Читать книгу Zacisze Gosi - Katarzyna Michalak - Страница 5
ROZDZIAŁ I
ОглавлениеLeśny dzwonek – śliczna, bardzo delikatna roślina, którą spotkać można w lesie lub na łące. Na wysmukłej łodyżce, zdobnej kilkoma podłużnymi listkami, kołyszą się niebieskie, czasem błękitne lub lawendowe dzwoneczki o pięciu prążkowanych płatkach. Kwiatki te nie pachną może odurzająco jak wspaniałe róże czy choćby konwalie, ale ich urok i subtelne piękno zachwycają. Bez błękitnych dzwonków, zawieszonych na zielonych łodyżkach, nasze lasy byłyby znacznie uboższe…
Los tak przewrotnie kieruje ludzkimi krokami, że bezwiednie, czyniąc dokładnie to, co on chce, wchodzimy w jego pułapkę.
Dlaczego Gosia Bielska, żona bogatego i wpływowego dyplomaty, zamiast udać się na spotkanie z przyjaciółkami taksówką, wsiadła tego ranka do londyńskiego metra? Dlaczego ten jeden raz nie zważała na swoje wygody i bezpieczeństwo, nosząc pod sercem maleńkiego chłopczyka, wymarzonego synka, o którego drżała przez tyle miesięcy? Co skłoniło rozważną, nieryzykującą bez potrzeby kobietę do zamiany wygodnej limuzyny na zatłoczony, duszny wagon podziemnej kolejki?
Małgosia, próbująca odnaleźć odpowiedź na te pytania w każdą bezsenną noc, a tych nocy przez ostatnie pięć lat było o wiele za dużo, mogła powiedzieć jedynie: „Nie wiem. Takie było moje przeznaczenie. Taki był mój los. Gdyby nie stało się to owego lipcowego dnia w Londynie, zapewne zdarzyłoby się kiedy indziej”. To było jedyne pocieszenie dla kobiety, która tego dnia straciła nienarodzonego synka, zdrowie, a w konsekwencji tego wszystkiego także męża i spokojny, szczęśliwy dom. I wolność, bo demony, z którymi zmagała się od tamtego strasznego dnia, zamknęły Małgorzatę w czterech ścianach domu, który jej przyjaciółkom przypominał grobowiec. Kto z własnej woli zamknąłby się za życia w grobowcu? Czy uczyniłaby to młoda, śliczna kobieta? Tak. Jeśli miałaby takie poczucie winy za śmierć synka i odejście męża, jakie miała Małgosia – tak. Bo mogła sobie wmawiać, że to los czy przeznaczenie, ale prawda była inna: tamtego lipcowego dnia Gosia Bielska dokonała takiego, a nie innego wyboru. A za złe wybory płaci się czasami wysoką cenę. Najwyższą.
Czy mogła jednak przewidzieć, jak skończy się ta niewinna przejażdżka metrem?
Pociąg mknął podziemnymi tunelami, pełen na wpół śpiących ludzi. Było przed dziewiątą, ale że Londyn lubił balować do późna w nocy, pasażerowie podziemnej kolejki łapali ostatnie chwile odpoczynku przed długim dniem pracy.
Gosia wsiadła kilka stacji wcześniej. Jakiś uprzejmy młodzieniec ustąpił jej miejsca, widząc pokaźny brzuszek rysujący się pod kwiecistą tuniką. Mieszkała w tym mieście od dwóch lat, a jeszcze nigdy nie jechała londyńskim metrem. W ogóle nie korzystała z komunikacji miejskiej, wszędzie wożona samochodem służbowym albo taksówką: „Rozumiesz, kochanie: tłumy, terroryści i zamachy” – tłumaczył jej mąż. Dziś jednak coś kazało Małgorzacie wyłączyć telefon w momencie, gdy miała wezwać taksówkę, i skierować się do najbliższych schodów oznaczonych niebieskim napisem „Underground” w czerwonym okręgu.
Teraz siedziała wygodnie i zerkała na współpasażerów ciekawa zwykłych londyńczyków. Tych z wyższych sfer miała dosyć, spotykała ich na co dzień, jako żona dyplomaty, bywając na przyjęciach i oficjalnych spotkaniach, jeżeli nie mogła się od nich wykręcić, a czasami, mimo zaawansowanej ciąży, nie mogła. Przejażdżka metrem i lunch w towarzystwie przyjaciółek z dawnych lat, które nie miały nic wspólnego ze sferami dyplomatycznymi, były dla Gosi miłą odmianą, cichym buntem przeciw napuszonemu towarzystwu, na jakie skazała sama siebie, przyjmując dwa lata temu oświadczyny Mateusza Wielickiego, doskonale zapowiadającego się absolwenta wydziału stosunków międzynarodowych.
