Читать книгу Jak się cieszyć życiem - Kate Hardy - Страница 4
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ОглавлениеKlinika w Crowmell. Ponad sto pięćdziesiąt kilometrów od Londynu, na samym wybrzeżu w hrabstwie Norfolk. Cisza, spokój, piaszczyste plaże, błękitne niebo. Żadnych komplikacji, żadnych kłamstw. Tylko on i nowa praca.
Nowy początek.
Odetchnąwszy głęboko, Ben Mitchell otworzył drzwi.
- Dzień dobry, panie doktorze – powitała go recepcjonistka.
- Proszę mi mówić po imieniu. Mam na imię Ben.
- Witamy w naszej klinice. W kuchni znajdziesz czajnik i ciasteczka z wiórkami czekoladowymi mojego wypieku. Czuj się jak u siebie.
- Dziękuję pani.
- Mów mi Moira – powiedziała kobieta z uśmiechem. – Masz minę jak uczniak pierwszego dnia szkoły. Nie zapominaj, że Ranjit zatrudnił cię, bo uznał, że będziesz właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Będzie dobrze.
Widać, że się denerwuje?
- Dzięki. – Skąd te nerwy? Ma trzydzieści pięć lat, w Londynie szkolił lekarzy, ma wieloletnie doświadczenie oraz dobry kontakt z pacjentami.
Mimo to pierwszy dzień w nowej pracy każdemu podniósłby poziom adrenaliny. Trzeba poznać nowych ludzi, ich dziwactwa, mocne i słabe strony, poznawać pacjentów, wyczuwać, kiedy w trakcie konsultacji nie mówią wszystkiego tak, żeby umożliwić mu leczenie.
Jasne, że sobie poradzi, tym bardziej że kocha tę pracę, a tym razem zamieszka w domu wolnym od wspomnień, od cierpienia.
Otworzył drzwi z tabliczką „Dr B. Mitchell”, wszedł do gabinetu, postawił teczkę przy biurku, po czym udał się na poszukiwanie kuchenki, żeby zrobić sobie herbatę i być może uraczyć się ciasteczkiem Moiry.
Jednak pokonawszy zakręt korytarza, potknął się o brunatno-białego psa, który przeraźliwie zapiszczał, rzucając mu pełne wyrzutu spojrzenie obliczone na wywołanie jak największego poczucia winy.
- Archie? – Drzwi do kuchni szeroko się otworzyły.
Sądząc po ciemnoniebieskim uniformie, pomyślał, że kobieta musi być przełożoną pielęgniarek, zapewne tą, która była na urlopie, gdy przyszedł na spotkanie kwalifikacyjne z resztą załogi. Jak było jej na imię? Terry?
Omiotła go spojrzeniem, po czym pogładziła psa.
- Co się stało?
- Nie zauważyłem go i nadepnąłem mu na ogon.
Kiwając głową, spoglądała na niego pięknymi szarymi oczami jak listopadowe niebo. Dziwne, że to zauważył.
- Przepraszam. – Wprawdzie sprawił psu ból, ale bezwiednie. Przecież nikt by się nie spodziewał psa na korytarzu przychodni w małym miasteczku. – Zrobiłem to niechcący, ale to nie jest miejsce dla psa. Co by się stało, gdyby kogoś ugryzł?
- Nawet jak był malutki, niczego nie pogryzł. Jest niebywale delikatny.
- Zawsze jest jakiś pierwszy raz – żachnął się. – Najważniejsze jest zdrowie i dobro naszych pacjentów.
- Oczywiście – powiedziała, ale jej spojrzenie mówiło: Ledwie się tu zjawiłeś, a już się rządzisz? – W każdy poniedziałek wszyscy pacjenci ciszą się na jego widok, podobnie jak nasi pracownicy.
W poniedziałek? Dlaczego akurat w poniedziałek? Nim zdążył zapytać, pstryknęła na psa palcami, po czym zniknęła w pokoju sąsiadującym z jego gabinetem, trochę za głośno zamykając za sobą drzwi.
„Toni Butler - Pielęgniarka zaawansowanej praktyki”, przeczytał na drzwiach.
Toni. Zdrobnienie od Antonia? Nieważne.
Fatalny początek. Mimo to nadal uważał, że w przychodni lekarskiej nie ma miejsca dla psów. Są pacjenci, którzy się ich boją, bywają też na nie uczuleni, a psi łupież może wywołać atak astmy.
Gdy wszedł do kuchenki, nikt nie skomentował tego zgrzytu, ale po minach obecnych zorientował się, że ta wymiana zdań do nich dotarła. Speszony tylko się przedstawił, żeby czym prędzej wrócić do swojego gabinetu. O herbacie zapomniał.
