Читать книгу Piętno dzieciństwa - Katarzyna Kielecka - Страница 5

Prolog

Оглавление

Człowiek dorastający w otoczeniu muzyki klasycznej powinien być czuły i wrażliwy. Muzyka łagodzi obyczaje, koi, porusza zmysły i oczyszcza. Budzi emocje i wyciąga je na wierzch. Otwiera serca, zachęca do zwierzeń i wzruszeń. Podobno nawet stymuluje rozwój mózgu i umiejętność logicznego myślenia. Podobno. Bardzo chciałbym w to wierzyć.

Nienawidziłem muzyki od dziecka. Chorobliwie, niemożebnie, wykraczając poza wszelkie granice zwykłej, niewinnej abominacji. A już w szczególności nie znosiłem Bizeta, którego na okrągło i do znudzenia zwykł słuchać mój ojciec. Kiedy późnym popołudniem wracał do domu, pierwsze kroki kierował do gabinetu, gdzie na zabytkowej, ciężkiej, intarsjowanej komodzie z ciemnego drewna trzymał ulubiony sprzęt muzyczny. Ów sprzęt zmieniał się z biegiem lat, był coraz bardziej nowoczesny i donośny, uzbrojony w potężne kolumny nagłaśniające rozstawione tak, by dźwięk otaczał słuchacza ze wszystkich stron, potęgując wrażenie, że tkwi się w pułapce bez wyjścia. Komoda i Bizet – nieodłączny duet – to wartość stała gabinetu. W sumie ojciec też się nie zmieniał.

Od najmłodszych lat spędzałem tam całe godziny. Nie wynikało to z mojej decyzji ani wyboru. Nie stanowiło też efektu troski ojca ani jego chęci pogłębiania relacji z jedynym, ukochanym synem. Po prostu niezbędny był mu ktoś, na kim mógłby odbijać stres, rozczarowania i niepowodzenia. Dosłownie i w przenośni.

Kiedy tylko zjawiał się na podjeździe przed domem, biegłem do okna sprawdzić, czy jest sam. Jeśli przywoził jakąś kobietę, byłem wygrany. Wracałem do swoich zajęć z poczuciem, że sprzyja mi szczęście. Wiedziałem, że w ogóle nie będzie pamiętał o moim istnieniu. Jeśli jednak z auta wygrzebywał się tylko on, zrezygnowany porzucałem wszelką inną aktywność, przysiadałem na szczycie schodów tuż przy drzwiach do mojego pokoju i czekałem, aż mnie zawoła. Wołał za każdym razem, bez wyjątków, choć nie zawsze natychmiast. Wolałem zachować czujność, bo znacznie lepiej było usłyszeć za pierwszym razem. Wówczas należało jak najszybciej zejść, zameldować się w gabinecie i złożyć zwięzłe zeznanie z całego dnia. Oczywiście nie chodziło mu o bzdury w stylu: co jadłem na obiad, czy dobrze bawiłem się z kolegami albo jaką oglądałem kreskówkę. Szło o konkretne informacje w zakresie zdarzeń, które mogłyby ojca zasmucić. A smuciło go wszystko: zgubiona bluza, potłuczony talerz, pała w dzienniczku czy sprzeczka z kolegami. Nawet pęknięta podeszwa w bucie albo urwany suwak od zimowej kurtki mogły stać się powodem jego frasunku. Każdy taki kłopot ojciec musiał z siebie strząsnąć, bo kumulowanie negatywnych myśli i wrażeń jest bardzo niewskazane. On o siebie dbał, więc strząsał. Za pomocą otwartej dłoni lub paska od spodni – prosto w moją twarz lub plecy i pośladki. Najchętniej tak i tak, żeby zapewnić sobie pełne spektrum relaksu.