Zbuntowana na to jedno przedpołudnie Małgosia siedziała więc w sunącym podziemiami wagonie kolejki, ciesząc się tą chwilą. Kolorowy tłum fascynował ją. Słuchała rozmów w najróżniejszych językach, patrzyła na kobiety, których twarze ukryte były pod chustami, na mężczyzn w garniturach i zwykłych roboczych ubraniach, próbując zgadnąć, kim są, jakie mają marzenia, czy w ogóle marzą o czymś więcej niż o odfajkowaniu listy obecności, przetrwaniu do wieczora i powrocie tą samą kolejką do domu.
Jakiś mężczyzna, mniej więcej w jej wieku, napotkał spojrzenie Gosi i uśmiechnął się do niej – młodej, ślicznej kobiety, która już niedługo zostanie mamą, obejmującej brzuch tym jedynym w swoim rodzaju obronnym gestem. Odpowiedziała uśmiechem i nagle… coś kazało jej wstać. Teraz, natychmiast!
Pociąg dojeżdżał do stacji, a Gosia miała przed sobą jeszcze kawałek trasy, mimo to poderwała się na równe nogi i zaczęła przeciskać przez tłum w kierunku wyjścia. Ten impuls uratował życie jej, ale już nie maleństwu…
Nagły błysk był tak jasny, a huk tak potworny, że ludzie umilkli.
W następnej sekundzie wagon uniósł się i runął na bok.
Gosia razem z resztą pasażerów została uniesiona w górę, szarpnięta w tył i ciśnięta ze straszliwą siłą na sąsiedni tor.
Trwało to może trzy uderzenia serca.
Następny był krzyk. Krzyk, który wyrwał się z gardeł przerażonych ludzi.
A potem huk miażdżonego metalu.
I uderzenie, które zebrało największe żniwo.
Gosia krzyczała razem ze wszystkimi. A potem razem ze wszystkimi umilkła.
Siła zderzenia dwóch składów wyrwała ją z wagonu i cisnęła w ciemność.
Ocknęła się parę chwil później, gdy gdzieś za nią rozpętało się piekło. Ludzie krzyczeli, jęczeli, wyli, błagali o pomoc. Coś się paliło. Kłęby gryzącego dymu odbierały oddech, wciskając się do płuc. Próbowała zaczerpnąć powietrza, ale zakrztusiła się tylko. Walka o tlen zabrała jej kilka dobrych sekund. Gdy wreszcie zaczerpnęła pierwszy haust, też chciała krzyknąć, zawołać o pomoc, ale spazm bólu, który skręcił jej trzewia, w sekundę odebrał Gosi przytomność.
Ból jednak nie pozwolił, by zbyt długo trwała w nieświadomości. Wyszarpnął ją z omdlenia, ciskając z powrotem do piekła, pełnego jęków i płaczu. Ale tym razem do bólu dołączył… strach. Nie, nie o siebie. O dziecko. Małgosia czuła, wiedziała, po prostu była pewna, że jej maleńki, nienarodzony synek umiera…
– Help! – chciała krzyknąć, ale z jej gardła, palonego przez dym z płonącego wagonu wydostał się tylko szept. – Help me, help me, please… – spróbowała raz jeszcze. Kto by jej jednak słuchał. Wszyscy, którzy byli w stanie komukolwiek pomóc, próbowali wydostać się z gruzowiska na powierzchnię. Instynkt samozachowawczy był silniejszy od altruizmu, a Gosia na dodatek, nie wiadomo, jakim cudem, znalazła się dobrych kilkanaście metrów od pobojowiska w pustoszejącym tunelu.
Zbliżało się do niej, zataczając się od kaszlu, kilkoro ludzi. Wyglądali jak monstra, poodzierane miejscami z nadpalonych, tlących się jeszcze ubrań. Gosia błagalnie powtórzyła swoje „Help me, please”, pochwyciła jednego z przechodzących mężczyzn za nogawkę spodni, próbowała unieść się na kolana, wyciągając do niego proszącą dłoń. Spojrzał w dół z niedowierzaniem, strachem, niemal nienawiścią, że coś go zatrzymuje w pędzie, i odkopnął kobietę z taką siłą, że potoczyła się w bok, krzycząc z bólu. Pobiegł za oddalającą się resztą.
Ona zaczęła płakać, cicho, bezradnie. Musiała, po prostu musiała, wydostać się stąd, znaleźć pomoc i ratować dziecko! Obróciła się na bok i wbijając paznokcie w beton, próbowała pełznąć w kierunku czystego powietrza, ale… upadła twarzą w gruzy. Znieruchomiała.
