Читать книгу Ballada o Sylwii - Katarzyna Kubicka - Страница 6

Оглавление

* * *

Patrzcie ją, idzie Gramerowa. Włosy zrobione na blond, zachciało się wyglądać, swędzi ją. Ale co? To brzydkie słowo, które ma Gramerowa między nogami. Sylwia też to ma i matka Sylwii ma, a ojciec nie.

Czerwona torebka, lakierki, kurteczka czerwona, srebrne zameczki. Gdzieniegdzie materiał może nazbyt opięty, powodzi się jej, sporo je. Czy czerwień nie jest zarezerwowana dla… Przepraszam, aż trudno wypowiedzieć, ale czy czerwień nie wydaje się kolorem kurewskim? Trochę tak chyba jest, właśnie tak. Czy Gramerowa wie, że jej opięta czerwona kurteczka krzyczy na ulicy w biały dzień: Patrzcie, ta oto kobieta się kurwi? Malarzowi pozwala się dusić i ściskać. Mężczyzna, jak to mężczyzna, nie pyta, a korzysta. Ale Gramerowa też sobie użyje, nie martw się. Trafiła się malarzowi taka larwa, takie to życie właśnie jest. Nic nie znaczą słowa przysięgi. Gdzie masz swego ślubnego Gramera? Stoczył się na samo dno butelki, więc powiedziała mu: Ejże, stary, bujaj się!

Niech no cię tylko Gramer dopadnie! Do domu sprowadzi za włosy, tam, gdzie twoje miejsce. Palcem wytknie ci kąt, w którym za karę posiedzisz ładnych parę latek. Zamknij ją w komórce, niech wierzga jak zwierz. Nikt krzyków nie słyszy. Wali w drzwi, kłódka się kołysze, prawie tańczy w rytm. Klucz dynda na sznurze przy szyi Gramera, a Gramer śpiewa i się upija. Nie uwiera mnie sznur, nie ciąży mi klucz, boś się sama prosiła!

Gdyby akurat się wytoczył zza rogu pijany Gramer, ale byłby ubaw, heca wielka jak ulica długa. Jak Gramer idzie ulicą, to zawsze ciekawie, a jak przejdzie, to koniec zabawy, znowu nuda, okolica bez wyrazu. Z nim to się dzieje, wciąż coś, a to to, a to tamto. Jezuniu, jak dobrze, że sobie nic nie zrobił, jak by to bez niego było. A jak to w ogóle było, Sylwia, pamiętasz? Ona mówi, że oczywiście, posłuchajcie mili moi, Gramer chciał się zabić, bo jest psycholem. To stary pijanica, ma hyzia, na mózg mu padło, bez pracy, żona się z malarzem pokojowym puszcza, ale albo za mało wypił, albo złamała się deska, bo chodzi, żyje, oddycha. Ale wstydzi się, ludziom w oczy nie patrzy, stale się schyla na ulicy po niedopałki, na „Dzień dobry panie sąsiedzie” nie odpowiada, pieniędzy nie ma, długów nie spłacił, pokarało go za awantury i pijaństwa, a i Gramerową raz z domu wyrzucił, bił ją okrutnie, raz podbite oko, raz rozcięta warga, chodziła spuchnięta. Wszyscy widzieli.

Matko kochana, gdyby się spotkali, to on by jej kark przetrącił na miejscu, a Sylwia musiałaby zeznawać na policji.

Sylwia patrzy, obserwuje, nie mruga, nie je, nie pije. Ulica jest taka długa. Zazwyczaj nic się nie dzieje.

* * *

– O Boże – szepnęła Sylwia.

Siada wygodniej. Nikogo oprócz niej nie ma w domu, więc znowu nie robi nic, siedzi, dłubie w nosie i się wałkoni jak ten listopad za oknem. Spójrzcie sami, powiedzcie jej, że młodej pannie nie przystoi. Aż się sama prosi, bezczelna. Niech ją ktoś z kuchni wywlecze, przyłoży w policzek, niech się dziewczyna do czegoś zabierze, ma dwie ręce, dwie nogi i zdrowie, ale na pracę jednak nie choruje. Sylwia prycha, specjalnie głośno, żebyśmy wiedzieli, że się obraziła.

Z przeciwległej kamienicy nikt nie wyściubia nosa w tak marną pogodę. Oto w całej krasie listopad. Po jednej jedynej ulicy, którą widać z okna, cienkiej witce zresztą, cieniuśkiej jak wiotkie ramię chłopca z mlekiem pod nosem, przetaczają się obrzynki. Jakaś taka niemoc, daremność ruchów, pustka i martwota za oknem. Po co wychodzić? Ani żywego ducha. Nic się nie dzieje.