Podstawowy schemat nie był skomplikowany… Wchodziłem do gabinetu, stawałem naprzeciwko biurka, przy którym już siedział, i w pełni opanowanym głosem o wszystkim mu donosiłem. Ojciec milczał. Kiedy kończyłem, wstawał, podchodził do mnie powoli, zwykle dwa razy uderzał w twarz, po czym zaczynał rozpinać pasek. Wówczas należało możliwie szybko odwrócić się do ściany, pochylić lekko do przodu, opierając o nią ręce, i ze stoickim spokojem przyjąć na zadek to, co sobie umyślił. Teoretycznie im grzeczniej stałem, tym szybciej kończył, chociaż bywało tak, że niezależnie od wszystkiego ponosiła go fantazja i trzepał bez umiaru, aż go rozbolała ręka. Kiedy kończył swoją rozrywkę, odwracałem się i ze spokojną miną czekałem, aż pozwoli mi wyjść. Standardowo zwalniał mnie od razu, jednak niekiedy musiałem czekać na baczność długie minuty, żeby sobie o mnie przypomniał i wygłosił sakramentalne: „Wyjdź”.

Podczas bicia nie myślałem o niczym, całą swoją dziecięcą wolę kierując na to, żeby nie wydać żadnego dźwięku ani się nie skrzywić. By zachować skupienie, usiłowałem liczyć uderzenia i zbierać je w szersze kolekcje. Chwiejąca się mocno średnia tygodniowa składała się mniej więcej z dwudziestu uderzeń pasem, co rocznie oscylowało w granicy tysiąca. I choć różnice między poszczególnymi dniami potrafiły sięgać nawet stu procent w obie strony, wynik roczny był w miarę stały. Może ojciec czuł, że musi wyrobić jakąś normę? Grzmotnięć z liścia otrzymywałem znacznie mniej. Pewnie bardziej męczyła mu się przy tym ręka albo miał obawy, że zostawi rzucający się w oczy ślad. W każdym razie zupełnie nieświadomie przyczynił się do mojej przyjaźni z matematyką i dbał, żeby nie zabrakło mi materiału do kolejnych wyliczeń.

Jeśli nie miałem pomysłu na donosy, zgłaszałem po prostu, że nie zdarzyło się nic. Absolutnie nie oznaczało to wolności. Przykazywał mi wówczas usiąść na krześle obok biurka i jeszcze raz się zastanowić. Trwałem zatem bez słowa i niemal bez ruchu, dopóki się nie odezwał. Czasem godzinę, czasem dwie. Zależało to głównie od tego, ile miał roboty i jak mocno skupiał się na swoich niezrozumiałych dla mnie zadaniach. Krzesło, które służyło mi do tego zastanawiania się, było zwyczajnym, nielitościwym kawałem drewna bez miękkiej, materiałowej wyściółki. Już po półgodzinie okropnie odgniatały się pośladki i człowiek marzył tylko o tym, żeby zerwać się ze smyczy i biec gdziekolwiek, byle jak najdalej. Tymczasem zerwanie się groziło niezmiennie pozycją twarzą do ściany i smagnięciami paskiem za niesubordynację.

Moje dzieciństwo utkane było niekończącymi się kalkulacjami: czy bardziej opłaca się odstać ten krótki czas pod ścianą, czy odwalać przydługawą odsiadkę na twardym krześle. Od czasu do czasu, kiedy się wyjątkowo spieszyłem i zależało mi na szybkim odzyskaniu wolności, udawało mi się zdobyć na odwagę i wymyślałem jakieś durne, nieprawdziwe przewinienia, żeby od razu zakończyć to towarzyskie spotkanie ojca z synem. Zwykle jednak siedziałem bez ruchu jak trusia i zatapiałem się we własnych myślach. Nawet nie wiem, czy z chęci uniknięcia bólu, czy po prostu w ramach filozoficznej rezygnacji.

Moje krzesło stało naprzeciwko komody. Na niej umieszczona była wieża stereofoniczna, która zawsze trawiła w swych przepastnych trzewiach którąś z ulubionych płyt ojca. Z głośników rozmieszczonych w kątach pokoju grzmiał Bizet. Nienawidziłem każdego dźwięku, każdej nuty, wszystkich bez wyjątku cholernych taktów. Starałem się go nie słuchać, lecz wwiercał się w mózg przez zdradzieckie drgania lekkomyślnych błon bębenkowych. Przenosił się przewodnictwem kostnym przez bezbronne elementy mojego szkieletu. Miałem wrażenie, że włazi we mnie do środka przez każdy, nie dość strzeżony por w skórze. Znałem na pamięć już wszystko. Poławiaczy pereł i Symfonię C-dur byłbym pewnie w stanie nucić nawet we śnie, gdybym się tego tak strasznie nie brzydził. Carmen przyjmowałem równie chłodno, co jej pierwsi widzowie ponad sto lat przede mną na scenie paryskiej Opéra-Comique. Wprawdzie im nie pasowała treść libretta, a mnie okoliczności słuchania, jednak efekt był taki sam. Niezależnie od talentu artysty i jakości jego dzieł Bizet był u mnie skreślony na wieki.

