni kilometra kwadratowego. Nacisnęła klakson, nissan przed nią ruszył.

– Jak się przypuszcza, skutki usuwania tej katastrofy lądowej będą dotkliwie odczuwane dla mieszkańców stolicy do późnych godzin nocnych. Ruch jest przekierowywany przez policję w inne miejsca.

– Są odczuwane d l a?! P r z e z, palancie – warknęła Weronika. – Ruch w inne miejsca! Durniu!

– …newralgiczny punkt komunikacyjny stolicy utrudni na pewno komunikację.

Przekręciła gałkę i zapadła błoga cisza.

Przynajmniej wie, że wszędzie będą korki. Tak bywa, książę Poniatowski wiedział, jak ponad sto lat temu budować stolicę dla powozów konnych, taka Trasa Łazienkowska wymyślona dziesiątki lat temu szeroka, panie, a teraz milion samochodów w stolicy i nikt nie umie zaplanować niczego.

Posuwała się wolno do przodu, szesnaście na godzinę. Dobre i to. Jeszcze małe rondko, skręt w lewo i w prawo i wjedzie na parking.

Hospicjum, otoczone drzewami, było jak oaza spokoju. Zatrzymała samochód przy głównej bramie, otworzyła bagażnik, wyjęła koszyk. Dwa jabłka, sok pomarańczowy, chusteczki do rąk, nawilżane. Dla niej. I książka, ulubiona książka taty. Której mu nie będzie czytać. Ale sama chętnie przejrzy.

Ojciec nie mógł już nawet sam jeść.

Po wylewie nie udało się przywrócić funkcji ani ciała, ani mózgu, choć miała wrażenie, że rozumiał, na całe szczęście, co się do niego mówi. Również rozumiała czasami jego bełkot, przecież znała go najlepiej.

Przypomniała sobie, że przed hospicjum, z boku, jest wydzielone miejsce do palenia papierosów. Z dużą popielniczką i koszem na śmieci. Z podłogi samochodu podniosła torbę ze śmieciami, chwyciła koszyczek i zatrzasnęła drzwiczki.

Samochód zapiszczał, kiedy nacisnęła na pilocie znaczek klucza i posłusznie zwinął lusterka, jak skrzydła. To jej się podoba najbardziej w tym nowym aucie.

Upchnęła reklamówkę do kosza, automatyczne drzwi z napisem „HOSPICJUM ŚWIĘTEJ FILOMENY” otworzyły się przed nią na oścież.

Weszła prosto na panią Katarzynę, która pchała przed sobą wózek z lekami.

– Dzień dobry, pani Kasiu – powiedziała i zmusiła się do uśmiechu.

– Och, jak to miło znowu panią widzieć – odpowiedziała pielęgniarka. – Tata za panią tak tęskni.

*

– Nie wiem, czy powinnyśmy to robić. – Marcelina była sceptyczna.

– Nie jesteśmy nieletnie, więc żaden zbok nas nie dopadnie. – Miśka patrzyła na nią jak na idiotkę. – Przejęłaś się reklamami dla dzieci? – Zmieniła głos i prawie basem powiedziała: – Cześć, mała, mam dwanaście lat, rodzice mnie nie rozuuuumieją… Chodź się ze mną pobawić… – I nagle chwyciła Marcelinę za ramiona, aż ta podskoczyła.

– Weź, przestań. Nie o to chodzi.

– My się zabawimy, a nie on z nami.

– Nie wiesz, kto jest po drugiej stronie.

Miśka przybrała minę niewinnego dziecka.

– Ona też nie wie.

– Jeśli to ona. – Marcelina nie była pewna, czy to fajna zabawa.

Miały prawie po piętnaście lat, nie były dziećmi.

– To się szybko zorientujemy. Wystarczy zapytać o skrzepy w czasie menstruacji.

– Ale ty jesteś obrzydliwa. – Marcelina wyrwała się Miśce.

Ale lubiła ją najbardziej ze wszystkich. Dzięki Marcelinie nie była już myszą nie do rozpoznania, t ą  n o w ą, nie wiadomo skąd, była tą od Miśki. Klasa się z nią liczyła, bo Miśka była popularna, Miśka była egzotycznie nieobliczalna, jak powiedział kiedyś wychowawca: „Misiu, ty jesteś egzotycznie nieobliczalna”.

Nie pamięta, co Miśka wtedy zrobiła, bo pomysłów miała wiele. A to zaproponowała na godzinie wychowawczej rozmowę o ciążach nieletnich („Właśnie się dowiedziałyśmy, że nasza koleżanka z Grochowskiej jest w ciąży”), akurat wtedy, kiedy miały być wyciągnięte konsekwencje z kolejnych wagarów („I rodzice ją wyrzucili z domu, planujemy pomoc, ale nie wiemy, jak to zrobić… Myślałam, że pani profesor nam pomoże”), i oddaliła widmo stopni z zachowania na czas nieokreślony. A to przywiozła na zajęcia z biologii czternaście szczurów, białych, pożyczonych ze sklepu zoologicznego, i zaproponowała pogadankę na temat: co czują zwierzęta i czy należy je wykorzystywać do badań medycznych; szczury rozbiegły się po klasie i lekcja zamieniła się najpierw w szukanie szczurków, a potem w rzeczywistą dyskusję, co człowiek może wyprawiać ze zwierzętami, a czego nie. A to… och, Marcelina mogłaby długo wymieniać pomysły Miśki, dzięki którym ta była tak lubiana i tak popularna. I tak często wzywana do dyrektora. I niestety, równie często był do niego proszony jej ojciec.

Daleko nie miał, co prawda, bo był nauczycielem WF-u i trenerem dobrej drużyny siatkówki w tej samej szkole.

– Nie wiesz, jak to jest być cały czas na widoku. I w domu, i w szkole – skarżyła się Miśka.

Ale rodzice Miśki byli rewelacyjni.

Ani razu nie zrobili jej awantury – uważali, że pomysły córki być może przysparzają kłopotów nauczycielom, ale biorą się z dobrej woli i dobrego serca oraz ciekawości, która jest zaletą. Prosili jedynie, żeby była bardziej powściągliwa w swoich pomysłach, ale Miśkę nosiło.

A od kiedy przypadkiem wpadły w internecie na stronę „Nad”, Miśka oszalała wręcz z radości.

Jeśli jesteś wykorzystywana jako dziecko i chcesz o tym porozmawiać, napisz. – I tu podano mejla.

Natychmiast napisała:

Jestem, co zrobisz?

– Napiszę, że mam trzynaście lat – oświadczyła Miśka i pisała dalej:

Mam trzynaście lat i nie wiem, co robić… Tata mnie molestuje, co ty na to?

– Molestuje? I co ty na to? To już pisz jak trzynastolatka – powiedziała wtedy Marcelina. – Robi mi przykre rzeczy… Nie wiem, jak się bronić… I tyle.

Tata mi robi przykre rzeczy – posłusznie poprawiła Miśka – a ja nie umiem się bronić. Nie mogę o tym powiedzieć nikomu. Już dłużej nie wytrzymam…

Odpowiedź nadeszła niespodziewanie szybko.

Nie wiem, jak ci pomóc, ale może pomoże ci sama świadomość, że jest ktoś, kto też kiedyś był wykorzystywany i potrafił sobie z tym poradzić. Powiedz o tym mamie lub babci. Musisz mieć kogoś po swojej stronie.

Tym razem szybko skonstruowały odpowiedź.

Nie mogę. On to robi, jak mamy nie ma w domu, a ona mi nie uwierzy. Nie chcę, żeby mi to robił. Pomóż.

Musisz sobie sama pomóc, a do mnie możesz napisać w każdej chwili. Mój ojciec był dla mnie straszny, a mimo to dzisiaj jestem silną kobietą – odpowiedź nadeszła w ciągu minuty, tak jakby ktoś po drugiej stronie po prostu czekał na ich wyznania.

– A jeśli to prawdziwy nieszczęśliwy człowiek, a my go robimy w konia? – powątpiewała Marcelina.

– Zorientujemy się – odparła Miśka.

Nie wiem, czy mogę ci ufać, czy mogę ufać komukolwiek – napisała i nacisnęła „wyślij”.

Jeśli to ma ci w jakikolwiek sposób pomóc, możesz mi o wszystkim mówić. Może wspólnie coś wymyślimy.

Czy ty powiedziałaś swojej mamie? Co zrobiła?

Moja matka popełniła samobójstwo. Nie mogłam jej powiedzieć. Nie miałam nikogo. Nie chcę, żebyś była z tym sama – dostały odpowiedź.

W ten sposób zaczęła się ich korespondencja z Ja-21.

To było podniecające, wymyślać nowe pikantne szczegóły wykorzystywania. I czekać na odpowiedź. Czuły się trochę tak, jakby brały udział w jakimś przedstawieniu teatralnym, gdzie na końcu kurtyna pójdzie w górę, jacyś nieznani bohaterowie zdejmą maski, uśmiechną się, ukłonią i powiedzą: dziękujemy państwu.

– Możemy po jakimś czasie zrobić z tego użytek – powiedziała Miśka. – Wydać książkę albo co. Ta facetka od Witaj, smutku, sama mówiłaś, miała osiemnaście lat i była już sławna. Jak zbierzemy dużo informacji, to będziemy miały gotowca.

– A jeśli ona naprawdę była wykorzystywana?

– No to tym bardziej trzeba to zrobić, tak? – Miśka była podniecona nowym wyzwaniem. – Nikomu krzywdy nie robimy, bo wszystko jest anonimowe. Więc można.

Marcelina słyszała o reportażu wcieleniowym, ale nie była pewna, czy można. Bardziej się skłaniała w stronę tego, że można wtedy, gdy się nie jest anonimowym. Wtedy się bierze jakąś odpowiedzialność. Ale Marcelina była tak bardzo staroświecka, że nawet nie chciała mieć snapchata. A przecież to było bezpieczne i znikało natychmiast! A jej Facebook był nudny jak flaki z olejem. I czasami zapominała, że trzeba coś wrzucić, żeby podkręcić zainteresowanie wokół siebie.

Ale Miśka lubiła Marcelinę, bo była prawdziwa. Nie udawała, nie podlizywała się, nie kombinowała. Mówiła, co myślała, nawet jeśli to się komuś nie podobało. Co z tego, że była szarą myszką? Nie była sztuczna, tak jak cała banda tych głupków. Nie musiała mieć markowych ciuchów, za to czytała książki. Nawet lektury! Miśka niespecjalnie przepadała za czytaniem.

Życie wokół było takie interesujące! Marcelina zresztą bardzo ładnie opowiadała, o czym były te książki, i Miśka starała się zapamiętać.

– Teraz zna twój adres mejlowy – zauważyła nagle Marcelina.

– Nie jestem głupia! – Miśka aż prychnęła. – Mam parę adresów.

– Nic o tym nie wiem. – Marcelina poczuła się urażona, że koleżanka ma przed nią tajemnice.

– Nie wiesz, bo są tajne – roześmiała się Miśka. – Jakbym ci powiedziała, toby przestały być tajne. Czasem robię zadymę, to nie używam swojego właściwego. Założyłam sobie parę, na wszelki wypadek. Ten nowy tylko dla niej albo dla niego. – Zachichotała. – Jeden ruch i nie będzie żadnego adresu. Myślisz, że jej…

– …albo jemu – wtrąciła Marcelina.

– No dobrze, nie wiadomo komu… Załóżmy, że mu – zaśmiała się Miśka. – Myślisz, że mu zależy, żeby nas namierzyć? Jak? To się udaje tylko w amerykańskich filmach. Siedzi sobie czternastoletni geniusz i włamuje się do CIA. Chcesz, to ci wyślę, przecież nie mam przed tobą tajemnic, głupia. – Pstryknęła w klawisze. – Widzisz?

– Miśka, wychodzę! – dobiegło z przedpokoju.

– Dobrze, tato! – odkrzyknęła.

Marcelina musiałaby wstać i pójść do przedpokoju, bo z rodzicami nie rozmawia się przez drzwi. Tutaj, w tym domu, rodzice rozmawiali przez drzwi z dziećmi.

– Powiedz mamie, że wrócę przed dziewiątą!

– Okej! – odkrzyknęła Miśka.

– I może trochę się pouczcie!

– Dobrze, tato!

Usłyszały trzaśnięcie drzwi. Zostały same. To było bardzo przyjemne. Niby mogły robić to samo co przed chwilą, ale inaczej.

– Dopiszemy jakiś pikantny szczegół?

– Jaki?

– Na przykład: włożył mi palec.

– Miśka!

– No co? Zobaczymy, co odpisze! Nie pękaj!

*

Porucznik Natan przyglądał się fotografowi policyjnemu, który z lubością robił zdjęcia denatowi. Nie mógł się nadziwić, jak może jeszcze komuś zakwitać uśmiech na twarzy.

Ale Franek był pasjonatem w równym stopniu zbrodni, co fotografii.

– Światło – warknął do ekipy, która rozeszła się po mieszkaniu.

Nie, to nie znaczyło, że chce więcej światła, jak Goethe, któremu przed śmiercią już latały czarne mroczki przed oczyma i pewnie dlatego wypowiedział wiekopomne słowa, mylnie interpretowane jako wołanie do Boga – po prostu ktoś rzucił cień na trupa.

– Strzelił samobója – orzekł fachowo Franek, miłośnik skądinąd również piłki nożnej.

– Nie wchodzić! – Natan usłyszał od drzwi wejściowych podniesiony głos aspiranta Beki.

Aspirant Beka, odwrotnie niż wskazywałoby jego przezwisko, nie był gruby, był szczuplutkim młodzieńcem. Młodzieńcem o niezwykłym talencie.

Talent aspiranta Beki polegał na tym, że potrafił wybekać cały alfabet, i to nie tylko po polsku, ale również po angielsku.

Przezwisko przylgnęło do niego całkowicie niechcący, jak to się zwykle dzieje – zupełnym przypadkiem, pewnego dnia zakończonego w knajpie „Przy drodze”, do której czasami chodziła cała komenda świętować czyjeś imieniny albo urodziny, albo z jakiegokolwiek innego powodu wymagającego natychmiastowego napicia się wódki.

Aspirant Beka, wówczas jeszcze Janek, dawał właśnie popis wydawania odgłosów z otchłani swojego nieprzepastnego brzucha, kiedy do „Przy drodze” wtoczyła się obszerna kobieta, potoczyła nieprzytomnym wzrokiem po sali, podeszła do baru i zapytała o Jana Koziołka.

– Beka – odpowiedział komendant i wszyscy wybuchnęli śmiechem, bo przecież nie była to odpowiedź na pytanie i zasadniczo rzecz biorąc, nie było w tym nic wesołego, ale wszyscy (oprócz jednego kelnera i barmana, i obszernej kobiety) byli już wstawieni.

Do Jana Koziołka przezwisko Beka przylgnęło jak świetnie dopasowane wieko do trumny.

Obszerna kobieta okazała się matką Koziołka, Genowefą Koziołek, która nie lubiła, gdy syn znikał jej z oczu. Z trudem wytrzymywała godziny jego nieobecności w domu, a właściwie jego godziny obecności w pracy. Od kiedy obejrzała Drogówkę, była przekonana, że syn zadaje się z kurwami, prostytutkami, szemranymi przekupionymi policjantami, mafią, a zajmuje się głównie korupcją i piciem alkoholu. Akurat tego wieczoru ostatnia część podejrzeń pani Genowefy pasowała jak ulał do rzeczywistości, bo Beka wypił tak dużo, że wybekiwał całe zdania z protokołu przejęcia budynku mieszkalnego na potrzeby magazynu, które odnalazł w jakimś szmatławcu i które go bardzo ucieszyły.

Aspirant Beka był służbistą i nadrabiał wątłą posturę ciała mocnym głosem oraz zdecydowanym zachowaniem.

– Nie wolno tutaj wchodzić! – niosło się od drzwi.

– Jestem sąsiadką, co tu się dzieje?

– Policja, aspirant Koziołek, gdzie pani mieszka?

– Na górze – zaszemrało od drzwi. – Pod siódemką. Bożena Rój. Coś z sąsiadem?

– Pojawimy się u pani za chwilę. – Głos Koziołka można by nazwać dumnym i bladym, gdyby, rzecz jasna, głos miał jakikolwiek kolor oraz poczucie godności. – Proszę się udać do swojego miejsca zamieszkania.

Natan rozglądał się po mieszkaniu. Olbrzymim. Prawie tak dużym jak to, z którego przed chwilą przyjechał.

Ale to jednak nie był dom, tylko mieszkanie. Miało na pewno powyżej stu pięćdziesięciu metrów. W salonie, gdzie na drogim, na jego oko, dywanie leżał denat, mogłyby się zmieścić jego trzy kawalerki. A może nawet trzy i pół.