A jak było w zeszłym tygodniu? O, to jest świetne! Historia nie byle jaka. Jeden gwizd, świst, ona przylepia się do szyby. Sylwia zawsze patroluje, żeby potem móc wszystko opowiedzieć policji. Widziała, zaświadczy, policjant jej opowieść spisze, Sylwię pochwali. Ot, niby zwykły wtorek, a skośnooki sąsiad zmalował otworek i z niego wyciąga. Sylwia nie może powstrzymać się od śmiechu. Tamten poranek śmignął, jakby go ktoś batem smagnął po plecach, nie trzeba było wybiegów, Sylwia nie leżała ani przez minutę na kanapie, nie dłubała w nosie przed oknem. Dawno takiej kołomyi na podwórku nie było. A ona, malowana gospodyni, podniosła czoło wysoko i powiedziała, że możliwości są dwie: albo to jego, albo nie. Cmoka z zadowoleniem. Zima idzie, dlatego kradł węgiel z komórki. Skośne oczy Sylwia zapamięta do końca swoich dni. I ręce, czarne od złodziejstwa, którym się brzydzi, i od węgla, który przynosi się do domu z komórki.

* * *

Sylwię dręczy senność. Wstaje rano i już jest zmęczona. Nawet nie potrafi umyć porządnie twarzy. Dziewczyno, chodzisz jak łajza, żyjesz, przełykasz ślinę, drapiesz się, a jakaś taka śnięta jesteś, jakbyś wczoraj do późnych nocy piła.

Popatrzyła z niechęcią na przedmioty w kuchni. Dużo ich, jak zawsze. Wetknięte w kąty, niepozmywane. Talerze i kubki, ziewnęła, codziennie ta sama melodia, ta sama śpiewka co dzień, niekończąca się historia przedmiotów, które nie chcą stać na swoim miejscu. Wyobrazić sobie tego się nie da, nawet nie próbuj, Sylwia! Myje szklanki, chowa je do szafki, zamyka szafkę, odwraca się – w zlewie stoją brudne szklanki i od nowa. Łamią ją członki jak na grypę. Musi masować z całych sił mięśnie. Nie może się schylić, bo bolą ją plecy, bardziej na prawo, niby pod łopatką, a może i nie. Tyle musi zrobić, a głowa jej pęka. Lepka pajęczyna zasnuwa oczy. Czuje zmiany na skórze coraz wyraźniej. Gorąco oscyluje wokół głowy. Zimne są zawsze nogi, pomimo rajstop i skarpet z prawdziwej froty. Studiuje każdy centymetr kwadratowy ciała. Chyba tutaj boli, boli, wyraźnie boli, Boże, jak boli, aż ma ciarki, coś ciemnieje pod jej skórą, jakby krew, co to jest, czy to było już wcześniej, Jezu, no nie pamięta, ale coś wyraźnie wystaje, nie jest jak zwykle, co to może być, guz, złośliwy guz, Boże, rak, czy rak boli, bo jeśli tak, to umrze.

* * *

Do domu weszła matka z torbami pełnymi jedzenia, produktami z wyprzedaży. Wymęczone, posklejane, obtłuczone, jad kiełbasiany, trzeba będzie wszystko zjeść, bo na wędlinie stoi jak byk, że ważna do spożycia jeszcze przez dwa dni. Inaczej koniec. Trup z wędliny i z tego, kto ją zje. Pogruchotane kości zatańczą. Matka zawsze powtarza, że jedzenia nie wolno wyrzucać, jedzenie trzeba zjeść, po to jest. Pot ścieka po twarzy, jaka ta matka jest nieładna, myśli Sylwia, nic ta kobieta o siebie nie dba, oczy ma jakieś spęczniałe, zmęczone po pracy. Zapłakane? Nie, ona jest spocona, tłusta. Z ciężkimi torbami wracała pieszo do domu, chodnik był pokruszony, a ona nie trzymała równego kroku. Spędziła w pracy większość dnia, skupiona na jednym ruchu przez okrągłe osiem godzin, z jedną przerwą na herbatę i kanapki. Palce i nadgarstek, schylone plecy, palce i nadgarstek, spuchnięte nogi. Palce i nadgarstek, tylko one w ustawicznym ruchu, reszta zanika. W lewej łydce przykurcze.