Gdy ponownie uniosła głowę, krzyki ucichły. Z najbliższego wagonu metra, obróconego na bok, dobiegały tylko jęki. Takie same, jakie wydostawały się z jej krtani.
– Help! Help me! – błagały głosy rannych i umierających.
Ciemność rozjaśniały płomienie dopalających się resztek wagonu i upiorne czerwone lampy awaryjne. Duszący dym unosił się metr nad torami, niczym śmiertelny całun.
Gosia patrzyła na to, leżąc na boku. Ona też umierała. Razem z maleństwem. Ból rozrywał ją na kawałki. Krwawiła. Próbowała zawołać raz jeszcze, może pomoc już nadeszła, może ktoś ją znajdzie i uratuje chociaż synka, ale mogła jedynie wyszeptać:
– Help me, please…
W tym momencie ktoś pochylił się nad nią.
Spojrzała w ciemną, osłoniętą chustą twarz, w błyskające białka oczu, dzikie, niczym u wściekłego psa. Coś powiedział. Szybko, niezrozumiale, gardłowo.
– Help me – wyszeptała, niczym modlitwę.
Wyciągnął ku niej rozcapierzoną dłoń. Chwycił za pasek torebki. Szarpnął. Gosia jęknęła. Uniósł pięść i uciszył ranną jednym ciosem.
Gdy uniosła powieki, nic się nie zmieniło. Nadal żyła i nadal tkwiła w tym piekle, sama, bezbronna, wykrwawiająca się z każdą sekundą.
Nie zważając na potworny ból, znów zaczęła pełznąć w kierunku wagonów. Tam, wśród innych rannych, miała szansę na ratunek. Za sobą usłyszała ciche szuranie. Ktoś nadchodził. Znieruchomiała. Uderzenie, które otrzymała przed chwilą, czegoś ją nauczyło.
– Are you alive?1 – usłyszała w następnej chwili.
Ten, kto pytał, pochylił się nad nią, dotknął jej ramienia.
Zapłakała.
– Help me – szepnęła.
Gdy przyklęknął obok, ujrzała nad sobą twarz tamtego mężczyzny, który uśmiechnął się do niej tuż przed wybuchem. On też ją rozpoznał w tym upiornym czerwonym świetle.
– I’ll help you, hold on2 – rzucił, chwytając ją za dłoń i ściskając mocno, stanowczo.
Powinien się ratować. Przed chwilą sam odzyskał przytomność i sam był ranny, ale… nie mógł przecież zostawić tej kobiety samej.
– I’m dying, help my baby – poprosiła. – My leg…3 – wyszeptała w następnej chwili.
Nic nie odpowiedział. Widział, nawet w tym niepewnym świetle, że kobieta wykrwawia się ze zmiażdżonej nogi, i był pewien, że w tym stanie nie doczeka pomocy. Musiał zatamować czymś ten krwotok i dopiero potem ratować i siebie, i ją. Zdjął z szyi telefon komórkowy, odpiął go, odrzucił nic niewart kawałek potrzaskanego plastiku i już trzymał w dłoni mocną smycz, którą mógł zacisnąć na poharatanym udzie rannej.
Kobieta bez jęku, bez słowa skargi znosiła jego zabiegi, po czym zemdlała. Krew przestała wypływać z rany, ale nie miał wątpliwości, że stan nieznajomej jest ciężki. Powinien ruszyć po pomoc, ale… poczeka jeszcze chwilę, aż ranna odzyska świadomość. Nie zostawi jej tu przecież. Może im obojgu uda się dostać do wyjścia? Zdjął marynarkę i okrył nieprzytomną…
Tym razem pierwszym uczuciem był nie ból – choć bolało bardzo – lecz panika. Ciemność, dym, krzyki, cierpienie, nieruchome dziecko. I ona sama. Szarpnęła się całym ciałem w kierunku, dokąd poszli tamci. Tam musi być wyjście! Tam jej pomogą!
– I’m here, I’m with you. You’ll be all right… – Usłyszała słowa tego mężczyzny i zapłakała z ulgi. – Hold on.
Próbował unieść ją, wziąć na ręce, ale krzyknęła krótko z rozdzierającego bólu. Nie mógł jej ruszyć, jeśli chciał, by przeżyła. Mógł tylko okryć ją własną marynarką, trzymać za rękę i powtarzać, niczym zaklęcie:
– Hold on, don’t give up. Just hold on…
Dziś, pięć lat później, znów trzymał rękę kobiety, której imienia nie znał, patrzył w te same oczy, płonące w tej samej szczupłej, ślicznej twarzy, i… nie wierzył. Po prostu nie wierzył.