Meble drogie, pewno połowa z nich to antyki. Zabawki elektroniczne pierwszej klasy – rozpoznał na pierwszy rzut oka gramofon z najwyższej półki. Kiedyś sobie taki kupi, jak będzie oszczędzał dziesięć albo i piętnaście lat. I to połowę pensji. Kolekcja płyt imponująca. Nowe winyle ustawione za szkłem na górnych półkach, stare – a wśród nich prawdziwe białe kruki – niżej, nad kompletem kryształowych szklanek, zapewne, jak mógł ocenić niewprawnym okiem, z końca dziewiętnastego wieku.

Telewizor na ścianie koło kominka miał z osiemdziesiąt cali, laptop, cieniutki jak szesnastokartkowy zeszyt, leżał na biurku, obok kartki: Przepraszam, kochanie, nie mam innego wyjścia. Wybacz mi, proszę, wszystko, tata.

Kartkę i tak muszą przekazać do grafologa, ale na pierwszy rzut oka pismo było identyczne z tym na kalendarzu, przypiętym pinezkami do blatu biurka. A może to nie były pinezki, tylko taśma. Kto by niszczył takie biurko, też ma pewno ze sto lat.

Podniósł lekko koniec dużego kartonu; miał rację, przyklejony taśmą dwustronną, powiększona kartka z kalendarza, maj, format cztery razy większy od A4, albo i dziesięć razy większy, pokratkowana na trzydzieści jeden dni, malutką czcionką przy cyferkach adnotacje: 15 maja Zofii – podkreślone na czerwono grubym flamastrem, 1–5 maja – przekreślone zielonym napisem Paryż, 10 maja – Spotkanie z B. Mały dopisek pod spodem: brak zgody.

Pod dzisiejszą datą nic – żadnej informacji wartej zapamiętania.

Żadnego spotkania, żadnego dentysty, żadnej krótkiej notatki: Popełnić samobójstwo.

Nic nie wskazywało na włamanie, drzwi były zamknięte, okna również. Kraty osłaniały cały parter przed nieproszonymi gośćmi, dosyć ładne, na pewno kute ręcznie i na zamówienie. Ornament kwiatowy, a od czasu do czasu wpleciona czapla. Delikatna robota. Gdyby lubił kraty, to właśnie takie.

Ale nie lubił krat. Choć niektórych za kratkami lubił. Głównie dlatego, że tam było ich miejsce.

Obfitość różnych rzeczy trochę go przytłaczała. Figurki z marmuru, barek stojący na rzeźbionym stoliku, świetnie zaopatrzony i koniecznie pod ręką, właściwie nie barek, tylko wystawa butelek, nie widział takich w sklepie, gdzie od czasu do czasu jednak coś kupował, żadnej marki, którą by znał.

Snob, pomyślał, ponieważ od czasu do czasu pijał różne alkohole i zdarzyło mu się nawet spróbować trzydziestoletniej whisky, ale wiedział też, że tylko snoby mają rzeczy nikomu nieznane. Zawsze to lepiej wygląda.

Denat leżał na podłodze w kałużach krwi. Podciął sobie żyły skalpelem, prawdopodobnie przy dźwiękach Chóru niewolników – co już Natan sprawdził. Musiał być oryginalny do samego końca.

– Panie poruczniku, chyba kończymy. – Techniczny podszedł do niego, na meblach widniały ślady białego proszku. Natan chwycił pęsetą kartkę podpisaną tata i włożył do foliowej koperty.

– Jeszcze to – podał technicznemu.

Właściwie wszystko było jasne. Ludzie nie wytrzymywali napięcia. Pewno szemrane interesy, może narkotyki, nuda… Biedni mieli poważniejsze powody, żeby nie żyć, u takich grubych ryb nie zdarzało się to znowu tak często.

A pan Cedr-Cedrowski, właściciel firmy holdingowej, miał wszystkiego w bród. I popierdolone pod sufitem.

Natan westchnął.

– Idziemy? Można to sprzątnąć? – zapytał Beka. – Lekarz stwierdził zgon z wykrwawienia. Żadnych innych śladów. Porozmawiamy z sąsiadami?

– Zaraz do ciebie dołączę. – Natan machnął ręką, chciał zostać sam, dobrze mu się myślało, jak zostawał sam na sam z denatami. Jakby mogli mu coś powiedzieć. Kiedy był sam, robiło się bardziej przejrzyście. Widział wiele innych rzeczy, widział inaczej.

Wiadomo, że mieszkanie zostanie oblepione taśmami i nikt przez jakiś czas nie będzie miał tutaj wstępu. Ale chciał się jeszcze rozejrzeć. Co to za człowiek – jeśli to rzeczywiście Dominik Cedr-Cedrowski – wiedział z gazet. Na pierwszy rzut oka trup był wypisz wymaluj jak on. Tylko bledszy, marniejszy nieco, przywiędły.

Autopsja musi potwierdzić jego tożsamość.

Trzeba będzie odnaleźć córkę i byłą żonę. Ostatnio pan Cedr-Cedrowski nie zaangażował się w żaden związek, który by chętnie opisywała prasa, a w mieszkaniu nie było śladu kobiety.

Żadnych imponderabiliów w rodzaju majteczek, szczoteczek do włosów, spinek ze szmaragdowymi ozdóbeczkami, szlafroczków i innych. Za to pokaźna kolekcja zabawek erotycznych.

Coś go niepokoiło, ale jeszcze nie wiedział co.

Śledztwo i tak musiało być wdrożone, ale do statystyk trafi jako sprawa wyjaśniona, odhaczona, godna pochwały.

Ale dlaczego samobójca się rozebrał? Dlaczego był nagi, jak go pan Bóg stworzył? Kaprys? Taki przyszedłem na świat i taki odejdę? Na ogół samobójcy bywali ubrani bardzo porządnie – ci, z którymi się dotychczas zetknął. Wdziewali trumienne ubrania, eleganckie, odłożone na wieczny spoczynek garnitury, a pamięta jednego, który nawet pomalował sobie twarz i ręce czarną farbą. Wyczyszczone buty, nawet jeśli rzucali się z wysokich budynków. Jakby na imprezę szli. Włosy umyte, koszule czyste. Choć bywali też inni, powszedni, tacy, co to podejmowali decyzję ad hoc.

A on tutaj na golasa, na środku pokoju.

Nachylił się jeszcze raz nad ciałem.

Oba przeguby ciachnięte prawie do kości, ale skalpelem, ileż to roboty? Skalpel leżał obok, więc narzędzie określone. Żadnych innych śladów przemocy, żadnych zasinień na rękach czy nogach. Widoczne nacięcie na penisie, pewno mu się ręka omsknęła, bo siedział na krześle w chwili podrzynania. Krzesło leżało obok, tak jakby się zsunął po prostu.

Żyły to się na ogół podcina w wannie, ciepła woda dobrze robi na wypływ krwi.

Na dywanie?

Taki facet jak ten w ostatniej chwili by sobie podłożył celofan, żeby drogocennego dywanu nie zabrudzić.

Może by tak zrobił, a może wprost przeciwnie.

Gdybym ja popełniał samobójstwo, to czy siedziałbym na środku pokoju na krześle? Czy raczej położył się wygodnie na sofie?

Porucznik Natan krążył po pokoju jak pies gończy.

Chciałbym na coś popatrzeć? Na co? Dlaczego tu, dlaczego nago?

Zawsze elegancki Cedr-Cedrowski chce, żeby go znaleziono z insygniami władzy na wierzchu? Dlaczego? Jak sobie ciachnął fiuta, to musiało zaboleć, człowiek odruchowo chroni swoje najdelikatniejsze miejsca. A tu klejnoty na wierzchu.

Prawdopodobnie nic nie zginęło, komputer aż się prosił, żeby go wynieść. Zegarek odłożony na biurko, omega z limitowanej serii, droga, do wzięcia. Pieczołowicie położony w bezpiecznej odległości, zadbał, żeby nie pobrudzić.

Nie ma śladów buszowania, przeszukiwania, właściwie nie licząc poplamionego dywanu, panuje nieskazitelny porządek.

Porucznik Natan chodził od drzwi do okna, sam sobie zadając pytania i na nie odpowiadając. W myśli, rzecz jasna. Przeczytał kiedyś, że inteligentni ludzie mówią sami do siebie – od tego czasu nie miał z tego powodu wyrzutów sumienia, bo wcześniej uważał, że coś z nim nie tak. Nie robił notatek na miejscu zbrodni. Potem dopiero przyglądał się zdjęciom i przywoływał wrażenia – tak często intuicja szła mu w sukurs.

Pytanie:

A jeśli robił jakieś szemrane interesy?

Odpowiedź natychmiastowa:

To na pewno w tym pokoju nie ma żadnych dowodów.

Pytanie:

Może w którejś z firm jakiś ślad?

Odpowiedź:

Nie jestem z urzędu skarbowego.

Ale sprawdzić.

Pytanie:

Kto go nie lubił?

Odpowiedź:

Milion osób.

Pytanie:

Ktoś mu groził?

Odpowiedź:

Sprawdzić na wszelki wypadek.

Wniosek:

Ale list wygląda na pożegnalny.

Pytanie:

Czy ktoś mógł się tu dostać? Kto ma klucze?

Odpowiedź:

Sprawdzić.

Ochrona otworzyła. To ochrona coś musi wiedzieć.

Pytanie:

Kiedy umarł?

Odpowiedź:

Po sekcji zwłok będę znał czas samobójstwa. Wtedy sprawdzę parę faktów i zamknę sprawę.

Swoją drogą, jak człowiek, który ma wszystko, może chcieć targnąć się na swoje życie? Choć lepiej, żeby się targał na swoje niż na cudze.

Skarcił się za tę myśl tak szybko, że nawet nie zdążył wpędzić się w poczucie winy.

– Zaraz przyjadą po ciało. – Beka stanął w drzwiach, jak zwykle wyprostowany, jakby ktoś do ucha wykrzykiwał dla innych niesłyszalny rozkaz: baczność, kiedy mówisz!

– Zostań tu – nakazał Bece i rzucił jeszcze raz okiem na denata.

Plamy opadowe były spore, ale też ciało leżało w dwudziestu paru stopniach.

Teraz trzeba się czegoś dowiedzieć od sąsiadów. Byli pod ręką.

*

W sali numer jeden, izolatce, za którą Weronika specjalnie dopłacała, czyli jak to się ładnie mówi: w pokoju ojca, trwało sprzątanie.

Pani Iwonka rozłożyła ścierki, czerwone wiadro, mopa; wózek z czystą bielizną, ręcznikami na zmianę i środkami czystości stał przy oknie.

– Dzień dobry, pani Weroniko!

– Dzień dobry, pani Iwonko, dzień dobry, tatusiu – powiedziała Weronika, choć kolejność powinna być przecież odwrotna.

Nachyliła się nad ojcem i pocałowała go w czoło. Poczuła słonawy pot na ustach, jak tu się wytrzeć, żeby nikt nie zauważył, wilgoć obcego potu jest obrzydliwa.

Odwróciła się tyłem do okna i ukradkiem otarła wargi. Dlaczego sprząta się po południu? Rano się robi porządki, nie wiadomo dlaczego dzisiaj jest inaczej, czy ona tak będzie tutaj sterczeć do wieczora?

– Czy tata nie ma gorączki? – zapytała, choć pani Iwonka nie była pielęgniarką ani wolontariuszką, tylko salową.

– No, ja nie wiem – odparła pani Iwonka. – Ja tam nie wiem, a co na karcie napisane?

Potroszczyć się trzeba było pod czujnym okiem pani Iwonki, więc stanęła w nogach łóżkach, zdjęła blaszane wiesidełko, na kartce wykresy z ostatniego tygodnia, trzymała je w rękach, przyglądając się uważnie, ciśnienie, temperatura, zaleceń brak, imię i nazwisko ojca, patrzyła na drukowane litery i nie czuła z nimi żadnego związku, a przecież to także jej nazwisko.

Pani Iwonka otwarła okno i wyjęła spray do szyb. Wyglądało na to, że nie posiedzą sami, że dzisiaj będą mieli towarzystwo.

Szkoda.

– Nie zimno ci, tatusiu? – zapytała, wyjmując sok pomarańczowy i kładąc go na szafce. – Taki, jak lubisz.

Ojciec skrzywił się. Ale krzywił się często. Sok trzeba było położyć na szafce, a pani Iwonka odwróciła głowę i przyglądała im się z czułością.

– Tak miło popatrzyć na ludzi, którzy się kochają. To nie takie częste, na dwójce dwie osoby i nie ma nikogo, kto by przyszedł, już trzeci tydzień – mówiła, zapominając o spryskanej szybie. – A tam rak trzustki leży i rak płuc. On to długo nie pociągnie, potem będzie płacz i zgrzytanie zębów, jak już po wszystkim. A tak ludzie myślą, że mają czas. Pan Bolesław ma szczęście, że panią ma.

– To ja mam szczęście – odezwała się Weronika, a pani Iwona się rozjaśniła.

– Ładnie powiedziane, bardzo ładnie. Dzieci nie są teraz takie dobre dla rodziców jak kiedyś. Ja gdybym miała matkę, też bym o nią dbała, ale moja mamusia odeszła już tak dawno temu…

Weronika nie znosiła, kiedy ktoś mówił: „odeszła”. Nikt nigdzie nie odchodził, ludzie umierali, nie szli, po prostu znikali, a zostawało ciało. Bez względu na to, czy ktoś był wierzący, czy nie, niezmiennie ją drażniło – zasnął w Panu, zasnął. Jakie zasnął? Człowieku, jak nie odróżniasz snu od śmierci, to się lecz. To weź umrzyj i obudź się rano. Chrystus też zmartwychwstał, a nie zsennychwstał. Ludzie nie odchodzą, nie zasypiają – umierają! A pani Iwonki mamusia odeszła!

Siłą woli powstrzymała się od pytania, kiedy wróci.

– Dzisiaj to ja inaczej patrzę na ludzi, już przez tę śmierć. – Pani Iwonka nie miała zamiaru myć szyb, a rozpryskany płyn smutno spływał po szkle cieniutkimi strużkami. – Życie jest krótkie i czasami nie warto go marnować.

No, nareszcie padło słowo „śmierć”. Dzięki Bogu.

– W ogóle nie warto go marnować – poprawiła panią Iwonkę i wyjęła gazetę.

– Poczytam ci, tato, dobrze?

Niezbyt subtelny znak dla pani Iwonki.

Ojciec miał otwarte oczy i nie odpowiadał.

Nie mógł odpowiedzieć, ale przecież mówi się do ludzi, którzy nie mogą odpowiedzieć. Do psów też się mówi: byłeś grzeczny, jak mamusi nie było w domu? (Co to zresztą za pomysł, żeby być psią matką?) Chcesz ciasteczko, chcesz na spacerek?

– Tatusiu, poczytać ci?

Psy mają ogonki, którymi mogą się komunikować, a tatuś ogonka nie miał i nie mógł nim zamerdać.

– Eee – wycharczał.

– Nie przeszkadzam, chciałam rano myć okna, ale prosto w szyby tu świeciło, to wtedy smugi zostają, to sobie pomyślałam: przyjdę po południu, bo dzisiaj do dwudziestej drugiej jestem, i pan Bolesław będzie miał na rano ładny widok, bo taką piękną mamy wiosnę, prawda?

– Jakiś straszny wypadek był na Puławskiej – powiedziała Weronika ni to do pani Iwony, ni to do nieruchomego ojca. – Całe miasto stoi, kilkanaście osób rannych.

– Ach, bo to jeżdżą jak szaleńcy! – Pani Iwonka roztarła płyn na szybie i znowu odwróciła się do Weroniki. – Na ludzi to sposobu nie ma. Jak postawili przy drogach te wraki, pamięta pani? W całej Polsce nadzieli stare samochody…

Nadziali, poprawiła ją w myślach Weronika.

– …na takie słupy, to tylko więcej wypadków było, bo się ludzie gapili na te wraki. Taki my już naród nieuleczalny.

Raczej nienauczalny, poprawiła ją w myśli Weronika.

– I stawiają te znaki, jedź bezpiecznie, albo: nie skreślaj życia tak szybko, no i co, to przecież nic nie daje, jak człowiek ciekaw napisu, to zwolni, chce przeczytać, zagapi się i nieszczęście gotowe, jak przy tych nadzianych wrakach. A jak kiedyś manekiny na drogach kładli, że niby sprawdzą, kto się zatrzyma, to potem Cyganie to wykorzystywali, kładli się i jak kto się zatrzymał, to rabowali. Jak to Cyganie, a co oni innego do roboty mają? A może to nie Cyganie byli. Może Rumuni, ja już nie pamiętam. Ale tak było! – Głos pani Iwonki nabrał pewności, a na szybie smugi powoli zastygały.