Przywitała się z córką, unosząc do góry torby. Sylwia w jakiś nieporadny sposób wyrzuciła przed siebie ręce, sugerując instynktowną chęć pomocy, o pół sekundy za późno. Matka stawia torby obok szafki. Zdejmuje buty, rzut oka po kuchni i już wie, wszystkowidzące oczy wiedzą, co i jak było, odtworzą cały dzień leniwej Sylwii.

Czy matka unosi brew? Tak, nie jest zadowolona. Sylwia to dostrzega w okamgnieniu, więc klaszcze, dzień dobry mamo, i kłania się w pas, żartuje, ale matka nawet się nie uśmiechnie. Boże, ludzie są tacy smutni i nudni, jakby na brudnej podłodze kończyło się życie. Sylwia zaraz pozmywa naczynia, przecież to jasne, ugotuje i posprząta, nie, nie, matka sama to zrobi, nie chce pomocy, dziękuje bardzo, ugotuje, posprząta, potem obiad, obiad koniecznie, może zalać gorącą wodą garnki, żeby podczas zmywania łatwiej usunąć zaschnięte od wczoraj jedzenie. Co za spryt! A nie, nie, nie kłopocz się, skoro córka spędza w domu, na niczym właściwie, tyle godzin, to po co brudzić czyste ręce? Czy jest sens?

Przepraszam, przepraszam. Nie musisz, Sylwio, nie musisz. Och, wypchnij ją w końcu z gniazda, kopnij, niech spadnie. Wielka rzecz. Czasami matka musi być tą okrutną. Sylwio, może na kurs, czemu nie, może do jakiejś kosmetycznej szkoły? Będziesz regulować brwi, malować paznokcie, nie będzie ci tak zupełnie źle. Weź się za siebie. Matka pewnie żałuje, że nie urodziła sobie czegoś jeszcze.

Jedna i druga zakasuje rękawy. Matka chwyta zatłuszczone talerze, Sylwia miotłę i szmaty do podłogi. Obie zamaczają ręce w ciepłej wodzie. Trochę płynu, tego do naczyń i tego do podłogi. Szorują brudy, osad po kawie, ten po herbacie gorzej schodzi. Coś masz we włosach, takie białe. Papierek, gnida czy pył? Raz za razem, raz za razem, szybkie i dokładne ruchy, raz za razem, żeby wyzuć dom ze wstydliwych nieczystości, które pozostały po trzech ciałach żyjących w mieszkaniu tutaj, razem. Sylwia wykręca szmatę, matka wyciska gąbkę, gąbka się pieni. Ma lśnić, żadnego piachu pod stopami, żadnego zaschniętego jajka na patelni. Nic niech nie zostanie, ani jednego śladu świadczącego, że ktoś tu mieszka, sika, śpi, je i pije. Zagarniaj syf, Sylwio, szmatą, koliste ruchy, a nie proste raz w lewo, raz w prawo, takie machanie nic nie da, zagarniaj jakby do siebie, zagarniam przecież, zagarniam syf, mamo. Nie jesteś dokładna, omijasz kąty i zakamarki, których gołym okiem nie widać, pomyśl, co robisz, wczuj się, wtedy zrozumiesz logikę i odkryjesz, gdzie brud się najczęściej zbiera. Mama to się zna, mama to wie, już dawno odkryła. Jaką ty będziesz, Sylwio, żoną? Nijaką, niczyją żoną, Sylwia sobie samą będzie. Żoną bez męża i matką bez dzieci. Wymień, dziecko, wodę, bo brudna, nie widzisz? Trzeba częściej myć podłogę. Trzeba, trzeba. Sylwia wymienia wodę. Co dziś robiłaś? Nie wie, nic nie robiła, nic, o czym warto powiedzieć. Musisz coś ze sobą zrobić, powinnaś się jakoś zmienić, coś się kończy, coś się zaczyna, umarł król, niech żyje król, nie możesz być kulą u nogi rodzica. Co się odwlecze, to nie uciecze. Kuj żelazo póki gorące, pókiś młoda. Poszukaj sobie pracy i jakiegoś chłopca, nie wydziwiaj, nie marszcz nosa, lepszy rydz niż nic. Gdzie będziesz mieszkać, co będziesz jeść? Nie wiadomo. Pamiętaj, chciwy dwa razy traci. Ja w twoim wieku byłam pracowita jak pszczoła, a ty nie jesteś taka, poszłaś w rodzinę ojca. Już ja wiem, co ty knujesz, co z ciebie za jedna. Pytali się dziś w pracy o ciebie.