– Powiedziano mi, że nie żyjesz. Że byłem ostatni… – wyszeptał, z trudem panując nad łzami wzruszenia.
– Mnie powiedziano to samo. – Gosia zaciskała palce na jego dłoni tak kurczowo jak wtedy, w ten straszny dzień. Nie wiedziała, ile godzin czekali na pomoc, ale były to nieskończenie długie godziny…
– Szukałem cię w szpitalu – mówił Jakub.
Kiwnęła głową. Ona też go szukała. W zamachu tym zginęło jednak wiele osób, setki zostały ranne, zaś ani jej, ani jemu nie przyszło do głowy, by szukać wśród Polaków!
Przez wszystkie te godziny mówili do siebie po angielsku, krótkimi, urywanymi słowami, nie przedstawiając się sobie nawet. Jakub próbował utrzymać Małgosię przy życiu, ona zaś traciła co chwila przytomność, a gdy ją odzyskiwała, miała siłę jedynie ściskać jego dłoń, niczym ostatnią nić łączącą ją z życiem. Wreszcie umilkła na dobre, a on zrozumiał, że jeśli nie sprowadzi pomocy – natychmiast! – kobieta umrze. Wstał i ruszył w kierunku wyjścia z tunelu.
Wrócił kilka minut później z dwoma ratownikami. Pochylili się nad ranną i natychmiast rozpoczęli reanimację. Dwóch następnych odciągnęło go i wyprowadziło na powierzchnię. Tam natychmiast położono mężczyznę na noszach i umieszczono w karetce. Więcej kobiety, przyszłej mamy, która uśmiechnęła się doń tuż przed wybuchem, nie widział.
Aż do dziś.
Dzisiaj trzymał ją za ręce, drżącą z niedawnego przerażenia, i patrzył na Gosię jak wtedy, w londyńskim metrze, z mieszaniną zachwytu i radości, że widzi ją całą i zdrową. Ile razy o niej myślał… Ile razy żałował, że ta młoda, śliczna kobieta wykrwawiła się na śmierć w ciemnym, zasnutym dymem tunelu…
I oto miał ją przed sobą, żywą i całą. I jeszcze piękniejszą, o ile to możliwe. Tylko…
– Twoje dziecko? – musiał zapytać.
Pokręciła głową i zaczęła cicho płakać. Jak wtedy.
Ból wrócił.
Przytulił ją. Tak po prostu. I pozwolił, by płakała. By raz jeszcze opłakała śmierć synka.
Kamila stała pod drzwiami tak, jak Jakub zostawił ją parę minut temu, gdy pojawiła się Gosia, ściskając w pobielałych palcach akt notarialny i patrząc to na niego, to na przyjaciółkę.
Gdy usłyszała magiczne „Hold on, don’t give up”, domyśliła się, że to Jakub był przy Gosi wtedy, w londyńskim metrze, co zakrawało na cud, ale życie jest pełne takich cudów. Oczywiście Kamila była głęboko wzruszona i tym gestem, i tymi słowami, ale… ale czuła podświadomie, że przyjaciółka odbiera jej, Kamili, ważny moment w życiu, i wzruszenie powoli ustępowało miejsca żalowi, może nawet złości?
Ta chwila, chwila odnalezienia dawnej miłości, powinna należeć tylko do niej. Później, gdy powiedzą sobie z Jakubem to, co winno być powiedziane, odda go Małgosi raz na zawsze, ale w tym momencie, na który czekała tyle lat, tyle nieskończenie długich lat, pragnęła go tylko dla siebie.
Jednak… nic nie mogła poradzić, że los zadecydował inaczej.
Westchnęła z głębi duszy, oderwała wzrok od tamtych dwojga, obejmujących się tak ciasno, jakby byli kochankami, i spojrzała na trzymaną w rękach teczkę. Po raz trzeci otworzyła ją i – nie bardzo wiedząc, co dalej ze sobą robić: zostać czy odejść – zaczęła czytać akt darowizny domu przy ulicy Leśnych Dzwonków 3 w Milanówku, którą to nieruchomość Jakub Kiliński darowuje…
Kamila wciągnęła powietrze. Jej źrenice rozszerzył szok. Przeczytała raz jeszcze, nie wierząc w to, co widzi. I pobladła śmiertelnie, nagle wszystko zrozumiawszy.
Uniosła oczy i napotkała spojrzenie Jakuba, nadal tulącego Małgorzatę.