Weronika pokiwała głową, że tak, na pewno tak było, choć nie Cyganie, ale Romowie, i nie oni przewałki robili, tylko rdzenni Polacy spod Głogowa. Czytała o tym.

Otworzyła gazetę.

– No, to ja już nie przeszkadzam, jak myszka będę. – Pani Iwonka sprawnie wyczyściła smugi, a Weronika spojrzała na krzykliwy tytuł: Czy prognozy na drugie półrocze się sprawdzą? Nie! Wywiad z nagrodzonym Niedźwiedziami reżyserem. Może być.

Poprawiła ojcu kołdrę, przełożyła bezwładną rękę na brzuch.

– Tak ci będzie wygodniej?

Ojciec patrzył na nią błagalnie.

– Ze znanym twórcą spotkałam się w kawiarni w Berlinie tuż po rozdaniu nagród – zaczęła monotonnie czytać. – Był pochmurny dzień, ale od znanego reżysera biła jakaś łuna. Była to łuna radości…

*

Chłopak, który ich wezwał, siedział na schodach przed drzwiami do mieszkania na pierwszym piętrze. Na ostatnim schodku. Miał wytarte do niemożliwości dżinsy, koszulkę z napisem „Bayern München”, sandały, brudne nogi i kupę brązowych włosów, które widziały grzebień być może kiedyś na wystawie. W rękach miętosił najnowszy model telefonu.

– Rodzice mówią, żeby obcych do domu nie wpuszczać – zastrzegł od razu na widok porucznika Natana.

Natan przedstawił się i usiadł koło chłopca. Na oko mały miał nie więcej niż trzynaście lat.

– Ty nas zawiadomiłeś? Pogadamy?

– A bo co?

– Pytam po prostu.

– No, ja.

– Nazywasz się jakoś?

– Jan Listewka – odburknął.

– Powiedziałeś dyżurnemu, że widzisz trupa przez okno.

– No, co widziałem, to powiedziałem. Tylko jeszcze nie wiedziałem, że trup. Bo z daleka to nie widać.

– Jak daleko byłeś?

Chłopak zamilkł i potarł dłońmi brodę, a potem zmierzwił i tak rozczochrane włosy.

– Gdzie byłeś, kiedy go zauważyłeś?

Telefon zakwilił, chłopiec szybko rzucił okiem na ekran i się uśmiechnął.

– Niedaleko.

– Możesz powiedzieć gdzie? – Natan starał się być przyjazny na tyle, na ile umiał. Nie chciał wystraszyć dzieciaka, który zresztą wcale nie wydawał się przestraszony.

– Mogę.

– Tak?

– Powiem, a potem będę miał wycisk. No nie wiem, czy powinienem w ogóle z wami rozmawiać.

Porucznik Natan znalazł się w kropce. Nie było to formalnie przesłuchanie, ale lubił rozmawiać z ludźmi od razu, potem dołączali własną historię i fakty zmieniały się w kolejne bajki, pamięć ludzka była zawodna. Ale przy formalnym przesłuchaniu nieletniego powinien być psycholog i rodzice.

– To nie jest przesłuchanie – powiedział zgodnie z prawdą, bo z prawdą nie lubił się mijać. Zawsze w końcu wychodziła na jaw. W taki czy inny sposób. Jak się mówiło prawdę, nie trzeba było tak bardzo wysilać pamięci, żeby zapamiętywać kłamstwa.

– A mamie pan nie powie?

Porucznik Natan był już w ogrodzie okalającym luksusowy budynek. Przyjrzał się dokładnie widokowi z okien salonu Cedra-Cedrowskiego, wychodziły wprost na młodą, choć już potężną wierzbę płaczącą i kępę bardzo starych bzów, co najmniej trzydziestoletnich, jedyną ocalałą pozostałość po poprzednich właścicielach, oszczędzoną przez dewelopera.

Jedna gałąź bzu leżała na ziemi, świeży ślad po złamaniu i tak mówił wszystko. A wierzba płacząca, którą też sobie dokładnie obejrzał, nad drugą gałęzią miała wydłubany nożem napis „Legia rządzi”.

– Zrywałeś bez?

– Ja? – Zdziwienie w głosie małego było tak prawdziwe, że Natan aż sam się zdziwił.

– No, ja nie. Ty zapewne.

Mały westchnął.

– Dzień Matki jutro, to chciałem jej zrobić przyjemność.

Porucznik Natan również westchnął.

Chłopak miętolił w ręku sprzęt za parę tysięcy w brudnej łapie, ale bez dla matki musiał zrywać, zamiast kwiaty kupić. Rozpuszczone bachory bogatych ludzi.

– To miło, że pamiętasz o Dniu Matki – przemógł się.

– No, każdy pamięta. I w szkole przypominają. Człowiek nie ma chwili spokoju – poskarżył się chłopak. – A bez się przycina, bez dwóch zdań. Jak się nie zetnie tego, co kwitnie, to w następnych roku gówno wyrośnie, a nie kwiatki.

– Nie wyrażaj się – pouczył go Natan.

– Taka jest prawda – żalił się dalej chłopak, gdy telefon w jego ręku znowu zapikał. Spojrzał na ekran i uśmiech zagościł na jego twarzy.

W tym dialogu między nimi dwoma, telefonem i chłopcem, porucznik Natan poczuł się absolutnie, ale to absolutnie zbędny. A tak się nie chciał czuć. Poza tym nie rozumiał, jak chłopak, który jednak przecież zobaczył trupa, a przynajmniej dowiedział się, gdy przyjechała policja, że to jednak trup, mógł zachowywać się tak, jakby się nic nie stało. Nie mieściło mu się to w głowie.

– Więc poszedłeś po bez…

– No, bo przecież w nocy by mnie nie puścili. A teraz to wszyscy w pracy. I schowałem do piwnicy, do rowerowni. To będę miał jak znalazł. Ale jak pan powie o tym ojcu, to dostanę wpierdol.

– Nie wyrażaj się.

– On tak mówi. Zachowuj się, bo dostaniesz wpierdol.

Porucznik Natan szukał na gwałt jakiejś mądrej odpowiedzi, która oszczędziłaby ojca tego młodego człowieka, ale nie znalazł.

– I tak mi wpierdol spuści, że po gliny dzwoniłem.

Porucznik Natan odbierał lekcję cierpliwości.

– Dzięki tobie – zdobył się na tę wypowiedź – dzięki tobie dowiemy się szybciej, co się stało. Nikt nie będzie wyciągał żadnych konsekwencji, należy ci się podziękowanie.

– Ale nie powiecie mamie, że złamałem gałąź? – upewniał się poczochraniec. – Zabije mnie.

– Musi wiedzieć, że to ty nas zawiadomiłeś, z nią też chcemy porozmawiać. Rozmawiamy z sąsiadami.

– Do niego to kobiety przychodziły, wie pan po co. – Chłopak miał bystre spojrzenie i wyostrzony zmysł obserwacji.

I za dobrze wszystko wiedział.

– Jesteś za Legią? – porucznik Natan pozornie zmienił temat.

– No! Legia to debeściaki. Tylko szczęścia nie mają! – ożywił się chłopaczek.

– Często go podglądałeś? – zapytał podchwytliwie.

– Nie – odpowiedział rozczochraniec, a potem, złapany na gorącym uczynku, zrobił się czerwony jak burak. – No co pan? Kogo?

– Kogo to już wiemy. – Porucznik nie dawał się wciągać w gierki chłopaka. – Pana Cedra-Cedrowskiego. Teraz tylko chcemy się dowiedzieć, czy często.

Ale chłopak nie załapał.

– Nie podglądałem go! To pierwszy raz, bo na Dzień Matki chciałem mamie zrobić przyjemność i zerwać… – powtarzał swoją śpiewkę, a porucznik Natan pilnował się, żeby nie trzepnąć go przez łeb.

– Legia rządzi – powtórzył i dzieciak umilkł. Teraz załapał.

– Umowa może być taka… – Natan nachylił się w jego stronę, wyjął mu z dłoni telefon i położył obok siebie na schodach. – Umowa będzie taka, że…

– Już jadą z kostnicy, panie poruczniku. – Beka pojawił się na podeście schodów.

Porucznikowi nagle zaświtała cenna myśl:

– Beka, sprawdźcie, czy jest tam gdzieś telefon Cedra-Cedrowskiego, pewno ma dotykowy, jak go wezmą, to do nikogo nie będziemy mieli numerów.

Beka trzasnął służbiście butem i oddalił się karnie, a Natan spojrzał nastolatkowi w oczy.

– Umowa może być taka, ja cię nie wydam z tym podglądaniem, a ty mi opowiesz, co wiesz. Często go podglądałeś?

– A odda mi pan telefon? – Chłopak przez moment wydał mu się miły.

– Oddam ci zaraz, jak tylko pogadamy. Ale jak go trzymasz w ręku, to mam wrażenie, że nie do mnie mówisz.

– Ja go schowam do kieszeni. – Ton chłopca był proszący.

– Leży tutaj, koło mnie, nie zaglądam do cudzych telefonów, nie zajrzę do twojego, mów.

– A telefon tego trupa będzie pan sprawdzał – bystro zareagował nastolatek.

– Do twojego nie zajrzę bez twojej zgody. – Natan rzucił mu tylko wymowne spojrzenie.

Wystarczyło. Jeszcze było widać, że małolat ze sobą walczy – uwierzyć czy nie? W końcu dał za wygraną.

– Tu się nie ma gdzie bawić. Nawet psów nie wolno wyprowadzać. I nie ma podwórka. To czasami się urywałem na drzewo.

– Legia rządzi – podpowiedział po raz trzeci porucznik, ze zrozumieniem.

– No. I stamtąd się okazało, że wszystko widać, wieczorem szczególnie. On okien nie zasłaniał. To jak rodzice wychodzili, to czasami szłem na drzewo, tak sobie popatrzeć. To jak jakaś kobieta do niego przychodziła, to ja też. Ale tylko trzy razy! – zaznaczył z rozpaczą. – Mogłem do was nie dzwonić! – dodał nagle z pretensją.

– Zachowałeś się jak dorosły. – Porucznik Natan chciał gnojka jakoś wesprzeć. Poza tym nagle zrobiło mu się go żal, jakie mógł mieć rozrywki? Ojca, który wpierdol spuści? Telewizję? Telefon? Właściwie to zdrowo się zachowywał, szukając kontaktu z przyrodą.

– To nie jest przecież przesłuchanie, możesz nie odpowiadać na pytania, to jest rozmowa między dwoma mężczyznami. – Może znajdzie jakiś punkt zaczepienia i uda mu się w tak nieformalny sposób dowiedzieć czegoś więcej. – Jakie były te panie?

– To nie były panie, to były normalne kurwy. – Chłopak się ożywił, a Natan przeklął siebie w duchu. Było za późno.

– Po czym poznałeś?

– Jedna to normalnie za laleczkę przyszła przebrana. W fartuszek taki szkolny, włosy w kitki, to znaczy przyszła normalnie, a potem się przebrała. Wie pan – nachylił się teraz w jego stronę konfidencjonalnie – po mojemu to był pedofil normalny. Ja się na tym znam.

Porucznik Natan tym razem westchnął za głośno. Filmy i wiadomości robiły swoje. Teraz wszyscy wszystko podciągali pod pedofilię.

Nagle otrząsnął się jak ze złego snu. Na miłość boską! Jak on może rozmawiać o takich rzeczach z dzieckiem? Przecież ten gówniarz nie ma jeszcze trzynastu lat!

– Kiedy przyjdą rodzice?

– A cholera ich wie – odpowiedział małolat, a telefon zapiszczał znowu. – Mogę? – Wyciągnął rękę.

Natan niechętnie podał mu aparat.

– Mam sześćset! Ja cie! – ucieszył się młodzieniec. – W tak krótkim czasie! Nikt mnie nie pobije!

Porucznika Natana nagle tknęło złe przeczucie.

– Za co?

– Za zdjęcie!

– Zdjęcie?

Chłopak zrobił się śliwkowy. Gdy Natan wyciągnął rękę, posłusznie wręczył mu telefon. Na ekranie widać było leżącego na dywanie mężczyznę. Zdjęcie niewyraźne, ale jednak…

– Natychmiast usuń wiadomość z fejsa – rozkazał porucznik, a ton jego głosu dowodził, że tym razem nie żartuje. – Tego nie wolno robić.

– Dlaczego? Wszyscy tak robią – niepewnie próbował się bronić nastolatek.

Owszem. Wszyscy to robili.

– Ja nie – powiedział wobec tego Natan, jakby to miało zrobić z małego cwaniaka odpowiedzialnego człowieka.

– Jaha – potwierdził. – Bo pan nie może, to jasne.

Mały i tak nic by nie zrozumiał, nawet jeśli Natan pokusiłby się o tłumaczenie.

– Skasuj.

– Już mam prawie siedemset… – zajęczał rozczochraniec.

– Zrób to – twardo powiedział porucznik i ku jego zdziwieniu mały sprawnie przesunął palcami po klawiaturze, tak sprawnie, że Natan nie mógł się nadziwić. Czy oni się teraz już tacy rodzą?

– A mogę panu strzelić fotkę?

– Nie możesz.

Siedzieli tak we dwójkę, rozczarowany dzieciak i policjant.

Ależ on musi być samotny, pomyślał porucznik i zrobiło mu się smutno.

– Ja to myślę – przerwał ciszę przebiegły młodzieniec – że to nie były takie normalne panie, no takie z agencji. – Spojrzał na Natana, o tak! z politowaniem. – Ja myślę, że one były z jakichś forów, wie pan, specjalnych, dla zboczeńców. Co lubią przebieranki i takie inne dziwne rzeczy.

– Dość – przerwał porucznik.

Zastanawiał się teraz, czy jeśliby tę rozmowę usłyszał przełożony, to on mógłby zostać oskarżony o deprawację dziecka, mimo że sam się czuł zdeprawowany.

– Jak pan chce, ale wystarczy się zalogować na Fakmagiel, albo nawet normalnie na Tindera, i ma pan, co chce.

– Dzięki – wydusił z siebie Natan.

I podniósł się.

Ten chłopaczek zaburzał go o wiele bardziej niż szaroblady trup. Tak, zdecydowanie świat nie szedł w dobrym kierunku.

– To powie pan matce?

– Musimy ją powiadomić. – Nie dodał, że żaden z telefonów rodziców chłopca nie odpowiada. – Od razu jej daj ten bez i powiedz, że policja pozwoliła. – Żałował, że nie ugryzł się w język, ale było za późno.

– Pan jest ekstra, zrobię zdjęcie, dobra? – Po raz pierwszy chmurna buzia rozjaśniła się i zobaczył w chłopcu prawdziwe dziecko.

– Nie możesz. – Natan nadał swojemu głosowi zdecydowany ton. – Ale dzięki za pomoc, idź do domu. Z rodzicami skontaktujemy się później.

Z parteru dobiegł odgłos ciężkich kroków.

Beka wbiegał na górę po dwa stopnie.

– Znaleźliśmy telefon, miał pan rację, na odcisk się włączył. No to mamy wejście do kontaktów, zadzwonić gdzieś?

– Wziąłeś odcisk od trupa? Ale czad! – Mały patrzył na nich z podziwem.

– Spróbuj namierzyć jego córkę, dzieciak puścił w sieć zdjęcie denata. Musi się dowiedzieć od nas, nie z internetu.

– Ja nie napisałem, kto to. Tylko że sąsiad. Chociaż oni wiedzą, gdzie mieszkam – próbował tłumaczyć się chłopak, a potem nagle dodał: – Córka tego pana nazywa się Zofia Szramińska. Po matce. Nie ma jego nazwiska. – I zniknął za swoimi drzwiami, zanim porucznik Natan zdążył go zapytać, skąd wie.

Obaj zbiegli na dół przed dom. Wysoki mężczyzna pakował ciało do samochodu. Porucznik Natan mógłby przysiąc, że w górnym oknie mignęła przez moment sylwetka chłopca. Który oczywiście robił im zdjęcia.

*

Musiał teraz zdecydować, czy dzwonić do córki i mówić przez telefon, o co chodzi, szef by go rozszarpał, czy próbować ją odszukać i umówić się z nią – na mieście, u niej? Nie miał pojęcia. Wiedział jedno – musi uprzedzić news internetowy za wszelką cenę. Jeśli mały był w stanie dać zdjęcie na Facebooka, to może w tej w chwili pochwalić się, że udzielał informacji śledczym. I dodać parę szczegółów. Na przykład atrakcyjne medialne nazwisko. Jest też na tyle cwany, że może zadzwonić do jakiejkolwiek redakcji jakiegokolwiek pieska czy kotka, rodziców ma zamożnych, ale nie pogardzi paroma setkami, które chętnie te sępy zapłacą. No i będzie miał następne tysiąc polubień.