Aby odwrócić uwagę od doznań słuchowych, skupiałem wzrok na bajecznych widokach, jakie miałem przed oczami. Były niemal na wyciągnięcie ręki – na komodzie, mniej więcej półtora metra ode mnie. Wtedy nie miałem pojęcia, ile ten mebel jest wart. To się nie liczyło. Przez wszystkie kolejne spędzane w bezruchu kwadranse wydawał się moim jedynym przyjacielem, towarzyszem i powiernikiem. Całkowicie bezcennym. Był w zasadzie sekretarzykiem, chociaż chyba nie znałem wówczas tego słowa. Na zawsze pozostał już dla mnie komodą.

Wyposażono go w dwie potężne nóżki w kształcie lwich łap z wyraźnie zarysowanymi pazurami. Przez całą szerokość ciągnęły się trzy głębokie szuflady z falistymi frontami, bogato zdobione intarsjami. Przedstawiały dziwne, fascynujące mnie wówczas obrazy walk ze smokami, wilkami, lwami i jakimś dzikim, demonicznym ptactwem. Chyba inspirowane mitologią. U stóp dzielnych herosów gęsto padało zwierzęce truchło, bo bohaterowie byli niezmordowani i niezwyciężeni. Po bokach twórca mebla upchnął beztroskie i sielskie zdobienia roślinne łagodzące tę brutalną i krwawą jatkę. Idealne odbicie mojego życia w zamożnym, dostatnim domu otoczonym pięknym i zadbanym ogrodem, w którego sercu pośród szlachetnie brzmiących decybeli i bezcennych antyków toczył się codzienny koszmar.

Nadstawka na komodzie stanowiła coś na kształt otwieranego schowka. Ojciec czasem wstawał od biurka i uchylał drzwiczki sekretarzyka, żeby sięgnąć coś ze środka. Gapiłem się wówczas zachłannie, by jak najwięcej uchwycić i zarejestrować. Było tam dziesięć szufladek. Na każdej znajdowała się ozdobna gałka do pociągania i kontynuacja scen z dużych szuflad na dole. Z początku za każdym razem gdy udało mi się ujrzeć to tajemnicze wnętrze, starałem się zapamiętać zdobienia jednej, wybranej szuflady. Po paru latach znałem już wszystkie na pamięć, jednak i tak łapczywie łowiłem je wzrokiem, bo stanowiły moją jedyną rozrywkę. Na klapie sekretarzyka, gdy pozostawała zamknięta, nie działo się nic ciekawego. Same miejskie pejzaże, budynki, drzewa i tego typu duperele.

Nie zdawałem sobie sprawy, że ta komoda to autentyk, osiemnastowieczne barokowe cudeńko, którego nie powstydziłoby się przyzwoite muzeum. Dla mnie była to odskocznia i raj, własna, prywatna armia, która nieustannie, minuta po minucie, toczyła w dziecięcej wyobraźni bój z największym demonem i wrogiem. Na okrągło wyświetlane w głowie sceny, w których ojciec padał martwy niczym zwierzęce ścierwo u stóp herosów z jego własnej komody, stanowiły dla mnie marną, lecz jednak pociechę. W każdym razie pozwalały mi zabić czas, który tam spędzałem, i nie popaść w obłęd z nudów. Pozostaje pytanie, czy nie spaczyły mi psychiki. Wtedy jednak wcale się tym nie przejmowałem.

Kiedy ojciec w końcu przypominał sobie o mnie, ponawiał pytanie:

– Masz mi coś do powiedzenia?

Jeśli potwierdzałem pierwotną wersję, pozwalał mi wrócić do siebie. Często rzucał przy okazji ochłap rodzicielskiej miłości w postaci paru banknotów do podziału z Edytą. Wstawałem, zgarniałem pieniądze do kieszeni i wychodziłem z ulgą. Byłem wolny… aż do następnego razu.

