Читать книгу Twoje życie w moich rękach - Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin - Страница 6
Wstęp
ОглавлениеIzba przyjęć szpitalnego oddziału ratunkowego zawsze wygląda tak samo. Tłum ludzi, duszno, trudno się przebić do rejestracji przez stojących dookoła pacjentów, dla których zabrakło wolnych krzeseł. A potem jest czekanie. Mijają godziny, a my wciąż nie zostaliśmy przyjęci, chociaż przyszliśmy tu po pomoc, bo dzieje się z nami coś złego. Nikt jednak nam nie pomaga, wciąż czekamy. Ratownicy medyczni wnoszą z karetek następnych pacjentów, na których patrzymy z niechęcią, bo zajmują czas lekarzowi, do którego też chcemy się dostać. Najgorzej jest, kiedy na swoją kolej czekamy z dzieckiem. Ono słabnie, zwija się, boli je brzuch, boli je głowa, kładzie nam się na kolanach, a lekarze chodzący po korytarzu nie zwracają na nas uwagi. Po kilku godzinach myślimy, że są bez serca, że nie obchodzi ich nasze cierpienie ani ból naszych dzieci.
Słyszałam wiele opowieści ze szpitalnych poczekalni, pełnych żalu do bezdusznych lekarzy i pielęgniarek. Sama odsiedziałam swoje godziny z dzieckiem, które płakało z bólu. Dużo wiem o klimacie izb przyjęć, nigdy jednak nie poznałam ich od strony tych, którzy w nich przyjmują. Wiedziałam, co czują pacjenci, ale nie wiedziałam, co czują lekarze i pielęgniarki. Pierwszy raz usłyszałam o tym, kiedy rozmawiałam z pewną młodą okulistką, która pracowała w takim miejscu. „Pacjenci chcieli mnie zlinczować, bo musiałam biec na oddział szpitalny pomóc przy nagłej operacji” – mówiła. Dotarło do mnie coś oczywistego, czego jednak nie brałam pod uwagę, czekając z cierpiącym dzieckiem kilka metrów od pomocy, do której nie było ono dopuszczane – że lekarze i pielęgniarki także czują się bezradni z powodu kolejki i chcieliby, żeby warunki w izbie przyjęć były inne. Dla nich ta duszna poczekalnia to również jest piekło.
Kiedy zabrałam się do pracy nad książką o pracownikach ochrony zdrowia i o tym, jak oni widzą swoje szpitale i poczekalnie, od razu pomyślałam o tej młodej okulistce. Poprosiłam, żeby opowiedziała mi, jak praca w szpitalu wygląda z jej perspektywy. Jak ona czuje się na korytarzu pełnym zbolałych i zmęczonych ludzi, jak czuje się na oddziale szpitalnym. Chciałam wiedzieć, jakie ma problemy w swojej pracy, bo jakie problemy mają pacjenci – wiemy doskonale. Rozmowa z okulistką jest w tej książce. Szpitalna rzeczywistość tej lekarki to nie tylko pacjenci, ciekawe zresztą, jak niewiele miejsca zajmują oni w jej opowieści. I to nie dlatego, że lekarka nie zwraca na nich uwagi, przeciwnie, jest ambitna, stara się nauczyć jak najlepiej swojej specjalizacji, robi więcej, niż wymagają od niej przełożeni. Pacjent w jej relacji zajmuje niewiele miejsca dlatego, że tylko na tyle pozwala jej system, w którym pracuje. Można odnieść wrażenie, że w systemie tym ważniejsze są papiery niż człowiek. Papierologia to zmora, o której opowiadają też inni moi rozmówcy. Ile czasu byłoby dla pacjenta, gdyby nie konieczność żmudnego wypełniania dokumentów! A to nie koniec komplikacji.
Wspólny problem, o którym mówią wszyscy moi rozmówcy, to mała liczba lekarzy. Jest za mało psychiatrów, za mało onkologów, za mało pielęgniarek i rehabilitantów. Niby o tym wiadomo, czytamy o tym regularnie w mediach, jednak co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Każdy z moich rozmówców pokazuje na przykładach swoich szpitali i swoich specjalizacji, jakim problemem jest brak specjalistów i personelu. Ludzie, którzy nas leczą i ratują, są coraz starsi, a następców brakuje. „Co zrobisz, gdy mnie nie będzie, a będę ci potrzebna?” – pyta retorycznie pielęgniarka, z którą rozmawiałam. Pięćdziesięcioletnia, dodajmy.