Widział, jak niedowierzanie w spojrzeniu Kamili zmienia się w błagalną prośbę, by zaprzeczył, ale przybył tu po to, by wyjaśnić wszystko raz na zawsze, od początku do końca.
Skinął głową.
To wszystko było prawdą.
Kamila krzyknęła cicho, z niewypowiedzianym bólem, i… wybiegła z domu wprost w lejące się z nieba potoki deszczu.
Dogonił ją na ścieżce prowadzącej do furtki, obrócił do siebie szarpnięciem za ramię i chciał coś powiedzieć, ale strzeliła go w twarz. Nie próbował jej powstrzymać, gdy uderzyła raz jeszcze. Zasłużył na to. Ale już gdy próbowała wyrwać ramię z uścisku jego palców, nie ustąpił.
– Puść, bydlaku! – zawyła nieomal. – Daj mi spokój! Puuuść!!!
– Wrócimy do domu i porozmawiamy na spokojnie – odparł cicho, a ona usłyszała go mimo panującej dookoła nawałnicy.
– Nie chcę z tobą rozmawiać! Miałeś czas! Miałeś pieprzone osiem lat, by wszystko wyjaśnić! Pisałam do ciebie, niemal dzień w dzień, ale milczałeś, by po ośmiu cholernie długich latach przyjść jakby nigdy nic i wręczyć mi to?! – Spoliczkowała go po raz trzeci aktem notarialnym, który ściskała w ręku. I nagle nogi się pod nią ugięły.
Upadłaby, gdyby jej nie podtrzymał.
– Kamila, wszystko ci wyjaśnię, tylko, proszę, wróćmy do domu…
Uniosła nań złote oczy, w których dawno temu zakochał się do nieprzytomności, i wyszeptała ustami mokrymi od deszczu i łez.
– Zostaw mnie. To nie jest mój dom.
W odpowiedzi potrząsnął nią za ramiona i rzekł twardo:
– Już jest.
Szarpnęła się ponownie.
Furtka za jej plecami zaskrzypiała i uchyliła się. Łucja Jadwisińska, która bez zapowiedzi przyjechała dziś do Warszawy, próbując schronić się przed potokami deszczu pod parasolem, wbiegła na podjazd i na widok obcego mężczyzny, który z zaciętym wyrazem twarzy trzymał Kamilę za ręce, stanęła jak wryta. On obrzucił kobietę obojętnym spojrzeniem, powracając do Kamili.
– Proszę, wróćmy do domu – powtórzył powoli i stanowczo – bym mógł wszystko wyjaśnić.
– A ja proszę, żeby pan ją puścił!… – zaczęła Łucja, ale nie pozwolił jej dokończyć. Po prostu chwycił Kamilę na ręce i poniósł w kierunku schodów. Kobiecie nie zostało nic innego, niż podążyć za nimi.
Hol był pusty i gdy zamknęło się drzwi, niemal cichy.
Jakub postawił przemoczoną do suchej nitki Kamilę przed sobą i czekał na jej pierwsze słowa. Ale ona stała ze wzrokiem wbitym w granatową teczkę, nie chcąc wierzyć w to, co zawiera. Bo uwierzyć znaczy…
– Dotykałeś mnie – wyszeptała nagle i w następnej chwili zatkała usta dłonią, by nie krzyczeć.
Łucja dopadła dziewczyny, objęła ją, przytuliła, ale Kamila wyrwała się ciotce, nadal patrząc na stojącego bez ruchu Jakuba.
– Dotykałeś. Widziałeś mnie nagą… O Boże… Chciałeś… Próbowałeś… Ja… Zrobilibyśmy to! O mało co ja i ty… – Niedowierzanie i szok zmieniły się w przerażenie. – Ty bydlaku, ty sukinsynu! – Nagle zwróciła się do Łucji. – Wiesz, kim on jest? – I nie czekając na odpowiedź, rzuciła z nienawiścią: – To mój ojciec!
Łucja zachwiała się jak od uderzenia.
Kamila zaś dodała, znów patrząc na Jakuba:
– Gdybym wtedy nie uciekła, tatuś, kochający ojczulek, zgwałciłby córeczkę!
On mierzył dziewczynę lekko zmrużonymi oczami. Milczał.
– Od kiedy wiedziałeś?! – chciała krzyknąć, ale zaciśnięte gardło przepuściło tylko pełen bólu szept. Bała się, że on miał tę świadomość od samego początku, gdy tylko Kamilę poznał, może nawet wcześniej, ale odrzekł zimno:
– Twoja matka uświadomiła mi to następnego dnia.
Czytaj dalej w pełnej wersji książki.