– Mam telefon, dyktuję, szefie. – Beka trzymał w rękawiczkach telefon denata.

Być może zacierał jakieś obce odciski palców, ale porucznik Natan bardzo wątpił, by na telefonie zostały jakiekolwiek ślady świadczące o tym, że to nie było samobójstwo. Chociaż nie umiał jeszcze sprecyzować, czego dotyczył niepokój; na bank coś było nie w porządku, ale pomyśli o tym później.

Wyjął swój telefon i naciskał cyfry, które z powagą dyktował mu Beka. Po dwóch sygnałach w telefonie odezwał się cichy damski głos.

– Halo?

– Dzień dobry, tu porucznik Natan ze specjalnej brygady śledczej. Czy dodzwoniłem się do pani Zofii Szramińskiej?

– Tak, słucham.

Nie usłyszał w jej głosie niepokoju, a przecież nie codziennie dzwoni do ciebie ktoś z komendy. Nawet nie zapytała w jakiej sprawie.

– Prowadzę śledztwo i muszę panią prosić o pomoc.

– A z kim rozmawiam?

Przełknął ślinę i jeszcze raz się przedstawił.

– Tak?

– Gdzie panią zastałem?

– Jestem na Groblach.

Przeszukał szybko informacje, Groble, Groble, gdzie to jest?

– Groble? – powtórzył, dając swojemu mózgowi czas na odszukanie informacji.

– Trzy kilometry stąd – podrzucił Beka, który zdążył już włączyć w swoim telefonie GPS.

– Czy poświęci mi pani parę chwil? Mogę podjechać albo wysłać po panią radiowóz.

– A gdzie pan jest?

– Pod domem pani ojca – zdecydował się powiedzieć prawdę, kłamstwo zawsze przychodziło mu z trudem.

– Czy coś się stało?

– Jeszcze nie znamy wszystkich szczegółów. – To nie było kłamstwo. – Ale jeśli pani…

– Będę tam za dziesięć minut – zaszemrało z głośnika i kobieta wyłączyła się.

Porucznik Natan odetchnął z ulgą.

– Beka, czekaj tu na nią, nie mamy pojęcia, jak wygląda, więc bądź czujny. Ja przejdę się do tej sąsiadki, którą przegoniłeś od drzwi.

– Bożena Rój, lokal numer siedem, piętro trzecie. – Beka znowu się wyprostował.

– Daj znać, jak przyjedzie – rzucił Natan i skierował się do windy.

Nie znosił informować nikogo o śmierci bliskich. Nie mógł się do tego przyzwyczaić, uważał, że na każdej komendzie powinien być zatrudniony jakiś pieprzony psycholog albo ktoś, kto jest w tym biegły, umie sobie radzić z ludźmi, umie ich pocieszyć czy Bóg wie co. On nie wiedział, jak się zachować.

Przypomniał sobie, jeszcze z dawnych czasów, koszmarny wypadek na trasie poznańskiej. Jakiś idiota zostawił przyczepę nieoświetloną, bez trójkąta, na poboczu. Padał deszcz, z Poznania wracało dwóch mężczyzn, bez wątpienia się spieszyli, kierowca prawdopodobnie w ostatniej chwili zobaczył wysunięty na prawy pas tył przyczepy. Ominąłby go, gdyby z naprzeciwka nie jechał inny samochód, odruchowo w ostatniej chwili uciekł na prawo. I prawą część, tam gdzie siedział pasażer, rozerwało na strzępy, razem z pasażerem, resztę samochodu rzuciło na lewy pas, obróciło, zrzuciło w pole. Kierowca jakimś cudem przeżył.

Na nim spoczywał obowiązek zawiadomienia rodziny, nie wolno było czekać, o pierwszej w nocy zgłosił się pod wskazany adres, otworzyły dwie kobiety, zdjął czapkę i ten ruch spowodował, że obie zbielały, zanim jeszcze zdążył powiedzieć, w jakiej sprawie przyszedł.

– Boże, tylko nie mój! – krzyknęły jednocześnie.

To były siostry, a w samochodzie, który rozsypał się na części na trasie poznańskiej, jechali ich mężowie. Nigdy nie zapomni wyrazu nadziei w oczach obu kobiet, że to może męża siostry zabiło, nie mojego! I krzyku, jaki wydobyła z siebie świeżutka wdowa.

Był zdania, że można było podarować tę noc przynajmniej. Jedną noc więcej obie miałyby mężów, rano też można przyjść z taką wiadomością, parę godzin nie robi różnicy. Nie było mądrych w tej sprawie.

Winda zatrzymała się na trzecim piętrze.

Lokal numer siedem był na prawo. Osiem na lewo. Budynek jak cię mogę, a tylko po dwa mieszkania na klatce. Marmurowej zresztą, błyszczącej. Jak bank w środku. Albo oddział ZUS-u.

Stanął przed wysokimi, pięknymi drewnianymi drzwiami, podwójne skrzydła na wzór przedwojennych, i nacisnął dyskretny przycisk dzwonka.

Chwilę czekał, zanim drzwi się otworzyły.

To samo wnętrze co na dole u Cedra-Cedrowskiego. Lustrzane odbicie, z tym że urządzone ze smakiem, oszczędnie, dużo przestrzeni, przestronnie, czysto, jasno.

– Porucznik Natan. Widzieliśmy się na dole.

– A co się stało? Proszę, niech pan wchodzi, powiem wszystko, co wiem.

Nie chciał wiedzieć wszystkiego, co pani Rój wiedziała. Ale musiał pytać o sąsiada z dołu.

– Pani sąsiad, jak sądzę, nie żyje. Chciałem zapytać, w jakich byliście stosunkach.

– Proszę spocząć i dać mi chwilę. Wrócę za moment, przygotowuję mężowi lekarstwa, zaraz będę do pana dyspozycji. Chce pan kawy, herbaty?

– Dziękuję bardzo. – Miał nadzieję, że Zofia Szramińska nie dojedzie w ciągu dziesięciu minut, bo wizyta u sąsiadki denata zapowiadała się na nieco dłuższą, niż planował.

Usiadł na fotelu, na brzegu fotela, w przestronnym salonie nie było stołu, tylko dwie kanapy i dwa fotele. Ze zdziwieniem zauważył, że nie było też telewizora.

Czy rozczochraniec ośmielił się użyć nazwiska denata w swoich postach? Świat tak nagle ruszył do przodu, obnażając wszystkie niedoskonałości człowieka, że nie mógł się do tego przyzwyczaić.

Czy córka się czegoś domyśliła? Nie zapytała od razu, co się dzieje. Nie zaniepokoiła ją wiadomość, że chodzi o ojca.

Jak się zachowa?

Ludzie dziwnie przyjmują wiadomość o śmierci. Mdleją, wrzeszczą, czasem w milczeniu klękają, czasem kamienieją, jakby to ich nie dotyczyło, zachowują się tak, jak gdyby nie usłyszeli lub nie zrozumieli.

Pamięta, jak zabito córkę Markonich, Karinę, która zaginęła parę dni wcześniej. Zbezczeszczone zwłoki znaleźli nad Wisłą. On musiał jechać do rodziców.

Siedzieli na kanapie, ojciec płakał, a matka podniosła się, zrobiła herbatę, a potem zwróciła się do męża, jakby nie usłyszała parę minut wcześniej przerażającej wiadomości.

– A Karina kiedy wróci, nie mówiła?

– Karina nie wróci – powiedział jej mąż, a Natanowi serce stanęło.

– Tak, tak – machnęła łyżką – przecież wiem. – A potem nagle dodała: – Pewno jutro wpadnie.

Włos mu się jeżył na głowie na samo wspomnienie tej wizyty. Z matką Kariny nie było kontaktu, zachowywała się jak zakrzepła krew, nieruchoma jak posąg, jedynie od czasu do czasu wtrącając: „Jutro się z nią skontaktujemy, na pewno zadzwoni”.

Nie zastanawiał się nigdy, jak on sam by zareagował na taką wiadomość, a przecież pamiętał dokładnie dzień, kiedy ojciec wszedł do niego do pokoju i powiedział, że matka nie żyje. „Dziecko, nie masz ty już mamy” – tak brzmiało dosłownie to zdanie.

Chyba wybiegł do sadu i schował się za krzakami porzeczek. Pamięta, że ojciec krzyczał: „Synku, synku!”, i w jego głosie nie było złości, tylko olbrzymi żal, a on nie chciał płakać, tylko zaciskał zęby i powieki, chociaż matka była chora od dawna i właściwie mówiło się o przyszłości tak, jakby już nie żyła.

„Pojedziesz w tym roku na obóz”, mówił ojciec i nie dodawał żartobliwie: to będzie wyzwanie dla twojej mamy dużo większe niż dla ciebie. Albo dziadek mówił: „Pomożesz w tym roku przy żniwach”, i nie dodawał: jeśli mama pozwoli.

Ale jej śmierć nikogo nie zaskoczyła. A on był dzieckiem.

Dorośli ludzie, których powiadamiał o śmierci bliskich, zachowywali się w tak różny sposób, że nie umiał znaleźć klucza do ich psychiki. Każdy, ale to każdy reagował w odmienny, nieprzewidywalny sposób.

Do matki Kariny wezwał karetkę, dostała środki uspokajające, po których zwiotczała i już nie pytała, kiedy córka wróci.

Nie miał potem do czynienia z tymi ludźmi, nie wiedział, jak sobie radzą po takiej traumie. Czasem myślał, że to lepiej, kiedy ktoś znika nagle, umiera śmiercią szybką, niż męczy się miesiącami, tak jak jego matka.

Ale potem przypominał sobie te nieliczne chwile między kolejnymi cyklami chemii, kiedy czuła się lepiej, wołała go do siebie, przerażony wchodził do jej pokoju, a ona rozmawiała z nim tak, jakby nigdy nic się nie stało. Nie pamięta, czy się pożegnała jakoś? Powinien być może pamiętać jej ostatnie słowa, ale nie mógł sobie nigdy przypomnieć. Może to było: „Głodny jesteś? Kup coś sobie. Jak się lepiej poczuję, to ci ugotuję grochówkę, taką jak lubisz”.

Lubił jej grochówkę, była przepyszna, z dużymi kawałami wędzonego mięsa, prawie stała w niej łyżka. Ale czy zdążyła mu zrobić taką grochówkę? Nie pamięta.

Bardzo przyjemne to wnętrze. Pomyśleć, że w identycznym spędził ostatnie dwie godziny, dwa piętra niżej, i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że mimo identycznych rozmiarów pokoju, identycznego rozkładu czuje się jak w zupełnie innym miejscu.

Widać tu było kobiecą rękę, być może surową, ale na pewno niepozbawioną smaku. Dwie szmaragdowe poduszki pięknie łączyły się z szarością kanap i żółtymi fotelami. Nie widział dotąd tak oszczędnego i tak wyrafinowanego w swojej prostocie wnętrza.

Córka Cedra-Cedrowskiego przyjedzie swoim samochodem. Czy powinna prowadzić? Domyśla się, że coś się stało, może spowodować wypadek. Może powinien wysłać jednak po nią samochód?

Drzwi do pokoju, z którego wyszła pani Bożena, pozostały otwarte. Przycupnęła na drugim fotelu.

– Przepraszam pana, mąż ma dnę moczanową, musi wypić zioła, jak ja tego nie dopilnuję, to nie odkwasi organizmu… Teraz najlepsze lekarstwo to odkwasić… Słucham pana.

Porucznik zebrał myśli.

– Może mi pani powiedzieć parę słów o panu Cedrze? – Chyba powinien dodać: Dominiku Cedrze-Cedrowskim, ale mu się nie chciało.

– Czy on nie żyje?

– Na to wygląda. – Był szczery. Na to wyglądało.

– Wielka szkoda… Ale myśmy go mało znali. Tyle co z telewizji. No i wiadomo, kto tu mieszka, prawda? Ale żadnych stosunków nie mieliśmy. – Zrobiła się czerwona, samo słowo „stosunki” ją speszyło. – To znaczy rozumie pan, co mam na myśli – zaczęła się jeszcze bardziej plątać.

– Oczywiście, rozumiem. – Bo rozumiał.

– Tak że niewiele mam do powiedzenia. Zabili go? Tu jest strzeżone osiedle, wie pan, nasz dom i te dwa obok. My mamy całodobową ochronę. Kamery i tak dalej. Tu nikt obcy nie przychodzi.

– Okoliczności śmierci będziemy badać – powiedział służbowo Natan. – Po prostu chciałem zapytać, czy może zauważyła pani coś, co mogło wzbudzić podejrzenia… Coś może, co nigdy nie miało miejsca.

– To, proszę pana, nigdy nie miało miejsca. – Pani Bożena rozprostowała plecy. – Policja, proszę pana, nigdy nie miała miejsca. Morderstwo, proszę pana, nigdy nie miało miejsca! – powiedziała z większą mocą, ale widać było, że to ją sporo kosztuje.

– Zabili go? – z drugiego pokoju odezwał się męski głos.

– No właśnie zabili! – odkrzyknęła, choć niegłośno, pani Bożena.

– Ja nie powiedziałem, że ktokolwiek został zabity – sprostował porucznik. – Powiedziałem tylko, że pan Dominik Cedr-Cedrowski nie żyje.

– Powiedz, że go nie znaliśmy! – Głos z pokoju się ożywił.

– Właśnie mówię, że go prawie nie znaliśmy – powiedziała pani Rój do otwartych drzwi. A potem odwróciła się do Natana.

– Nie znaliśmy go, proszę pana.

– W ogóle go nie znaliśmy! – Męski głos z pokoju obok był zdecydowany i silny. – On w ogóle nie zadawał się z takimi jak my. Wyniosły był! Za wysokie progi! Nawet na zebrania wspólnoty nie przychodził!

– Nie przychodził – potwierdziła ochoczo jego żona. A potem dodała szeptem: – Ale kto by przychodził… – I znowu w stronę pokoju: – Ty też ani razu nie byłeś!

– Ale ty za to byłaś! – odkrzyknął z pokoju jej mąż.

– Ktoś musiał być – zwróciła się wyjaśniająco do porucznika.

– Nie musiałaś! – zareagował szybko głos.

I znowu porucznik Natan poczuł się zbędny. Zupełnie jak z rozczochrańcem, tylko mały rozmawiał z telefonem, a oni ze sobą. Pohamował się przed wtrąceniem do rozmowy.

– Musiałam. – Pani Bożena mówiła teraz prawie konspiracyjnym szeptem. – Zebranie było w sprawie kamer. – Po czym krzyknęła w stronę pokoju: – Zebranie było w sprawie kamer, w sprawie kamer!

– Najpierw kamery w domu, a potem podsłuch pod stołem! Człowiek pierdnąć w knajpie nie może, żeby go nie nagrali!

Najwyraźniej pani Bożena miała bardzo rozczarowanego życiem męża, więc porucznik milczał jak zaklęty. Nie wkładaj palca między drzwi – ostrzegał go cichy głosik.

– Przepraszam pana, mąż się wszystkim przejmuje. – Pani Rój zaczęła tłumaczyć małżonka.

– Ja się niczym nie przejmuję! Ja mam to wszystko w dupie! Ja żyję w wolnym kraju!

– No, mówiłam panu, że jest chory! – Gospodyni za wszelką cenę chciała usprawiedliwić męża. – Jemu się wszystko miesza. Za dużo telewizji.

Porucznik poczuł, że komu jak komu, ale jemu na pewno wszystko się miesza.

Pani domu nie zwracała na niego uwagi, tylko odkrzyknęła w stronę drzwi:

– Mówiłam ci, żebyś nie oglądał w kółko telewizji!

I natychmiastowa odpowiedź:

– Nie oglądam! Tylko chcę wiedzieć, co się dzieje na świecie!

Kobieta w geście sampanwidzi rozłożyła ręce.

– Ale, proszę pana, po co? – zwróciła się do porucznika. – Taki mój los.

– Ciebie nic nie obchodzi i nawet nie będziesz wiedziała, kiedy Morświński przestanie być premierem! – Głos zza ściany nabierał siły.

– Morświński jest teraz premierem? Czy on żartuje? – Kobieta nachyliła się do Natana, sprawdzając, czy to prawda, i miał wrażenie, że ona pyta serio. Więc odpowiedział:

– Nie żartuje.

– O Jezus Maria… – westchnęła szczerze.

– Ona nie ma bladego pojęcia, co się dzieje. Nic ją nie obchodzi. Wojny na świecie! Sytuacja w Europie tragiczna. Antarktyda mięknie!

– Sam miękniesz! – wyrwało się jej niechcący, bo znowu poczerwieniała jak dojrzały pomidor i spojrzała przepraszająco na porucznika.

– Ty się w połowie już składasz z plastiku! Świat ginie, jeże wymierają, dziki zabijane. W tysiącach!