Ciało Sylwii się wzdryga. A co się pytali? No przecież wiesz. Sylwii głowa puchnie. A co mama im powiedziała? Nic. Przecież mama wie. Ja nic nie wiem, bo ty nigdy nic mi nie mówisz. Ja już kierownika podgadywałam, on nie będzie robił problemów. Byłby skłonny, mówi mama. Czemu nie chcesz? Praca w fabryce to pewne pieniądze. Nie wiem.

Zobaczysz, inni cię prześcigną i będzie nieszczęście. Będzie nieszczęście. Zobaczysz, że tak będzie. A ja i ojciec nie młodniejemy. Nie młodniejecie. Nie młodniejemy. I co wtedy będzie? Co z tobą będzie? A co ma być? Coś z tobą musi być. Co ma być, to będzie. Pomóc nam musisz. My nie młodniejemy… Nie młodniejecie. Ty nam musisz przynieść radość na starość. Ja? A kto inny? Ty jesteś naszą jedyną córką. Najpierw ja dbałam o ciebie, teraz ty musisz dbać o mnie.

Zapadła głucha cisza. Masło, chleb, sól wypakowane z torby, ustawione w rzędzie na stole, stoją równo, w równym rzędzie. Sylwia nie wie, gdzie podziać ręce. Patrzy w dół na ręce, czyste, białe ręce, niespracowane ręce, odpoczywające, swoje własne ręce. Wzięła sól. Wysypała się krzta soli na stół.

– Będzie nieszczęście.

– Sól na nieszczęście.

* * *

Następnego dnia Sylwia usłyszała ściszone głosy na klatce schodowej.

Zamarło na parę sekund jej ciało, by mogła wyłapać z toczącej się rozmowy choć jedno słowo. Niełatwo zarzucić sieć, gdy droga słów nie jest długa. Usta blisko ucha, z małżowiną delikatnie styka się obśliniona warga. Pierwszy głos należy do mężczyzny, drugi jest kobiecy. Kto teraz mówi? Dźwięk przekręcającego się w zamku klucza. Rozlega się śmiech, szmer, skrzypią schody, rzucone na odchodne: Nie wiem. Drzwi za tajemniczymi osobami się zamknęły.

Kobieta i mężczyzna. Ukradkowe spotkanie. Co takich dwoje może w zaciszu kawalerki robić ze sobą? Pewnie romans – aż dreszcz po plecach przechodzi. Drętwieją palce, Sylwia tak je wygina, że zaraz ze stawu wyłamie jeden po drugim, a ucho ma przytknięte do podłogi.

Robią dzieci. Tak. Nieustannie robią dzieci, bo czynność, której się dopuszczają, ma cel, nic nie jest przypadkowe. Ruchy lędźwi i kontakt narządów płciowych samicy i samca człowieka w prostej linii prowadzą do poczęcia. Czego? Dadzą Ziemi nowego człowieka? Sylwia wybałusza oczy. To tak to się zaczyna? Oni to robią tuż pod nią. Robią dzieci, ale żadne dziecko się nie urodzi. Nic z tego, chcą wszystkich oszukać. On się wstrzymuje, ona po wszystkim octem podmywa.

Kobieta w tej kamienicy nie mieszka, ona się do niego zakradła. Może ma męża. Myślą, że nikt nie wie, że nikt ich nie widzi. Nie widzieli oczu ani nieprzyjaznych im twarzy. Głupcy z nich, zakochańce, bez dwóch zdań romansują. I się przeliczyli. Bo kamienica podsłuchuje wtedy właśnie, gdy nie widzi. I im ciszej mówią, tym w telewizorze częściej wyciszany jest dźwięk. I im bardziej się chowają, tym bardziej kamienica wytęża wzrok. I Sylwia patrzy, i zagląda, niby się przeciąga, ale zawsze kątem trochę podgląda. Stoi oko w oko z judaszem. Wszystko wie, wyzna jak na spowiedzi. Robią dzieci, małe potworki, nie mają jeszcze nóżek i ani jednej ręki. Masz ci los! Chcą obydwoje tylko przyjemności, a to jest przyjemne, żeby was, głupcy, zwieść. Dacie się wrobić, mili moi? Brzuch jej urośnie jak po kapuście czy nie? On ją wtedy zostawi, bo to nie jego brzuch brzydko napęczniał. Śmieją się, są sposoby, wszystko się wypłucze, a Sylwia wróży im złowieszczo: akurat nie tym razem.

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ballada o Sylwii

Подняться наверх