Ludzie, którzy pomagają nam w trudnych sytuacjach życiowych, są bezduszni? To przeczytajcie rozmowę z rehabilitantką, która zajmuje się osobami starszymi, po wypadkach, udarach, niesamodzielnymi. Ta kobieta żyje problemami swoich pacjentów, lubi ich, przejmuje się nimi i nie potrafi znieść tego, że tak mało może im dać. Kiedy z nią rozmawiałam, jeszcze pracowała w zakładzie opiekuńczo-leczniczym, ale niedługo potem odeszła, bo przytłoczyły ją warunki, w których musiała pracować. Ona chciała być dla ludzi u schyłku życia wsparciem, chciała im pomóc, nie tylko zapobiegając bolesnym przykurczom i odleżynom, ale także wysłuchując ich, rozmawiając z nimi. Jak to jednak zrobić, jeśli ma się pół godziny na pacjenta i ani chwili dłużej, bo trzeba biec do następnego, który też czeka? Pacjenci niesamodzielni w jej zakładzie po masażu wracali do łóżek, chociaż mogliby trochę posiedzieć w ogrodzie. Wracali, bo nie miałby kto ich z tego ogrodu odwieźć do pokoju. Leżeli cały dzień, ponieważ w zakładzie brakuje personelu. Że ZOL to trudne miejsce dla pacjentów, wiedziałam, nie miałam jednak pojęcia, jak to znoszą ludzie, którzy tam pracują. Po rozmowie z tą rehabilitantką wiem, że znoszą to źle.
Mam świadomość, że nie wszystkim wystarcza empatii i z czasem twardnieją, obojętnieją, rzeczywiście źle traktują pacjentów. Dlaczego się tak dzieje, opowiadała mi kiedyś rezydentka pracująca na oddziale onkologicznym. Szła do pracy z zapałem, obiecywała sobie, że nigdy nie będzie taka, jak starsi lekarze, którzy ludzi w kryzysie wywołanym tak poważną chorobą traktują z góry, nieprzyjemnie, burkliwie. Po kilku latach pracy złapała się na tym, że sama bywa burkliwa. Przerosły ją nawał pracy, zmęczenie i widok oddziałów szpitalnych, w których ludzi kładzie się na korytarzach. Nie tak miało to wyglądać. Młoda onkolożka na starcie kariery czuje rozczarowanie, frustrację i brak nadziei na poprawę. Czy od ludzi tak zdławionych przez system można oczekiwać zapału? W każdym razie można zrozumieć, że są sfrustrowani.
W tej książce o swojej perspektywie pracy w szpitalach opowiadają pracownicy systemu ochrony zdrowia różnych specjalizacji i zawodów. Jest lekarz rezydent, pielęgniarka, są także profesorowie. Jedni pracują w szpitalach w dużych miastach, inni w małych. Każdy rozmówca ma inne doświadczenie, dzięki czemu wszystkie rozmowy układają się w całość, która daje nam wyobrażenie tego, jak działa opieka zdrowotna w Polsce. Młodsi lekarze opowiadają o swoim osobistym doświadczeniu, profesorowie widzą już więcej, pokazują system, dlatego rozmowy z nimi znajdują się na końcu książki, kiedy wiemy już coś o tym, jak zgrzytają poszczególne tryby tego systemu. Dzięki wszystkim rozmówcom możemy lepiej zrozumieć, dlaczego kolejki w izbie przyjęć są tak długie i dlaczego dostajemy termin do specjalisty za rok. I że lekarze też wiedzą, że to skandal.