– Mąż musi narzekać, on jest prawdziwym patriotą. – Teraz spojrzała na porucznika z wyraźną dumą.

– Przepraszam, chodzi mi o kamery, czy coś pan wie? – Porucznik przebił się w końcu z zasadniczym pytaniem.

– Ten gówniarz od Listewek wyłączał kamery! – odkrzyknęło z pokoju obok.

– Mieliście jakiś problem z kamerami? – zapytał porucznik, bo chyba po raz pierwszy zwęszył jakiś trop.

– Niby są kamery, ale nie działają – powiedziała pani Bożena. – Nie są też specjalnie potrzebne, bo ochrona i tak chodzi.

I natychmiastowa reakcja z głębi mieszkania:

– Jak jest napisane w umowie, że osiedle jest monitorowane, to powinno być monitorowane! A oni monitorują tak, jak rząd moje dobro!

Porucznik Natan nie miał zamiaru wdawać się w jakiekolwiek polityczne dyskusje.

Sprawę kamer natychmiast wyjaśnić, wziąć nagrania z ostatnich paru dni – zanotował w myślach. I na miłość boską, wrócić do przesłuchania!

– Kiedy ostatni raz widziała pani pana Cedra-Cedrowskiego?

– No, chyba będzie w kwietniu… – Cichutka odpowiedź zdziwiła porucznika.

– Ja go widziałem trzy dni temu! Nie wyglądał na martwego! – odezwał się znowu pokój obok.

– Czy mąż może do nas dołączyć? – odważył się w końcu zapytać porucznik.

– Jak wrócę z Wiednia, to się zastanowię! – padła natychmiastowa odpowiedź.

– On ma takie poczucie humoru, wie pan, nie jest łatwo. Cierpi.

– Cierpię, jak mi dajesz to cholerstwo do picia! Cierpię, jak oglądam telewizję! Cierpię, że nie mam dwóch glapek koło siebie, tylko ciebie! – Jasno z tego wynikało, że mąż sąsiadki był zazdrosny o piękne biuściaste blondynki, które kręcą się obok mało atrakcyjnych panów za dobre państwowe pensje.

– Klapki masz koło łóżka! – sprostowała natychmiast.

– Ogłuchłaś, kobieto, czy co?

– To chodź tu i sam rozmawiaj z panem porucznikiem – zdecydowała pani Bożena i zamilkła.

Porucznik milczał również.

W pokoju obok coś zaszurało, trzasnęło, zadźwięczało i jęknęło.

Po chwili w drzwiach pojawił się potężny mężczyzna w bordowym szlafroku z miękkiego materiału, na oko za drogim i za krótkim. Lekko rozchełstanym na brzuchu w dodatku. Brzuch był pokaźny, owłosiony i bardzo męski.

Pan Rój we własnej osobie stanął naprzeciwko porucznika. Wymierzył w jego stronę wskazujący palec, również tłuściutki, i ostrym tonem zaczął wygłaszać przemówienie, nie mówiąc nawet dzień dobry.

– Ja tylko słowo, proszę pana. Tylko na słowo. Ja miałem w środę ważne spotkanie. Akurat przełożyli z wtorku, bo szef LPGranit przyleciał później z Sofii, a mnie to było na rękę. Nie przerywaj – warknął w stronę żony, która już, już chciała coś wtrącić. – No to nie ma problemu, może być środa, nie powiem, nawet mi to było na rękę. I się zgodziłem. W środę rano wyprowadzam samochód z garażu, bo my tu garaże podziemne mamy, winda prosto do garażu zjeżdża, a wóz mam dobry, nie przerywaj, kiedy mówię!

Pani Bożena zwinęła się prawie w kłębek.

– I jak wspomniałem, na rękę mi to nawet było. Podjeżdżam pod bramę, naciskam pilota, brama się otwiera, a ja wyjechać nie mogę! Jakiś dureń mi zastawił! Dostawczym jakimś! I zostawił na awaryjnych! Dzwonię na dziewięćset jedenaście, a tam nikt nie odbiera!

– Sto dwanaście – sprostowała pani Bożena.

– Czy tam sto dwanaście, czy jakiś inny numer, pies go trącał! I nikt nie odbiera! I ja się pytam, kogo to obchodzi, że ja nie mogę wyjechać? Was to nigdy nie ma, jak człowiek potrzebuje. Jak bramę zastawili w zeszłym tygodniu, to ani jednego z was nie było. Do Białegostoku was oddelegowali, żeby komendanta pilnować? Wszystkich? Musiałem z nią siedzieć do piętnastej! – Wskazujący palec przemierzył pokój i wycelował oskarżycielsko w żonę.

– Taksówkę mogłeś wziąć! – pani Bożena się zezłościła i nie wyglądała już teraz na przerażoną.

– Teraz mi to mówisz? – Szlafrok odwrócił się do żony wściekły. I ponownie zwrócił się do porucznika: – Ja wiem, że wy wszyscy macie w dupie suwerena!

Porucznika wbiło w fotel.

– Jerzyku, nie mów tak brzydko – pouczyła męża pani Rój i nachyliła się do Natana, ściszając głos: – A kto to jest suweren?

Zanim porucznik Natan zdążył odpowiedzieć, szlafrok się zagotował.

– Ja! Ja jestem! We własnej osobie! I ja sobie nie życzę, żeby mnie tak traktować! – Tłuściutkiemu brzuchowi udało się wyjrzeć spod fałd szlafroka nieco bardziej. Porucznik starał się nie śledzić wzrokiem dalszych części ciała pana Jerzego.

– On, proszę pana, nie jest żadnym suwerenem. – Pani Bożena wzięła sprawy w swoje ręce, a jej ton nabrał powagi. – My jesteśmy porządni ludzie. On jest tylko chorobą zdenerwowany. Wszystko go boli.

– A właśnie, że ja jestem, włącz telewizor, idiotko!

I tu, ku zdumieniu Natana, pani Bożena kompletnie zlekceważyła męża.

– Niech pan mu nie wierzy. On naprawdę nie ma nic wspólnego z żadnym suwerenem. Nikt taki tu nie bywa! – I ostro zwróciła się do męża: – Nie gadaj głupstw!

Porucznikowi Natanowi odebrało mowę.

Widać taki dzień.

A potem odpowiedział całkowicie szczerze:

– Wierzę pani.

I szczęśliwie w tym momencie odezwał się jego telefon, i Beka służbowym tonem zawiadomił:

– Jest tu pani Zofia.

– Bardzo państwu dziękuję za informacje, ale muszę już iść.

– O, chwileczkę, proszę pana – próbował go zatrzymać rozchylający się szlafrok.

– To nie jest żaden pan, to jest porucznik Natan – poprawiła męża dumnie pani Rój.

– Poruczniku, na zakończenie. Krótko – odezwał się pan Rój. – Niech pan tam powtórzy komu trzeba, swoim władzom, a oni niech powiedzą tym wyżej. Że naród jest cierpliwy, naród dużo zniesie, naród dużo rzeczy rozumie. Ale jak się naród obudzi, to pieniędzmi strzelby nie zatkasz. Ona wystrzeli, jak będzie trzeba! I jak brama będzie zastawiana, to się naród obudzi prędzej czy później!

Porucznik przez sekundę zastanawiał się, czy ten wywód zakwalifikować jako groźbę i czy jakoś powinien zareagować, ale nadał wyraz powagi, a przynajmniej tak mu się wydawało, swojej twarzy i postawie:

– Przekażę komu trzeba – odrzekł i ruszył w kierunku drzwi.

– Miło było pana poznać! – krzyknął za nim pan Jerzy.

– Do zobaczenia! Jakby pan czegoś potrzebował, to służymy pomocą! – przyłączyła się do męża bardzo zgodnie i pogodnie pani Bożena.

Zatrzasnął za sobą drzwi i zbiegł na dół po marmurowych schodach. Po dwa stopnie, szybko, żeby ochłonąć.

*

Przeczytała już chyba wszystko, co znalazła w tej głupiej gazecie. Wszystko poza programem kinowym, ale to chyba ojca nie interesowało zanadto. Jak zresztą cała reszta zapewne. Na kina ostatnio była zagotowana: wielkie sieci BIGCINEMA wymyśliły miejsca VIP-owskie, te, które najchętniej ludzie kupowali, w środkowych rzędach. Nagle wpadli na taki światły pomysł, żeby dopisać „VIP” i podwyższyć cenę o dziesięć złotych. Zastanawiała się, jakie wprowadzą zmiany – spuszczą namioty tlenowe, żeby nie czuć było zapachu starego oleju, na którym smażyli popcorn, czy przegrody między rzędami, żeby nie mieszać się z plebsem? A może w tych rzędach napisy czytają się same?

Pani Iwonka wymyła okna i teraz szorowała kaloryfer. Generalne porządki, okej, przeżyje i to, ale nie mogła poczytać książki, ojciec trwał nieruchomo, miał zamknięte oczy. Posiedzi jeszcze chwilę i pojedzie. Spełniła swój „córczany” obowiązek.

Szkoda, że nie była z nim sama.

Drzwi do sali uchyliły się i ruda głowa pani Kasi wsunęła się w szparę.

– Możemy tatę przewinąć? Czas na zastrzyk, to od razu byśmy…

– Proszę bardzo – starała się ukryć ulgę.

Może wyjść na zewnątrz, zapali sobie spokojnie, nie musi w tym uczestniczyć, od tego byli ludzie.

– No, co my tu mamy… – Pani Kasia odchyliła kołdrę, jakby się tam spodziewała co najmniej rodziny bobrów z małymi, ojciec otworzył oczy, a ona sięgnęła po torbę.

– Wrócę za chwilę. – Wycofywała się w kierunku drzwi, omijając wózek.

Na świeżym powietrzu odetchnęła pełną piersią. A potem wyjęła papierosy.

– Poczęstuje mnie pani? Skończyły mi się i tak liczyłem, że ktoś przyjdzie.

Nie zauważyła wózka inwalidzkiego i mężczyzny, który siedział skulony pod ciepłym kocem. Czapka nasunięta na czoło, drobny, duże przerażone oczy.

Chory śmiertelnie i pali.

– Bardzo proszę, oczywiście. – Wyciągnęła w jego stronę paczkę, ale drżące, bardzo chude ręce mężczyzny nie mogły sobie poradzić z wysunięciem papierosa.

Wyjęła jednego z paczki i dała mu do ręki.

– Takie już mam, nic nie poradzisz – powiedział mężczyzna.

Podała mu ogień. Zaciągnął się, zakaszlał.

– Żona mówi: nie pal. Nie kupiła papierosów. A czy mnie już co zaszkodzi?

– Mogę panu zostawić swoją paczkę. – Nagle zrozumiała, że on ma rację.

– Będę pani bardzo zobowiązany. Zapłacę, mam pieniądze w pokoju – skrzywił się, znowu zaciągnął i na chudej twarzy pojawiło się coś na kształt zadowolenia.

– Nie trzeba. To i tak niecała paczka. Następnym razem to pan mnie poczęstuje. – Wręczyła mu papierosy, ale przedtem wyjęła jednego i zapaliła.

Wziął je ze śladem uśmiechu.

– Dziękuję, ale nie mogę zagwarantować, że będzie następny raz.

– Nikt z nas tego nie wie – próbowała skwitować to zwierzenie prostą odrobiną nadziei. Być może z gatunku: wiesz, nigdy nie wiadomo, kto pierwszy, człowiek wsiada do samochodu i nie wie, czy dojedzie do domu, które to zdania wypowiada się chętnie w towarzystwie osób terminalnie chorych, tak jakby świadomość, że ten zdrowy, który właśnie przyjechał cię odwiedzić, który wpadł na moment między innymi ważnymi zajęciami, takimi jak siłownia, seks, kino, zabawa, praca, może umrzeć w przyjemnym wypadku samochodowym, i to ma cię, człowieku, który leżysz i wiesz, że już nie wstaniesz, pocieszyć.

Ale nic innego nie przyszło jej go głowy.

– Ja już dawno nie miałem żyć. A teraz to tylko jedyna przyjemność, ten papieros. Jak na żonę patrzę, to się serce kraje. Ona ma gorzej. Pani tu też do kogoś przychodzi?

Przytaknęła.

– To pani wie, że to ciężko. Raka mam. Dwa lata temu to mówili, że się cofnął. Ale skurczybyk się zastanowił i odnowił. A pani do kogo?

– Do ojca.

– Nowotwór?

– Wylew.

Palili w milczeniu. Sójka usiadła na pobliskim drzewie i rozglądała się na boki.

– Bardzo pani miła – odezwał się mężczyzna na wózku.

Zgasiła papierosa.

– Zawieźć pana do środka?

– Nie, dziękuję, posiedzę tu jeszcze. Skorzystam i drugiego zapalę. – Drżące dłonie nie mogły sobie poradzić z paczką.

Wyjęła znowu papierosa i podała mu do ust.

Musi rzucić palenie, nie chciała, żeby jej ostatnią przyjemnością przed śmiercią była fajka.

– Powiedzieć komuś, że pan tu jest?

– Będą mnie szukać – uśmiechnął się poprzez cierpienie. – Nie dadzą zniknąć.

– Do zobaczenia – powiedziała i weszła z powrotem do hospicjum.

– Niech panią Bóg błogosławi – usłyszała za sobą zaskakujące pożegnanie.

*

Zofia Szramińska miała nie więcej niż trzydzieści lat. Była drobną blondynką o smutnych oczach, delikatnie podmalowanych, świetnie ubrana, spódnica – ani za długa, ani za krótka – wystawała spod znakomicie skrojonej tuniki, ni to marynarki, ni to bluzki, niespecjalnie się znał na modzie, ale wyglądała jak dyrektorka eleganckiej szkoły dla dziewcząt. Walijskiej. Perfekcyjnie podcięte włosy, wszystko na swoim miejscu, a mimo to nie wyglądała na kobietę, wyglądała jak przebrany za elegancką panią młodzieniec. Luźna góra ukrywała biust. Joana eksponowała swoje wdzięki, córka Cedra-Cedrowskiego robiła zaś wszystko, żeby atrybuty kobiecości jakoś przysłonić.

Nawet w dotyku jej dłoni, kiedy się przywitali, poczuł niechęć, podała rękę za stanowczo, za silnie uścisnęła.

– Ojciec nie żyje? – Prawie nie było to pytanie.

– Tak – potwierdził Natan. – Przepraszam za okoliczności, ale mieliśmy problem z gapiami i nie chciałem, żeby pani się dowiedziała z mediów.

Przyglądał się jej bacznie.

Nie wyglądała na zrozpaczoną. Skąd przypuszczenie, że ojciec nie żyje? Mogła się domyślić po jego telefonie. Nie wyglądała na opóźnioną umysłowo. Ani na wstrząśniętą. Raczej na zdystansowaną. Ojciec nie żyje? Doprawdy? Jak to się stało? Ma ktoś numer do zakładu pogrzebowego? Może do kwiaciarni? Dziękuję bardzo. Piękny dzień dzisiaj mamy.

– Tak myślałam. – Stała przed nim wyprostowana. – Pan wspomniał coś o specjalnej brygadzie śledczej.

– Czy coś się zmieniło w ostatnim czasie? Był smutny? Przygnębiony? Miał kłopoty?

– Chyba tak. – Albo mu się wydawało, albo rzeczywiście zawahała się z odpowiedzią.

Jeszcze nie zapytała, co się stało. A to naturalne pytanie.

– Co się stało, zechce mi pan powiedzieć?

– Został znaleziony martwy. Zmarł nagłą śmiercią, śledztwo jest w toku. Ale zostawił list, jak się domyślam, do pani. List przekazałem śledczym, dostanie go pani, jak zdejmiemy odciski palców. Ale treść…

– Co napisał? – Usiadła ponownie w samochodzie, właściwie przysiadła na przednim siedzeniu, z nogami na równych czerwonych płytach podjazdu.

Nogi zgrabne, szczupłe w kostkach – zanotował porucznik w myśli – ale buty na płaskiej podeszwie, a by się aż prosiło o lekki obcas. Joana nosiła obcasy, to było bardzo seksowne – pośladki wyglądały inaczej. Skarcił się za takie myśli.

– Przepraszam. Coś w rodzaju: wybacz mi, przepraszam za wszystko, tata.

– Przepraszam… za wszystko? – Teraz dopiero pobladła, a on zaczął sobie wyrzucać, że się zgodził, by tu przyjechała. Powinien jechać do niej albo poprosić na komendę.

– Tak, jakoś tak.

– Przepraszam, nie mogłem dłużej, wybacz mi, tata – wyrecytował Beka i podstawił pod nos pani Zofii telefon. – Zrobiłem zdjęcie.

– Czy to jego pismo? – Porucznikowi właściwie było już wszystko jedno.