Ratował mnie fakt, że kobiety przyjeżdżały z ojcem w miarę regularnie i nasze męskie spotkania w jego gabinecie nie powtarzały się częściej niż trzy, cztery razy w tygodniu. Rzec można, że dzięki jego rozbuchanemu libido byłem szczęściarzem, szczególnie że od siódmego roku życia odwalałem cały ten proces za siebie i za kompletnie nieświadomą niczego siostrę. Od kiedy stłukła w kuchni kubki, chcąc wyjąć z suszarki ulubiony w serduszka, i dostała za to karnie w twarz, zawsze trzymałem ją od ojca na dystans i w razie potrzeby za wszelkie jej dziecięce zbrodnie podstawiałem rodzicowi swoje braterskie pośladki. Jemu i tak było wszystko jedno. Mnie w sumie już też.

Edyta wydawała mi się miękka i krucha. Łatwa do zniszczenia nie tyle fizycznie, co gdzieś tam w środku. Urodziła się o całe dwadzieścia minut później niż ja. Tkwiłem w przekonaniu, że jako starszy i silniejszy mam obowiązek ją chronić, szczególnie że była fajtłapą i beksą. Już z tego tylko powodu miała u ojca przerąbane. Uważał ją za totalne zero niewarte uwagi. Dzięki temu przez całe dzieciństwo ją tylko poniżał, a mnie – traktując jak materiał na prawdziwego mężczyznę – lał po gębie i tyłku albo trzymał godzinami w bezruchu na krześle.

Fascynował mnie. Nienawidziłem go, ale mnie fascynował. Jako dzieciak myślałem o nim jak o jakimś udzielnym władcy stojącym ponad prawem i wszelką przyzwoitością. Był niczym starożytny bóg: okrutny, bezwzględny i niezwyciężony. Budził we mnie coś na kształt podszytej lękiem admiracji. Zastanawiałem się wtedy, czy kiedykolwiek zdołam stać się taki jak on: doskonale opanowany, skupiony i kompletnie od nikogo niezależny. Zazdrościłem mu władzy, jaką miał nad innymi, i łatwości w skrywaniu emocji. A może wcale ich nie skrywał? Może po prostu w ogóle nic nie czuł? Też chciałem być tak stoicki, niedostępny i tajemniczy, żeby nic nie było po mnie widać i żeby nikomu nie dać się ranić. Wiedziałem tylko, że bezwzględnie nie chcę nikogo bić. Kompletnie mi to nie pasowało. I tu rodził się mój dylemat, bo to bicie wydawało mi się niezbędne. Wtedy nawet myślałem, że on też tego nie lubi, że robi, co musi, bo to po prostu kolejny, niewygodny obowiązek mężczyzny – jak golenie się albo wycinanie włosów z nosa.

Czasami podglądałem go, kiedy gościł kobiety. Ciekawiło mnie, czy traktuje je tak samo jak mnie. Filowałem przez dziurkę od klucza i w obsesyjnym napięciu nasłuchiwałem, czy nie dotrze do mnie charakterystyczny dźwięk uderzenia w policzek albo szczęk rozpinanego paska. Drzwi były jednak potężne, z litego drewna, więc nieźle izolowały. Przedzierał się przez nie tylko bezlitosny Bizet. Podpatrzeć mogłem wyłącznie migające ułamki scen, z których nie szło nic wywnioskować. Dlatego pewnego razu, aby nabrać pewności, ukryłem się w gabinecie. Nie było to trudne. Tuż przy oknie stała wielka, głęboka szafa na dokumenty. Między nią a szerokim parapetem tkwiła zasłonka – gruba, nieprzeźroczysta i zawsze przesiąknięta papierosami, których woń nieustannie unosiła się w całym pomieszczeniu. Dla kilkuletniego, drobnego chłopca przycupnięcie tuż przy ścianie pod dachem z parapetu nie stanowiło najmniejszej przeszkody. Mogłem albo kucnąć, albo usiąść i pozostać całkowicie niewidoczny. Nie musiałem nawet wykazywać się specjalną ostrożnością. Zasłonka była na tyle ciężka, że byle dotknięcie ramieniem czy głową nie zdołałoby poruszyć jej na tyle, żeby zajęty gościem ojciec mógł to zauważyć.