Jeden z moich rozmówców, profesor Cezary Szczylik, to sława onkologii, porównywany do Zbigniewa Religi. Kiedy słynny kardiochirurg przeprowadzał swój pierwszy przeszczep serca, on z profesorem Wiesławem Jędrzejczakiem dokonał nowatorskiego przeszczepu szpiku kostnego. Tyle że o Relidze usłyszeli wtedy wszyscy, a o Cezarym Szczyliku nie, bo jego sukcesu nie nagłośniono. Teraz jest jednym z najbardziej znanych polskich onkologów. Rozmowa z profesorem Szczylikiem obnaża wady systemu: profesor mówi wprost, że jesteśmy leczeni anachronicznymi metodami i lekami, a szybka diagnostyka, dzięki której można wyleczyć raka, w naszym systemie nie działa. Kolejki na rezonans i biopsję nie będą krótsze. A chorych przybywa. Profesor Szczylik jest przekonany, że nad katastrofą w onkologii można zapanować, że da się zmniejszyć kolejki i poprawić jakość leczenia, trzeba jednak przeprojektować system. Dlatego rozmowa z nim nie zostawia nas bez nadziei.
O systemie ze swojej perspektywy opowiada też profesor Piotr Gałecki, psychiatra, kierownik kliniki psychiatrycznej i konsultant krajowy w dziedzinie psychiatrii. On także mówi: jest źle, daje jednak nadzieję, że może być lepiej. Opowiada o pilotażu systemu organizacji opieki psychiatrycznej, który ma sprawić, że pomoc będzie realna, a nie tylko zapisana w ustawach. Znam osobę z małej miejscowości na wschodzie Polski, która trafiła do szpitala z powodu depresji. Spędziła tam trzy miesiące, a potem wróciła do domu, oddalonego o sto kilometrów od miasta, w którym jest szpital. Kryzys w jej życiu został zażegnany, kluczowa była jednak dalsza psychoterapia – bez niej szybko wróciłaby do szpitala. Okazało się, że w swojej okolicy nie ma co liczyć nie tylko na psychoterapię w ramach ubezpieczenia w NFZ, ale nawet na prywatne sesje. Brak gabinetów, brak terapeutów, jedyna szansa na powrót do zdrowia to prywatna terapia w mieście, w którym jest szpital. Osoba, o której piszę, jeździła po sto kilometrów w jedną stronę dwa razy w tygodniu, jednak wielu pacjentów po wyjściu ze szpitala nie może sobie na to pozwolić. Kolejna odsłona absurdalnego systemu, który leczy, ale nie do końca. Pilotażowy system, o którym opowiada profesor Gałecki, być może poprawi sytuację.
Bardzo nie lubię niefrasobliwości lekarzy pierwszego kontaktu, kiedy z problemem, z którym do nich przyszłam, kierują mnie do specjalisty. Siedzę naprzeciwko takiego lekarza i myślę: przecież ty wiesz i ja wiem, że do tego specjalisty nie pójdę, bo sprawa jest pilna, a on mnie przyjmie za rok. Ile warte jest skierowanie w takiej sytuacji? Pediatra i kierownik przychodni opowiedział mi, dlaczego muszę czekać tak długo. Podaje przykład, jak NFZ doprowadził do tego, że ów lekarz będzie musiał zamknąć poradnię, choć są do niej długie kolejki. I zapewnia, że on też wie, ile warte jest jego skierowanie. Dlatego wielu rzeczy uczy się sam, żeby nie musiał kierować pacjentów do innych lekarzy.
Z rozmów tych wynika, że podstawowym filarem naszego systemu ochrony zdrowia są ludzie. Jeśli pediatra nauczy się przeprowadzania podstawowych badań okulistycznych, będzie mógł pomóc pacjentowi na miejscu. Jeżeli lekarz w szpitalu stanie na głowie, pomoże pacjentce, a jeśli nie – może być świadkiem jej śmierci i nie ponosić za to odpowiedzialności. O takiej sytuacji opowiedział mi ginekolog-położnik, który we właściwym momencie stanął na głowie, choć nie musiał. W tym pełnym wad i absurdów systemie ludzie to najpewniejszy element, na który możemy liczyć my, pacjenci. Dlatego spróbujmy ich zrozumieć, to nasi najwięksi sprzymierzeńcy.
Na koniec dodam jeszcze, że niektórzy rozmówcy w tej książce wypowiadają się, podając swoje imię i nazwisko, ale są też tacy, którzy woleli pozostać anonimowi. W nonsensownym systemie mówienie niektórych rzeczy otwarcie jest niebezpieczne: można stracić kontrakt, pracę, zaszkodzić kolegom. Dlatego właśnie część osób poprosiła mnie o to, by ich nie przedstawiać. Anonimowość to cena za to, by ich opowieści były szczere i bez cenzury.