– Tak, chyba tak. – Podniosła się. – Możemy tam wejść? Może się do czegoś przydam?

Już nie była blada, była kobietą, która przejmuje kontrolę.

Jeśli sama chce, to może warto?

– Czuje się pani na siłach?

Spojrzała na niego tak, jakby zapytał, kiedy ostatni raz miała okres. Cofnęła samochód na miejsce parkingowe, trzasnęła drzwiami i dołączyła do nich.

– Już nie mam kluczy do ojca.

Już. Czyli miała. Czyli coś się stało.

– A miała pani?

– Tak, od razu jak się wprowadził, to dał mi klucze. Na wszelki wypadek. Czasem nawet nocowałam, jak wyjeżdżał. Miał kota, nie chciał go samego zostawiać.

Ciekawe. Mieszkanie nie nosiło żadnych śladów obecności zwierzęcia.

– Nie było tam kota.

– Nie, ojciec oddał, za dużo czasu spędzał poza domem.

Stali przed klatką, Natan miał specjalne uprawnienia, a teraz zastanawiał się, czy z nich skorzystać, ale każda chwila rozmowy wydawała mu się cenna. A skoro ona zna mieszkanie, to od razu może powiedzieć, co się zmieniło. Właściwie wiedział, że nie powinien. Ale…

– Wtedy odebrał pani klucze?

– Nie – odpowiadała spokojnie, trzeźwo. – Kiedyś sobie pozwoliłam na żart… – Umilkła.

– Pozwoliła sobie pani na żart?

– Tak. Tak sobie. Nie, nie tak sobie. Po prostu chciałam go sprawdzić. – Jej głos nabrał silniejszych tonów. – Ojciec jest melomanem, pewnie zauważyliście.

Obaj skinęli głową.

– A ja… – zawahała się – powiedziałam, że mi się płyta złamała.

– Jakaś cenna?

– Nie, nie była specjalnie cenna, ale i tak dostał szału.

– I wtedy poprosił o oddanie kluczy?

– Ja sobie tak zażartowałam, żeby… – głos jej się lekko załamał, mówiła dalej, jakby nie słyszała wtrętu porucznika – …sprawdzić… – wzięła głęboki oddech – czy mu rzeczywiście zależy na płycie… Rzuciłam mu wtedy kluczami w twarz i powiedziałam, że nie muszę tu przychodzić, nie muszę zajmować się kotem i że go nienawidzę. – To ostatnie słowo wyrwało się jej zdecydowanie z rozpędu.

Porucznik pokiwał głową ze zrozumieniem.

– I wtedy oddał pani kota?

– Ja nie powiedziałam, że oddał kota m n i e. – Położyła akcent na ostatnie słowo. – Powiedziałam, że oddał kota. Nawet nie wiem komu. Nie bywałam u niego często. Macie, panowie, klucze?

– Tam jest otwarte, przez ochronę budynku. Jak się okazuje, mają klucze na wszelki wypadek do wszystkich lokali. Ale muszę panią uprzedzić…

– On tam jest? – Cofnęła się o krok.

– Nie, oczywiście, że nie. Ale są ślady… krwi. Dosyć… duże. Umarł z powodu podcięcia żył. Jeśli pani nie zechce… to ja to absolutnie zrozumiem.

– Jak Petroniusz – powiedziała do siebie. – Nie, mogę wejść, jeśli mam się przydać.

– Położyli już folię – odezwał się Beka.

– Tym lepiej – stwierdziła. – Choć krew nie robi na mnie żadnego wrażenia.

Ale nie była to prawda.

Jak tylko weszli do salonu, pani Zofia zatoczyła się na Bekę tak mocno, że musiał ją przytrzymać i podprowadzić do kanapy. I podać szklankę wody. Porucznik Natan przyglądał się jej pilnie. Każdej reakcji.

Patrzyła tępo na dywan i brudnobrązowe zastygłe kałuże.

– Tu go znaleźliście – ni to stwierdziła, ni to zapytała.

– Tak.

– To takie… – szukała właściwego słowa – podobne do niego. Zawsze w centrum uwagi.

Być może dlatego wybrał środek pokoju.

– Może pani spojrzeć, czy coś nie zginęło?

Zebrała się w sobie dość szybko. Widział, jak prostuje ramiona, jak ogarnia rzeczywistość. Już inna kobieta niż ta przed chwilą. Nie było śladu po chwili słabości, na jaką zapewne rzadko sobie pozwalała. Rozejrzała się po mieszkaniu i utkwiła wzrok w okolicach gramofonu.

– Widzi pan, to jego ukochane dziecko. A ta płyta, o której powiedziałam, że ją złamałam, to chyba… – podniosła się i ruszyła do szafki – chyba ten Kiepura. Niech pan zobaczy, który to rok. Cenna, ale tu są cenniejsze. A ja chciałam tylko sprawdzić… – Pojedyncza łza stoczyła się po policzku. A potem kobieta zacisnęła z całej siły szczęki, aż mięśnie żuchwy zatańczyły pod skórą.

Sprawdzić, czy mu zależało na płycie? Bzdura. Kłamstwo. Nic nie mogło umknąć uwadze porucznika.

– Wie pan, co to jest? – Dotknęła kamiennych podstawek pod gramofonem.

– Nie mam pojęcia.

– Specjalnie zamówiona przez niego u kamieniarza plinta. Wszystko musiało być specjalne.

– Plinta?

W kieszeni rozdzwonił mu się telefon. Kobieta spojrzała na niego pytająco, sięgnął do kieszeni, spojrzał na wyświetlacz, Joana, odrzucił połączenie i wyciszył dzwonek.

– Przepraszam, plinta?

– Nie przenosi drgań. Dźwięk jest czystszy. Wszystko jest takie jak ostatnio. Nie wydaje mi się, żeby coś zginęło, chyba że z sejfu.

– Wie pani, gdzie jest sejf?

– Tutaj. – Wskazała ręką ścianę z przyklejonym na płasko lustrem w owalnej ramie. Nie było tam żadnego sejfu, osobiście sprawdzał.

Podeszła bliżej i nacisnęła lustro na środku. Odchyliło się jak szafka, pokazując metalowe drzwi.

– Zna pani szyfr?

– Jeśli ojciec nie zmienił… – Wyciągnęła rękę i zaczęła wstukiwać liczby.

Odwrócił się, żeby nie patrzeć, odruchowo, robił to zawsze, nawet przy kasie, jeśli ktoś przed nim płacił kartą i wystukiwał pin, starał się nie patrzeć.

– Proszę. – Odsunęła się, drzwi do sejfu stały otworem. A w środku mnóstwo kasy.

Podszedł bliżej, wyciągnął rękę. Stosy banknotów poprzewiązywanych gumkami, prawdopodobnie po dziesięć tysięcy. Ile jest takich kupek? Sporo. Na dolnej półce euro, tego jest dużo więcej, i dolary amerykańskie. Trzeba to wszystko zabezpieczyć.

– Trzymał pieniądze w domu?

– Część tak. Był w Grecji w czasie kryzysu bankowego i wrócił wściekły. Nie mógł tam wypłacić z bankomatu gotówki. Chyba wtedy zaczął pieniądze chować również w domu, na wszelki wypadek. Gdyby nam się Grecja przydarzyła.

Nie wydawała się zdziwiona ilością pieniędzy.

Przez głowę porucznika przebiegła myśl, że mogła im wcale nie pokazywać sejfu.

Wkrótce odzyskałaby klucze, przyszła i wyczyściła dom z gotówki. Być może jest jego jedyną spadkobierczynią, a być może nie.

Ale zachowanie pani Zofii jakoś zwalniało ją z podejrzeń w sprawie śmierci ojca.

Gdyby to było włamanie, sejf byłby zapewne pusty. Bandyci mają sposoby, żeby się człowiek przyznał do wszystkiego. I na ogół ludzie napadnięci karnie wskazywali skrytki, schowki, oddawali klucze, podawali tajemne informacje, piny do kart.

Więc to nie był bandycki napad.

Porucznik Natan od lat miał do czynienia ze śmiercią. I jakoś intuicja zawsze była mu pomocna. A tu działo się coś dziwnego. Zofia nie była podejrzana, ale… pojawiło się jakieś ale… którego nie mógł sprecyzować.

Potem przeanalizuje jej zachowanie. Bo coś zdecydowanie się nie zgadzało, albo…

Nie wiedział, o co chodziło.

Kobieta spojrzała pytająco.

– Mam zamknąć?

*

Weronika wracała tą samą drogą, którą przyjechała. Objazdy na GPS-ie pokazywały podobny czas. Wszędzie były korki, mimo normalnie pozakorkowej pory. Zastanawiała się, czy nie zrobić zakupów tutaj, w domu nic nie miała, na śniadanie przyrządziła dwie grzanki z prawie spleśniałego chleba, do grzanek też nic nie miała, posypała je cukrem, a teraz nagle naszła ją ochota, żeby sobie coś kupić i zjeść kolację jak człowiek. Nie zamawiać niczego gotowego, tylko z pyszną bułeczką z szynką i ogórkiem kiszonym siąść przed telewizorem i o niczym nie myśleć.

Ale kiedy podjeżdżała w żółwim tempie pod X-1, odechciało jej się wszelkich zakupów.

Kolejka próbujących się wydostać z parkingu kierowców sięgała prawie drzwi wejściowych.

Kolorowe napisy głosiły: „Wieprzowina tylko 9,99!”, „Szynka od przyjaciela szwagra – 2,45!”. Mniejszy napis zawiadamiał, ile tej szynki za te 2,45 mogła kupić – kilogram czy pięć deko, ale z tej odległości nie była w stanie odczytać informacji.

Wzdrygnęła się na myśl, że potem będzie czekać na wydostanie się ze sklepu.

Może gdzieś po drodze się zatrzymam, pomyślała.

Takie sklepy były groźne.

O takim sklepie napisała początek swojej pracy o samobójcach.

Weronika skończyła antropologię.

Wybór studiów był przemyślany i niekonsultowany z nikim. Wypływał z wewnętrznej potrzeby – próby zrozumienia człowieka, kim jest, dlaczego taki jest, co nim kieruje, jakie uwarunkowania trzeba spełniać, żeby stać się zwierzęciem lub świętym.

Od roku pisała pracę doktorską. Do której długo szukała promotora, bo nie było chętnych na wspieranie jej tematu o samobójstwach. Kiedy w końcu znalazła, ten wydawał się zachwycony. Temat badań, jaki przedstawiła, wzbudził jego zachwyt. Profesor Gil był jedyną osobą, która ją rozumiała nie tylko z poziomu nauki. Profesor Gil wiedział o niej więcej, niżby chciała.

Momentami czuła, że ma w nim nie tylko mentora, ale i niezwykle wspierającego przyjaciela, a momentami ogarniał ją strach, że wszystko, co powie, może być użyte przeciwko niej…

Jej pierwsza praca – nie był to wprawdzie początek pracy doktorskiej, tylko coś na kształt reportażu z dużego sklepu spożywczego – wzbudziła jego entuzjazm.

Weronika zupełnie przypadkowo dowiedziała się, że pewna pani Ewa, z którą wymieniała czasem parę zdań na temat świeżości parówek lub piersi kurzych, popełniła samobójstwo. Dowiedziała się o tym, pytając o wątrobiankę. Za ladą stała inna miła pani z plakietką Mariawczymmogępomóc, która z panią Ewą pracowała na zmianę na tym stoisku.

Weronika najpierw zapytała, czy jest zadowolona, że nie musi pracować cały tydzień, potem podzieliła się z nią spostrzeżeniem, że nazwy szynek – babunia, szwagier, przyjaciel, brat szwagra, sąsiedzka, swojska – nie budzą w niej entuzjazmu ani zaufania, szczególnie że wszystko smakuje tak samo, na co pani Maria uśmiechnęła się zgodnie, a potem Weronika zapytała o panią Ewę i czy jej córka dostała się do szkoły muzycznej.

Oczy pani Marii zaszkliły się nagle. Weronika widziała, jak próbuje wydusić z siebie choć słowo, ale nie mogła. Przełykała ślinę, a w końcu rzuciła wątrobiankę na ladę i odwróciła się tyłem do Weroniki.

Weronika znała taki stan.

A przynajmniej wydawało jej się, że zna.

Pani Mariawczymmogępomóc zachowała się tak samo, jak parę razy w życiu zachowała się Weronika. Kiedy chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Kiedy chciała się przed czymś obronić, ale nie była w stanie. Lub kiedy zdarzało się coś tak bolesnego, że zatykało dech w piersiach.

Tak właśnie wyglądała przez moment Mariawczymmogępomóc.

Pani Ewa była ulubioną sprzedawczynią Weroniki, choć sklep należał do świeżo rozwijającej się sieci Krokodylek i nie był wcale mały. Ale pani Ewa znacząco pytała:

– Czy na pewno chce pani tę pierś kurzą? Na pewno? Zdrowsze dzisiaj będą piersi kaczki.

Rozumiały się w mig. Piersi kurze były nieświeże, kaczka była świeża.

Albo pani Ewa uśmiechała się do niej zza lady mięsnego i mimo że Weronika akurat stała przy herbatach, dawała jej znać, żeby podeszła.

– Herbata, ta co pani kupuje, jest w promocji, sześć złotych tańsza niż zwykle, niech pani weźmie, ile jest, bo wycofują od nas.

I Weronika wychodziła objuczona dwudziestoma kartonikami ze swoją ulubioną herbatą. Która potem zniknęła ze sklepów, mimo że była dobra, i nikt się nie zastanawiał, komu to przeszkadzało. Pani Ewa wiedziała, że Weronika mieszka sama, a Weronika pytała o jej dzieci, Anię i Adasia, które ta wychowywała sama.

Reakcja Mariiwczymmogępomóc była tak irracjonalna, że Weronika zapytała o panią Ewę przy kasie również.

Kasjerka schyliła głowę, przesuwała nad czytnikiem zakupy, potem rozejrzała się dookoła, potem znowu się pochyliła i powiedziała:

– Pięćdziesiąt cztery dwadzieścia, zabiła się, karta czy gotówka?

Weronice nie mieściło się w głowie, jak samotna matka wychowująca dwoje uroczych dzieci może popełnić samobójstwo. Bo jak może nie chcieć żyć ktokolwiek inny – to znakomicie wiedziała.

Wróciła do domu i przeczytała wszystkie wiadomości z ostatniego miesiąca, w końcu dokopała się do maleńkiej notki w którymś brukowcu powszednim, opatrzonej dwoma dużymi tytułami: Wyrodna matka zabija córkę i syna. Tragedia na Mokotowie.

A dalej: „Pani M.S. zabiła siebie i dzieci. Ciała znalazła babcia, która postanowiła odwiedzić córkę, gdy ta nie odpowiadała na telefony. Przyczyny nie są znane. Pani M.S. nie była leczona psychiatrycznie, pracowała w handlu. Sąsiedzi są poruszeni tragedią”. Ble ble ble i nieśmiałe pytanie na końcu: „Kto zmusił matkę do zabicia dzieci?”.

Tydzień później Weronika zaczekała, aż pani Mariawczymmogępomóc skończy pracę.

Sprzedawczyni była przerażona, nic nie wiem, nic nie słyszałam, nic nie widziałam, mówiła szybko, opędzając się przed Weroniką.

– Ja wiem, pani to potem napisze, a mnie zwolnią jak ją – powiedziała wreszcie i Weronika postawiła wszystko na jedną kartę.

Powiedziała, zgodnie z prawdą, że nie jest dziennikarką, nie współpracuje z Krokodylem, nienawidzi dużych sklepów i zapytała, czy może panią Marięwczymmogępomóc zaprosić na kawę i na ciastko, i czy pani Mariawczymmogępomóc może potem zdecydować, czy będzie chciała z nią porozmawiać.

Być może ta kawa i ciastko zdecydowały, że obie weszły do kawiarenki „Przytulna”, a może pomógł w tym deszcz, który nagle zaczął padać, a może w oczach Weroniki było coś, czemu sprzedawczyni uwierzyła.

Weronika nie wypytywała o nic.

Po zamówieniu sernika i bezy z truskawkami po prostu opowiedziała jej fragment własnej historii, odsłaniając się przed obcą kobietą, którą przecież widywała za ladą. A kiedy podwinęła rękawy i pokazała swoje blizny, pani Mariawczymmogępomóc zdecydowała się opowiedzieć o Ewie.