Kobieta miała długie, czarne, lśniące włosy i mocno opaloną skórę. Była okropnie chuda, niemal bez bioder i piersi. Nawet dziewczyny z ósmej klasy, które podglądałem przez szparę w drzwiach do szatni sali gimnastycznej, wydawały się bardziej zaokrąglone. Niektóre z siódmej też. Tymczasem większość kobiet ojca była niemal płaska. Widocznie taki miał gust. Przyglądałem się intensywnie w oczekiwaniu na standardowy schemat: baczność, zeznania, policzek, odwrócenie się przodem do ściany, alternatywnie – siedzenie na krześle. Nic takiego nie nastąpiło. Ojciec kazał jej się najpierw rozebrać. Pomyślałem, że choć to może nietypowe, skończy się przecież jak zawsze, szczególnie że odwrócił ją tyłem do siebie i sięgnął do paska. Zaskoczył mnie, bo zsunął także spodnie. Przez kolejne minuty patrzyłem między rozstawionymi palcami przyłożonych do twarzy dłoni na coś, co nie mieściło się w mojej całkiem jeszcze dziecinnej i naiwnej głowie. Miałem wrażenie, że robi jej straszną krzywdę, bo okropnie jęczała i krzyczała. W końcu stęknął także i on, po czym znieruchomiał i nagle wszystko się skończyło. Bez słowa i całkiem spokojnie założył spodnie, zapalił papierosa, a jej – nadal nagiej – kazał usiąść na moim krześle naprzeciwko komody. Trwała niemal w bezruchu, założywszy nogę na nogę. Całkiem jak ja. Zastanawiałem się, czy nie marznie i czy też wyobraża sobie sceny walk z postaciami z intarsji. W pewnej chwili chyba na moment przysnąłem, bo nagle z odrętwienia wyrwało mnie głośne i gwałtowne powtórzenie wcześniejszej sceny.

Na koniec kobieta próbowała coś powiedzieć, ale ojciec uderzył ją w twarz. Znów zapalił papierosa, rzucił na biurko banknoty, kazał jej się ubrać i wyjść. Zrobiła to bardzo szybko. Nie odezwała się już ani jednym słowem.

Ojciec zagrzebał się jeszcze na dobrą godzinę w dokumentach. Ja warowałem w swojej kryjówce, bo nie miałem jak uciec. Moim głównym problemem było to, że coraz bardziej chciało mi się sikać. W dodatku potwornie mnie mdliło. To doświadczenie zza zasłonki wydawało mi się jeszcze gorsze niż czas, który spędzałem z ojcem w gabinecie sam na sam. Kiedy w końcu wstał od biurka i wyszedł, ja także wymknąłem się po cichu i niezauważony pobiegłem do łazienki usunąć z siebie ślady hańby. W kącie pod parapetem, gdzie spędziłem cały wieczór, zostawiłem kałużę. Jeszcze przez długi czas nie rozumiałem, co tam się wtedy zdarzyło, jednak już nigdy nie próbowałem ojca podglądać. Często śniłem po nocach o nim, o tej kobiecie i obezwładniającym lęku, który mi wówczas towarzyszył. Rano niezmiennie wynosiłem ukradkiem zasikane prześcieradło i piżamę do prania. Chyba byłem nieszczęśliwym dzieckiem. Chyba mnie to przerastało…

Nie pomógł mi nikt dorosły. Matka umarła, zanim zdążyliśmy w ogóle ją poznać, ciotka – siostra ojca – wolała udawać, że nie widzi problemów, osoby zatrudniane do opieki nade mną i nad moją siostrą prawdopodobnie były zastraszone albo miały nas w nosie. O kobietach ojca nie ma co gadać. W szkole może by nawet zareagowali, gdybym komuś się zwierzył, tymczasem milczałem jak zaklęty, otwierając się wyłącznie przed Agatą. Zresztą nawet jej nie wyznałem wszystkiego do końca.