– Nie wykorzysta pani tego przeciwko mnie, prawda? Ewusia była taka dzielna, taka dzielna – od czasu do czasu wycierała nos – nie mogłyśmy w to uwierzyć. Ale alimentów żadnych, bo mąż udowodnił, że nie pracuje, to nie mogli z niego ściągać. Bo wszystko robił na lewo. Z ręki do ręki brał pieniądze. Fundusz alimentacyjny śmiesznie mały. A ona tę pracę jak dostała, to fruwała ze szczęścia. Ale ja widziałam, jakie zakupy robiła, mąka głównie i makarony, ser, jak tani przywieźli, to odkładała, rzadko mięso, chyba że rosołowe, i z warzyw wycofywanych, bo czasem zgniły, wybierała co lepsze. Trochę tam mama jej pomagała, ale też emerytura nieduża, a ta jej mała, aniołeczek, taka zdolna była! W przedszkolu jej powiedzieli, że Anulka do szkoły muzycznej powinna iść, stypendium może dostać, bo taki talent to raz na sto lat u takiego dziecka. Jedyna rzecz, jaką miała cenną, to pianino. Ile razy ona się zastanawiała, czy tego pianina nie sprzedać! Ale nie sprzedała. Anulka to preludia już grała, a łapki takie malutkie tylko śmigały! No i nie sprzedała. A w piątek, przed tym wszystkim – głos Marii się momentami załamywał, a Weronika nie przerywała – ona wróciła z pracy, malutkie to mieszkanko, z przydziału miasta rok wcześniej dostała, a dzieci przestraszone w kącie siedzą, pianina nie ma. Mąż był z kolegami, nietrzeźwy, dzieci ojca wpuściły, a instrumentu nie ma. Może jakby telewizor był, toby telewizor wynieśli, ale telewizora to ona nie miała.

Weronice stanął przed oczami instrument mamy, wynoszony przez czterech obcych mężczyzn na pasach, ale szybko przegoniła to wspomnienie.

– W sobotę dwie byłyśmy na garmażerce, to znaczy ja na serach, bo niedziela wolna od pracy, i już mi się Ewa dziwna wydawała, powiedziała mi o tym bandycie, swoim mężu, ale jeszcze normalna była, tylko smutna strasznie, bo Anulka to płakała przez całą noc. Ale po południu przyszła klientka, taka nieprzyjemna osoba. I z pretensjami, że w gazetce było o nogach kaczych już przygotowanych do spożycia, i gdzie te nogi są. To Ewa mówi, że w zamrażarkach, bo tu na stoisku nie mają. A tamta jak się nie rozgada, że jak w gazetce napisane, to mają być, i co to za informacja, że może tam, a może śmam, i żeby jej Ewa pokazała. To Ewa zeszła ze stoiska i pokazuje jej zamrażarki, a tam nie ma tych kaczek. To tamta, że niekompetentna jest i żeby reklam nie zamieszczać towarów, których nie ma. A Ewa, że ona za reklamy nie odpowiada. A tamta do kierownika, że po chamsku się zachowała. A kierownik, żeby w poniedziałek już do pracy nie przychodziła, a teraz ma kolejkę w garmażerce.

Jak wyszłyśmy na papierosa, jak kierownik poszedł, to zauważyłam, że ona i szynkę miała w torbie, i kotlety schabowe, i puszkę ananasów pod płaszczem, i kładzie te pakuneczki pod kartonami przygotowanymi do zabrania, co my tam za sklepem składujemy. Ona nawet widziała, że ja widziałam, ale udawałam, że nie widzę.

To już powinno mi dać do myślenia, bo ona nigdy nic nie wynosiła. Czasem się tak zdarzało komuś, ale jej nigdy. A tam dużo dobrych rzeczy było, drogich. Na pewno nie zapłaciła, ale i bardzo dobrze, bo kierownik nakrzyczał na nią bardzo. – Pani Maria się rozpędziła, ale zaraz zmitygowała. – Nie dlatego to mówię, że jestem za kradzieżą, nie. Tylko mi to spokoju nie daje, że to już było takie dziwne, a ja sobie pomyślałam, że jakbym nie zobaczyła przypadkiem, to tak jakbym nie widziała…

– Nie powiem o tym nikomu – obiecała Weronika raz jeszcze.

– No i potem się okazało, że ona te dzieci nakarmiła, słodycze im dała, tabletki im rozpuściła, sama wzięła, gaz odkręciła i tyle. Niedojedzone te rzeczy zostały… Jak się widziałam z jej matką, to Boże kochany, co to za nieszczęście było… Ale co ona miała zrobić? Jak karnie zwolniona? Ona już nadziei nie miała na nic… A mąż chodzi teraz za tym mieszkaniem zastępczym, bo oni nierozwiedzeni byli… Miło się z panią gawędzi – naprawdę użyła tego słowa! – ale muszę już iść.

Pani Mariawczymmogępomóc podniosła się, podała Weronice rękę i po prostu zniknęła za drzwiami.

A Weronika wróciła do domu i napisała obszerny tekst, za który profesor Gil wziął ją pod swoje skrzydła.

– Ja ci, dziecko, pomogę – powiedział. – Ja mam znajomości, jeśli się nie boisz, spróbuję załatwić ci pracę w dochodzeniówce, mam przyjaciela, który to ułatwi, ty masz serce, ale na razie napiszesz najlepszą pracę, wierzę w to.

To wszystko przypomniało się Weronice tylko dlatego, że minęła sklep X-1, z szynką szwagra za dwa czterdzieści pięć.

Otrząsnęła się ze wspomnień. Od tamtego czasu praca posunęła się do przodu, choć przez ostatnie tygodnie poświęcała czas głównie ojcu.

Chciała, żeby ją miał przed oczyma do końca.

Posuwała się do przodu wolno, sznur samochodów świecił przed nią czerwonymi światłami hamowania.

Do samego końca. Do śmierci.

Uśmiechnęła się do siebie i włączyła radio.

– Niepotwierdzona wiadomość o samobójczej śmierci Dominika Cedra-Cedrowskiego wstrząsnęła kręgami biznesu. Rzekomo dzisiaj po południu wezwano policję do mieszkania, w którym leżał denat. Czy potwierdzą się te informacje, sprawdzi nasz reporter po godzinie dziewiętnastej. Słuchajcie Naszego Radia.

Zahamowała nagle, prawie uderzając w samochód przed sobą. Jednak korek.

Kiedy zadzwonił telefon, nacisnęła przycisk głośnomówiący.

– Weroniko, masz trupa, może już słyszałaś, przed chwilą podali w wiadomościach. – Ciepły głos profesora Gila brzmiał prawie radośnie. – Zapisz telefon do komendy do aspiranta Koziołka, nasz przyjaciel już wydał dyspozycje. Będziesz chciała się tym zająć?

– Z przyjemnością – odpowiedziała Weronika.

– To Cedr-Cedrowski. Urozmaici twoją pracę, bo z biedy się nie zabił. – W tonie profesora wyczuwała odrobinę ironii. – Przyjrzysz się też pracy śledczych, to ci może pomóc w przyszłości.

Wiedziała, co profesor Gil ma na myśli.

– Dziękuję panu bardzo – powiedziała i rozłączyła się.

Dzień był fatalny, ale kończył się fantastycznie!

I będzie na bieżąco ze śledztwem, to najważniejsze.

*

Porucznik Natan wrócił do domu późno. O mały włos byłby pojechał do siebie. To znaczy do swojej kawalerki, niespłaconej jeszcze. Jak koń z klapami – ślepy i głuchy, ale drogę do domu zna. Musiał wykręcić na Potockiej i zawrócić.

Trzy nieodebrane połączenia od Joany i sześć esemesów: Gdzie jesteś? Odezwij się!

Nie odpowiedział na żaden. Połączenia odrzucał.

Był, na miłość boską, w pracy!

Wiedziała o tym, a mimo wszystko bombardowała go jak alianci Drezno.

Miał głowę zajętą czym innym, chciał jak najszybciej usiąść w domu do komputera i na bieżąco zrobić notatki. Tak jak zwykle, taki miał tryb pracy. Wszystkie zmysły miał wyostrzone i nastawione na jedno: wyjaśnić sprawę. Obawiał się jednak, że najpierw będzie musiał tłumaczyć się Joanie, a samo takie przypuszczenie już było dla niego ciężarem.

Nie mylił się.

Kiedy tylko zaparkował na podjeździe, zobaczył w oknie jej sylwetkę. Firanka poruszyła się i uspokoiła. Nie wyszła mu na spotkanie, za to na schodach uchyliły się drzwi do mieszkania rodziców i wychynęła Elżbieta. Pani Elżbieta. Elżbieta, przecież – skarcił się w duchu.

– Dobry wieczór – powiedział i odrobinę zwolnił kroku, ale tylko odrobinę.

– Nie wiem, czy taki dobry. Joanka odchodzi od zmysłów – powiedziała surowo przyszła teściowa, choć przecież jeszcze się nie oświadczył.

– Coś się stało? – zaniepokoił się przez moment.

– Coś się stało, on jeszcze pyta! – Elżbieta wzniosła wzrok do nieba, jakby tam szukała świadków i odpowiedzi na to, przecież retoryczne, pytanie.

Jednak zmusiła go do zatrzymania się. Byłoby to niegrzeczne iść dalej, skoro ona stoi w drzwiach.

– Nic nie wiem, byłem w pracy.

– W pracy! – prychnęła. – I w pracy nie można odebrać telefonu? A gdyby się coś stało?

– Właśnie się stało. Zostałem wezwany do denata.

– A gdyby coś się stało z Joanką? To też byś nie wiedział? Ona do ciebie dzwoniła… Bała się, że coś ci się stało! – Pretensja rosła, a Natan nie wiedział, czy dotyczy ona tego, że mogłoby się coś stać Joanie, czy jemu.

– Prowadzę śledztwo – stwierdził. – Nie mogę rozmawiać prywatnie w momencie, kiedy prowadzę śledztwo.

– Ale to chyba można na moment przerwać p r o w a d z e n i e  ś l e d z t w a – położyła akcent na dwa ostatnie słowa i w jej ustach zabrzmiały bardziej jak p r z y g l ą d a n i e  s i ę  ś l i m a k o m, na przykład – i oddzwonić? Dziewczyna nie wie, co się z tobą dzieje!

– Zaraz jej opowiem. – Porucznik Natan zrobił krok ku górze.

– Nie odwracaj się do mnie plecami, młody człowieku, kiedy do ciebie mówię! Dobro dziecka dla mnie jest ważniejsze niż cokolwiek!

– Zupełnie jak dla mnie – potwierdził Natan.

– Nie wiesz jeszcze, co znaczy mieć dziecko i widzieć łzy w jego oczach! – warknęła Elżbieta, ale wtedy na szczycie schodów, za mahoniową barierką pojawiła się Joana.

– Jesteś nareszcie – powiedziała radośnie. – Mamo, wszystko w porządku!

– Nie widzę tego – odpowiedziała jej matka, a Natan ruszył na górę i przytulił Joankę.

– Coś się stało? Nie mogłem rozmawiać, przepraszam.

– Nie, chciałam po prostu usłyszeć twój głos. – Nie wyglądała na osobę, która odeszła od zmysłów.

– Ja też tęskniłem – powiedział, chociaż wyglądało to na kłamstwo, a on przecież nie kłamał. Był przekonany, że w głębi duszy tęsknił za nią cały czas. Tylko nie zawsze mu to zaprzątało głowę.

– Położymy się wcześniej? – powiedziała uwodzicielsko, ale Natan pokręcił natychmiast głową.

– Nie, muszę usiąść do komputera.

Weszli do czyściutkiej i, co tu dużo gadać, prawie nieużywanej kuchni.

– Cały dzień cię nie ma i wieczoru też nie możesz mi poświęcić? – Zrobiła smutną minkę i wsunęła mu dłonie pod koszulę.

Poczuł ciepło rozpływające się po całym ciele.

– Muszę napisać sprawozdania na jutro. Rano muszę być w komendzie.

– Jesteś absolutnie pewien? – brzmiało to kusząco, ale wiedział, że ma przed sobą robotę. Że jeszcze chwila rozmowy i mu umknie pewne wrażenie. Uczucie? Intuicja zaśnie i się nie obudzi?

– Muszę, kochanie – powiedział, odsunął ją od siebie i wziął laptop.

– A nie możesz siedzieć ze mną w pokoju i tam pracować? Tu będziesz siedział?

– Nie, muszę być sam. – Nie podniósł nawet głowy znad ekranu.

Szybko pisał: CC, domniemanie samobójstwa. Sprawdzić. Była żona. Jej numer dostałem od p. Zofii, niezwykle niechętnej, w ostatnim momencie. W telefonie Cedra nie było numeru byłej żony. Dlaczego? Sprawdzić. Słowa córki też budziły jakieś nieuzasadnione wątpliwości.

– Proszę cię… przecież ja ci nie będę przeszkadzać. Cichutko sobie coś pooglądam…

Wątpliwości. Dlaczego? Co powiedziała? Co wie jej matka? Czy utrzymywali ze sobą kontakty. Sprawdzić.

– Nie chcę, posiedzę tutaj – rzucił znad ekranu.

Co sprawdzić? Byli małżonkowie nie utrzymują ze sobą kontaktów. Na ogół. Jakby utrzymywali, to może nie byliby byli.

– A chcesz drinka?

– Proszę cię, Joana, widzisz, że próbuję się skupić.

– Jeden drink ze mną ci przecież nie zaszkodzi?

Teraz mu naprawdę przeszkadza.

– Jo, przeszkadzasz mi. Jak zrobię notatki, to chętnie.

– To mnie wydzwoń, schodzę do rodziców, skoro mam tu siedzieć sama. – Odwróciła się na pięcie i tyle jej było.

Natan westchnął.

Skup się człowieku, co było nie w porządku? W którym momencie córka wydała ci się poruszona? Czym? Bo nie szmalem. Jak wspomniała o płycie. O kocie. O liście. A tym, że ojciec nie żyje? Nie bardzo. Dlaczego?

Postawił trzy wykrzykniki.

Zrobił odstęp. Wersalikami napisał: PENIS.

Rozmawiać z lekarzem medycyny sądowej. Sprawdzić, czy są ślady igieł, zastrzyków, narkotyków itp. Ślady wiązania, przemocy, przymuszania.

Odstęp.

Praca.

Firma holdingowa prosperowała nieźle. Ale może jakieś niespłacone długi? Jacyś ewidentni wrogowie? Jakieś niewywiązanie się ze zobowiązań? Mafijne porachunki? Może strach go do tego zmusił?

Westchnął.

Mafia włoska działała przejrzyściej. Po prostu przysyłali martwą rybę i było wiadomo, o co chodzi.

Lekarze – gdzie się leczył i na co. Może był śmiertelnie chory? Zaburzony? Leczony psychiatrycznie?

Powinien wrócić tam jutro. Jeszcze raz się przyjrzeć wszystkiemu na spokojnie. Może coś przeoczył.

I wtedy przypomniał sobie telefon od komendanta i zaklął w duchu. No tak, jutro będzie miał nasłany przez górę ogon. Jakąś babę z dobrymi plecami, skoro ma ją o wszystkim informować i udzielić jak najdalej idącej pomocy. Która ma upoważnienie najważniejszych osób i dostęp do wszystkich dowodów i zeznań, a jeszcze prawo do obecności przy przesłuchaniach. Szlag by to trafił! To są praktyki kompletnie zakazane w normalnych warunkach! Kto to jest?

Chwili spokoju nie będzie. Nie umie tak pracować. Jakim prawem ktoś mu podrzuca kukułcze jajo do gniazda! Cały czas będzie mu patrzeć na ręce!

Podniósł się, odłożył laptop i sięgnął do lodówki.

Teraz miał ochotę się napić.

Wyjął butelkę wódki, sięgnął po szklankę i szukał soku pomidorowego. W lodówce było dużo soków. Mandarynkowy, ananasowy, marchew – pomidorowego ani śladu. Niechętnie sięgnął po colę i dopełnił szklankę.

Psiakrew, psiakrew, psiakrew!

Lubi samobójców? To zaczną od wizyty w prosektorium, bardzo proszę. Niech się porzyga na początek, to potem będzie miał spokój. A może od zdjęć. A potem prosektorium.

Ledwo zdążył się przyzwyczaić do stałej obecności Beki, a tu taki pasztet. Teraz, po sześciu miesiącach, musiał przyznać, że Beka był nieoceniony. Nie podkładał mu się, nie czekał wiernie na wydane polecenie, ale i się nie wtrącał.

Natan zdał sobie sprawę, że właściwie Beki nie doceniał. A czasem zanim pomyślał, żeby coś zrobić – Beka już to załatwił. Tak jak dziś ze sprawdzeniem w GPS-ie, czy Groble daleko. Ale Beka to Beka, a antropolog, i to kobieta? Na cholerę mu jeszcze kobieta w pracy?

To nie znaczy, że miał coś przeciwko kobietom, absolutnie nie. Były bardzo przydatne.

Miały cechy, które trudno znaleźć u mężczyzny. Na pewno. Dużo takich cech… Na przykład… Musiałby się zastanowić. To zresztą nieistotne. On lubił pracować z mężczyznami. Byli konkretniejsi i nie pytali go, czy też za nimi tęsknił.

Tfu! Co ja gadam! Porucznik Natan się opamiętał. Nie gadam, tylko o czym ja myślę!

Trzeba będzie tę panią potraktować z całym szacunkiem i spuścić po południu. Niech sobie poogląda, porozmawia i wraca do siebie! Dopił duszkiem drinka i postanowił nalać sobie jeszcze jednego.

Nurkował właśnie w przepastnych głębinach czarnej lodówki Joany, kiedy usłyszał za sobą:

– Mogłeś powiedzieć, że wolisz być sam, wiedziałam, że tak będzie! Wiedziałam! I jeszcze sam pijesz! Rodzice mnie uprzedzali!

Odwrócił się z butelką wódki w ręce. Zdawał sobie sprawę z tego, jak to wygląda.

Joana stała na środku kuchni i jej oczy powoli napełniały się łzami.

Natychmiast do niej podbiegł.

– Kochanie, przepraszam, przepraszam!

Psiakrew, psiakrew, psiakrew, mógł przecież zadzwonić po nią! Ale zapomniał! Nie jest przyzwyczajony do tego, żeby wydzwaniać po swoją dziewczynę, która zeszła na dół do rodziców! Najlepiej mu się myśli w samotności! I nagle zdał sobie sprawę, że jeśli to uczciwie powie, będzie miał przechlapane.

– W tej chwili miałem telefon od komendanta – skłamał – i tak się zdenerwowałem, tak żałowałem, że ciebie nie ma!

– Pijesz – powiedziała Joana.

Czuł się jak winowajca.

– Nalałem sobie tylko jednego drinka.

– Pijesz sam. – Odsunęła się od niego. – A ze mną nie chciałeś!

Nie wiedział, jak zareagować. Nie zapytała o telefon ani o wiadomość z komendy.

– Joanka, przepraszam. – Chciał ją pocałować, ale uchyliła się.

– Mnie też nalej i może nareszcie mi powiesz, dlaczego przez cały dzień mnie unikasz – powiedziała jak skrzywdzone dziecko, ale wiedział już, że na pewno jest to wstęp do zgody.

*

Weronika wróciła do domu późno.

Zatrzymała się jednak przy kolejnym dużym sklepie, zrobiła porządne zakupy, które na pewno starczą do końca tygodnia, wrzuciła mrożonki do zamrażalnika, otworzyła puszkę szprotek, zrobiła herbatę cytrynową, pokroiła bułeczkę na dużo drobnych pasków – nigdy nie kroiła bułek na dwie części, traktowała je jak mały chlebek, posmarowała grubo masłem. Pokroiła pomidora i ogórka, choć nie powinno się ich mieszać, ale przecież w żołądku i tak nie ma oddzielnych szufladek na te produkty, pokropiła lekko oliwą, plasterek szynki zwinęła w rulonik razem z białym serkiem ziołowym.

Z tak przygotowanym daniem zasiadła przed telewizorem i włączyła swój ulubiony kanał – o zbrodniach amerykańskich.

To ją odprężało. Gdzieś tam daleko w świecie ktoś kogoś zabijał, ranił, porywał albo gwałcił i gdzieś tam daleko w świecie panowała jakaś sprawiedliwość. Dzielny szeryf znajdował zaginionych, tropił morderców, karał zbrodniarzy. Nikt w tym serialu dokumentalnym nie uszedł karze. To było bardzo optymistyczne.

Niestety, z dzisiejszego odcinka nie powiało optymizmem. Dzisiaj opowiadali o słynnych Barbie i Kenie – studencie medycyny, którzy gnając przez całą Amerykę, zwabiali do samochodu młode kobiety, a następnie je gwałcili i zabijali. Dzisiejszy odcinek był o tym, że również amerykańskie prawo szwankowało. Barbie doniosła na Kena, podpisała ugodę z prokuratorem w zamian za nietykalność, pokazała kasety z nagraniami z morderstw – pierwszą ofiarą była jej młodsza siostra – i zagrała wymiarowi sprawiedliwości na nosie. Z kaset panowie śledczy dowiedzieli się, że właściwie ona była prowodyrką i współuczestniczką – ale było za późno. Dzisiaj gdzieś tam sobie żyje pod zmienionym nazwiskiem, a nawet wyszła za mąż i ma dziecko. Ken popełnił samobójstwo w więzieniu.

Ten odcinek nie był wcale fajny.

Przydałoby się znaleźć tę Barbie. Tak jak innych.

Sprawiedliwości musiało się stać zadość, a akurat w tym odcinku tego nie było.

Weronika wyłączyła telewizor.

Przypomniała sobie słowa: „Więc będzie pani musiała go zabić”.

Nie chciała o tym myśleć.

Ale fala niechcianych wspomnień wróciła nagle bez jej udziału.

Przypomniała sobie swoją pierwszą sesję u terapeutki. Kiedyś. Dawno temu.

Siedziała w małym pokoju naprzeciwko młodej kobiety.

Taka młoda nie może być dobrą terapeutką – narastał w niej silny sprzeciw. Ona jest niewiele starsza ode mnie, nie wie, o co chodzi w życiu.

– Więc w jakiej sprawie pani przyszła? – Głos kobiety był przyjemny, głęboki, ale Weronika wiedziała, że to tylko poza. Przecież wiadomo, że sprawy innych ludzi obchodzą ją niewiele. O tyle, o ile dostanie tę swoją stówę za odbębnioną godzinę. I przez godzinę musi udawać, że jest bardzo przejęta.

– Nie bardzo wiem – odpowiedziała.

– Nie wie pani, dlaczego tu jest?

– Właściwie nie wiem.

– A czego się pani spodziewa?

Że nie będziesz mnie głupio pytać, czego się spodziewam, odpowiedziała w myśli, a głośno powiedziała:

– Nie wiem.

– Może wspólnie się nad tym zastanowimy? – Terapeutka nachyliła się leciutko w jej stronę. – Skoro pani tu jest, to znaczy, że pani się zdecydowała? Czy może ktoś panią namówił?

– Raczej namówił – przyznała niechętnie.

– A pani się zgodziła, bo…? To ktoś ważny dla pani?

– Nie mam nikogo ważnego – odpowiedziała i natychmiast pożałowała. Teraz się do niej doczepi. Kto jest ważny, a kto nie. I dlaczego nie ma nikogo. Że każdy ma przecież kogoś. Komunały się zesrały.

– Chce mi pani powiedzieć, kto to był? Skoro i tak nie ma pani nikogo ważnego, a jednak mimo wszystko dała się pani namówić…

– Psychiatra ze szpitala.

– Znajomy?

– Mój lekarz – powiedziała i natychmiast się poprawiła, usuwając zaimek „mój”: – Lekarz ze szpitala psychiatrycznego.

– Była tam pani?

– Tak… – odpowiedziała z niechęcią.

Teraz włoży dłuto i będzie dłubać, a dlaczego, a po co, a co się stało… A ona nie miała ani siły, ani czasu na dłubanie.

– To musiało być dla pani silne przeżycie… – Patrzyła na nią ze współczuciem?

– Nie było przyjemnie – skwitowała krótko.

– Domyślam się…

Jasne, że się domyśla. Miała pewno praktyki, tylko że jej nikt nie przywiązywał do łóżka. Mogła wyjść w każdej chwili. Poprzyglądać się, porobić doświadczenia, znudzić się i wrócić do domu. Nikt nie zmuszał jej do połykania leków, które ogłupiały. Nie robiła pod siebie, nie musiała krzyczeć.

– Chce mi pani o tym opowiedzieć? – łagodnie spytała terapeutka.

Weronika wpatrywała się w okno nad jej głową. Tylko niebo było widać, chmury przesuwały się wolno i rozpadały w drobniejsze formy. W górze musiało wiać.

– To bez znaczenia.

– Dlaczego tak pani myśli?

Bo to jest bez znaczenia dla ciebie. Nie musisz udawać zainteresowania. Nikt nie jest zainteresowany ani mną, ani wariatkowem. Więc nie udawaj.

Cisza rozgościła się między nimi dwiema. Weronika postanowiła milczeć. Terapeutka czekała cierpliwie. Patrzyła jej prosto w oczy, co zaczynało być coraz bardziej krępujące.

– Minęło – odpowiedziała wreszcie po długiej chwili. – Było, minęło.

– Więc dlaczego pani posłuchała tego psychiatry?

– Nie wiem.

– Myślę, że skierował tu panią, żeby pani to sobie wszystko ułożyła.

– Jakie wszystko?

– To, co panią spotkało. Jeśli pani chce, może mi pani o tym opowiedzieć. Ale nie jestem pani wrogiem, nie będę naciskać ani przekonywać pani o słuszności podjętej decyzji. Tutaj pani rządzi. Pani wie lepiej, o czym mówić, a o czym nie.

Brzmiało to rozsądnie. A skoro ona tu rządzi, to nic nie powie. Zapłaci tę stówę i będzie tak sobie siedzieć. To był głupi pomysł, żeby przyjść do psychologa. Nie pomoże jej żaden psycholog.

– O czym pani myśli?

– Że i tak mi pani nie pomoże – powiedziała szczerze.

– Ja nic nie mogę zrobić bez pani. Ale może pani chce sobie pomóc?

– Ale w czym?

– Nie wiem. – Terapeutka rozłożyła ręce. – To tylko pani wie.

Weronika dalej patrzyła w okno. Nikt nie zmusi jej do mówienia. Psychiatra w szpitalu był miłym człowiekiem. Powiedział, że powinna spróbować terapii, że wielu ludziom pomogła. To on dał jej numer telefonu i nazwisko tej kobiety, która teraz siedziała przed nią. Tylko on był dla niej dobry w tym szpitalu. I kazał ją odwiązać.

– To co mam robić? – zapytała.

– A na co pani miałaby ochotę?

Na co miałaby ochotę? Co za głupie pytanie? A co tu można robić w tym gabineciku w towarzystwie obcej kobiety?

– Ja? Tu?

– Nie wiem, czy tu. Gdziekolwiek. Na co miałaby pani ochotę?

– Napić się – powiedziała, chociaż nie była to prawda. Alkoholu używała niezwykle rzadko. Czasem z Viki, w przeszłości.

– Mam wodę.

– Myślałam o czymś mocniejszym – skłamała po raz kolejny.

– Nie chcę podawać pani słów w wątpliwość, ale pani mina trochę przeczy temu, co pani powiedziała… – Była czujna, nie można jej tego odmówić.

– Nie wiem, na co miałabym ochotę. Czy mogę skorzystać z toalety?

– Proszę bardzo, drugie drzwi po prawej stronie.

Spojrzała na siebie w lustrze i zobaczyła przestraszoną, zaciętą twarz. Przemyła policzki zimną wodą, a potem nachyliła się do kranu i piła łapczywymi łykami wodę z lekkim posmakiem chloru. Wytarła twarz w papierowy ręcznik i wrzuciła go do kosza pod umywalką. Łazienka sterylna, niczego, co by cokolwiek mówiło o terapeutce. Papier toaletowy, mydło, ręczniki papierowe. Kosz. Kibel. Umywalka. Żadnego zapachu, sprayu, żadnej szafki, nic.

Wróciła do pokoju, zamknęła za sobą drzwi i usiadła ponownie na fotelu.

– Naprawdę miała pani ochotę na alkohol?

– Nie – wzdrygnęła się. – Oczywiście, że nie.

– Powiedziała tak pani, żeby mnie sprowokować?

– Tak – przyznała Weronika.

– Czy jest pani na mnie zła? – Terapeutka nie wydawała się przejmować jej wyznaniem.

– Chyba tak. – Wzięła głęboki oddech.

– Wie pani dlaczego?

– Bo i tak nie może mi pani pomóc.

– Myślę, że mogę. – Terapeutka leciutko się uśmiechnęła.

– Nie sądzę.

– Czyli mamy inne zdanie na ten sam temat. Ale nie będę pani przekonywać.

– Dlaczego? Przecież od tego pani tu jest – powiedziała Weronika i nawet nie zawstydziła się swojego tonu. Nieprzyjemnego.

– Myślę, że nie potrzebuje pani mojego namawiania. Ja po prostu tutaj jestem. A pani zdecyduje.

– O czym?

– Czy zaryzykować.

– Zaryzykować co?

– Czy można mi zaufać.

Weronika wzięła głęboki oddech i postanowiła nie odpowiadać.

Siedziały znowu w milczeniu. Sweter pod szyję, spódnica prawie do kostek. Kto się tak ubiera? Buty ładne, sama by takie mogła nosić. Lekko ścięty obcas i zaokrąglone z przodu. Wygodne i modne. Żadnych nosków wydłużających się w nieskończoność.

– O czym pani myśli?

– O pani butach – odpowiedziała szczerze.

– Bardzo wygodne. – I znowu uśmiech.

– I ładne.

– Dlatego je kupiłam – uśmiechnęła się.

Co one, ćwiczone są w tych uśmiechach? Z tego magisterium robią?

– Gdzie? – zapytała Weronika i prawie pożałowała.

– Kupiłam na Marszałkowskiej przy „Prosciutto”. Zna pani tę knajpkę?

Kiwnęła głową.

– Proszę tam podjechać, to mały sklepik, przed „Prosciutto”, jak się jedzie od centrum. Niewiele osób wie, że tam jest sklep. Schodkami w dół, po prawej stronie, po lewej jest krawiec.

– I co? Będziemy obie miały takie same buty? – Podniosła wzrok ze zdziwieniem.

– A cóż to komu przeszkadza? – Terapeutka uśmiechnęła się. – Godzina minęła. – Wskazała ręką na zegar.

Weronika podniosła się, to był wyraźny znak, że koniec. Wyjęła pieniądze, zapłaciła i podeszła do drzwi.

– Do widzenia – powiedziała, a potem wbrew sobie dodała: – To mam przyjść za tydzień o tej samej porze?

Nie podniosła oczu, wpatrywała się w ręce terapeutki, która wzięła pieniądze, otworzyła szufladę w biurku, schowała je.

– Tak byłyśmy umówione. Będę na panią czekać – usłyszała Weronika i obręcze wokół piersi odrobinę się poluzowały.

Wyszła na ulicę i przyspieszyła kroku. Samochód zostawiła przy sąsiedniej ulicy, tu nie było miejsca. Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu i chciała, żeby już było za tydzień.

Tak wyglądała pierwsza sesja Weroniki, dawno temu.

Nie znaczyło to wcale, że nagle nabrała zaufania, o nie. Ale przynajmniej mogła z kimś porozmawiać. Podroczyć się. I ten ktoś jej słuchał – to chyba było najważniejsze. Nie czuła się w obowiązku zalania terapeutki całym błotem przeszłości. Po prostu rozmawiały. Ale przez pierwsze trzy miesiące Weronika była bardzo sprężona, żeby nie powiedzieć za dużo. Już i tak przyznała się do próby samobójczej i do tych strasznych dni spędzonych w szpitalu psychiatrycznym. Do tego koszmarnego poczucia niemocy, kiedy przywiązana do łóżka w jakiejś, wydawało jej się, obskurnej sali, wyła, żeby ją wypuścić. I cieni jakichś osób przychodzących do niej obojętnie i ładujących w nią zastrzyki, po których odpływała. Do bólu przegubów, które aż piekły, opatrunki były wprawdzie zmieniane codziennie, ale nikt nie odwiązywał pasów. Najbardziej bolało ją to, że została uznana za wariatkę, taką samą jak inni wrzeszczący po nocach albo leżący z nieprzytomnym wzrokiem wlepionym w sufit, odczłowieczeni ludzie, kawałki rzeczy przebrane w ludzkie nieforemne ciała, przetaczane z boku na bok przy zmianie pościeli lub przewijaniu.

Była cewnikowana, mocz spływał do worka powieszonego na ramie łóżka, pamięta to uczucie przerażenia, że teraz nie będzie się mogła podnieść nawet do łazienki.

Wenflon wbity w żyłę na nodze też sprawiał ból.

Najpierw nie rozumiała, gdzie jest, potem nie rozumiała, skąd się tu wzięła.

Czuła się jak w koszmarnym filmie, jakby ktoś ją żywcem przeniósł do książki Kafki.

Słyszała krzyki innych pacjentów, czasem polecenie lekarza, nie wiadomo, czy dotyczące jej, czy kogoś innego:

– Promazin tutaj.

Kiedyś usłyszała, jak pielęgniarki przy niej rozmawiają, tak jakby ona była głucha lub jakby jej nie było w ogóle, o śmierci jakiegoś pacjenta spod dwunastki:

– Dostał zwiększoną dawkę kwetiapiny i wprowadzili klonazepam – to co się dziwić, że zszedł? Zatrzymanie akcji serca i tyle.

Zranić marionetkę

Подняться наверх