Jako nastolatek wstydziłem się własnej głupoty. Dużo czytałem, rozmyślałem, dyskutowałem z Agatą i zaczynałem powoli rozumieć, że nie wolno mi podziwiać ojca, a tym bardziej się na nim wzorować. To była sprawa podstawowa. Skupiałem się na tym, by odciąć się od jego wpływu na moją osobowość. Jednak spustoszenia, jakie zasiał w mojej psychice, wydały okrutny plon. Przez wiele lat towarzyszyło mi przeświadczenie, że wszelkie emocje są z gruntu złe, bo stanowią oznakę słabości. Zaburzyło to moje życie w każdej możliwej sferze, chyba tylko poza zawodową. Miałem coraz poważniejsze obawy, że osiągnięcie jakiejkolwiek naturalnej ekspresji będzie w moim przypadku niemożliwe.

Bardzo pomogła mi terapia. Do pewnego stopnia pozwoliła zrzucić z siebie poczucie winy za to, jaki jestem. Nauczyła mnie także, w jaki sposób bezpiecznie uzewnętrzniać złość. Bałem się tego potwornie, tkwiąc w przekonaniu, że jestem skażony jakimś zmutowanym genem brutalności, obojętności i chłodu. Ujawniania pozytywnych emocji musiałem powoli uczyć się sam. Czuć to jedno, pokazać – drugie. Dla mnie był to wynik nie tylko decyzji, lecz także odwagi. Jeśli chciałem normalnie żyć, musiałem jej w sobie poszukać.

Przez całe dzieciństwo dawałem się ranić ojcu, na którego szacunek chciałem zasłużyć, i Edycie, którą bardzo kochałem, a ona uważała mnie za nadętego, zimnego zdrajcę, takiego samego jak ojciec. Trzecia osoba, która zdołała mnie zranić, to Agata. Ją też kochałem. Była moim najbliższym przyjacielem, niezbędnym jak tlen i woda, a po prostu odeszła. Moich odczuć w żadnym stopniu nie zmieniał fakt, że nie zniknęła z własnego wyboru.

Jako dorosły człowiek wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, dlaczego ojcu na to pozwalałem. Nigdy nie udało mi się znaleźć odpowiedzi. Czy się bałem? Chyba nie. Myślę, że poza najwcześniejszymi latami tak naprawdę nie bałem się ojca. Jednak dopóki nie dojrzałem, musiałem uznawać tę jego dorosłą przewagę nade mną. No i musiałem dbać o Edytę. W dodatku, jak się tak nad tym zastanowić, przez długi czas ulegałem złudzeniu, że to jest zwyczajne i normalne, że wszyscy ojcowie to robią, bo tak właśnie wychowuje się synów. Nie mogłem tego sprawdzić, bo nikomu poza Agatą nie miałem ochoty o tym opowiadać.

Kiedy dorośliśmy z Edytą i wynieśliśmy się z domu, ojciec nadal znajdował sposoby, by kpić z nas obojga. Ze mną zabawił się szczególnie okrutnie, kiedy dziewczynie, z którą wówczas zdarzało mi się sypiać, zafundował własnym wysiłkiem ciążę. Marzena przyłapała mnie na spotkaniu w kawiarni z inną kobietą. Zrobiła awanturę i w ramach zemsty poszła z moim ojcem do łóżka. Dwa miesiące później postawiła mnie pod ścianą, informując, że albo wezmę ciężar konsekwencji na siebie, albo wprowadzi się do niego. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że skończy się to identycznie jak przed laty, że kolejny bezbronny dzieciak – mój przyrodni brat lub siostra – spędzi dzieciństwo poniewierany, obijany i traktowany jak śmieć. Nie mogłem na to pozwolić, więc ożeniłem się z Marzeną, chociaż nie miałem wątpliwości, że to kretynka.

Tuż po ślubie wyszedłem na kompletne bydlę.

Z tą inną kobietą, Anią, łączyły mnie tygodnie niewinnych rozmów przy kawie, jedna krótka noc oraz fakt, że mnie kochała. Gdy dowiedziałem się, że nosi moje dziecko, spanikowany, czując się jak w potrzasku, przekonany, że wszystkiemu z pewnością nie podołam, kazałem jej usunąć ciążę. Wydawało mi się, że w ten sposób uwolnię się od problemu. A może nie byłem w stanie racjonalnie myśleć? Tymczasem to zdarzenie wpłynęło na mnie silniej, niż byłem gotów przyznać. Ania zniknęła, jednak myśl o naszym dziecku, któremu odmówiłem prawa do życia, towarzyszyła mi nieustannie i gniotła uparcie moją duszę.

Piętno dzieciństwa

Подняться наверх