Za to wszyscy poranni pacjenci z wyraźnym zadowoleniem witali go w Crowmell. Jak zwykle rozmawiał z nimi, proponując zarówno domowe sposoby, jak i leki.
W porze lunchu nie zauważył Toni ani jej psa.
- Jak poszło? – zagadnęła go Moira.
Poza konfrontacją z pielęgniarką i jej psem?
- W porządku.
- To dobrze. Jeżeli nie przyniosłeś niczego na lunch, to w pobliżu jest kilka kafejek, garmażeria i budka z rybą i frytkami na nabrzeżu. Aha, i genialna lodziarnia Abby Scott, teraz Abby Powell, bo wyszła za mąż po raz drugi za Brada. Robi nawet specjalne lody dla psów. Pies Toni jest jej ulubionym klientem.
- Lody dla psów? Pierwsze słyszę.
- Archie za nimi przepada. – Moira rzewnie się uśmiechnęła. – I wszyscy przepadają za Archiem.
Toni też tak twierdziła, on jednak nadal był zdania, że przychodnia lekarska nie jest miejscem przeznaczonym dla psa. Przeczuwał jednak, że tej bitwy nie wygra.
- Dzień dobry, Ginny. – Toni musnęła wargami pergaminowy policzek staruszki, siadając obok. – Jak się masz dzisiaj?
Ginny nie odpowiedziała. Nie odzywała się od kilku miesięcy. Z powodu postępującej demencji albo zapomniała, co powiedzieć, albo nie docierało do niej, o co Toni pyta. Ale się uśmiechnęła, a jeszcze bardziej się rozpromieniła na widok Archiego.
To po to Toni wyszkoliła swojego spaniela do kontaktów z chorymi. Czasami psu łatwiej niż człowiekowi dotrzeć do pacjenta albo choć trochę rozjaśnić mu dzień. Często zdarzało się, że podopieczny domu opieki musiał się rozstać ze swoim ukochanym zwierzakiem. Gdy babcia Toni przebywała w podobnej placówce, wizyty kogoś z psem poprawiały jej nastrój. Szkoląc Archiego, chciała się w ten sposób odwdzięczyć, pomagając komuś tak, jak ktoś pomagał jej babci.
Ginny była jej serdeczną przyjaciółką, niemal drugą babcią, gdy Toni i Stacey dorastały.
Odziany w odblaskowy kubrak Archie od razu przełączał się na tryb roboczy. Grzecznie siedział przy starszej osobie czy dziecku, pozwalając się gładzić, poskramiając swój myśliwski temperament. W domu opieki Toni prowadziła psa do świetlicy, by każdy z podopiecznych mógł spędzić z nim kilka minut. Takie odwiedziny zgodnie z wymogami zawsze obserwował ktoś z personelu.
- Cześć, Toni, witaj Archie. – Julia, kierowniczka domu opieki, przywitała ich z otwartymi ramionami, drapiąc psa za uchem. – Ginny, przyszli do ciebie twoi ulubieńcy.
Staruszka tylko się uśmiechnęła.
- Wychodząc, zajrzyj do mnie. – Julia półgłosem zwróciła się do Toni. Był to sygnał, że na osobności chce porozmawiać o problemach zdrowotnych podopiecznych. – Dzięki.
Jeszcze przez kilka minut Ginny gładziła Archiego, zapewne wspominając szczęśliwe chwile ze swoimi psami.
- Ginny, Archie musi jeszcze odwiedzić Ellen. Przyjdziemy do ciebie za tydzień. Archie, pożegnaj się.
- Hau!
Dwie godziny później zapukała do gabinetu Julii.
- Można?
- Jasne.
Archie grzecznie usiadł, by podać Julii łapę.
W nagrodę dostał od niej przysmak.
- Cieszę się z waszych wizyt. Dobrze robią naszym podopiecznym, nie wspominając o personelu.
- Jemu też to się podoba. Domyślam się, że chciałaś porozmawiać o pacjentach.
- Tak. Mam wrażenie, że u Lizy zaczyna się zapalanie dróg moczowych. Dzisiejszy test paskowy niczego nie wykazał, ale lepiej zawczasu nie dopuścić do rozwoju infekcji.
Toni wiedziała, że zapalenie dróg moczowych może nasilać objawy demencji oraz że często do niego dochodzi u starszych wiekiem pacjentów, którzy mało piją i unikają ruchu.
- Okej. Jutro powtórz test i poinformuj mnie o wyniku. Uczulę na to kolegów podczas jutrzejszego zebrania i albo sama, albo któryś z lekarzy jutro tu przyjedziemy. Nie będziemy czekać do wizyty w czwartek. – Zajrzała do notatek. – To może być jej trzecie zapalenie dróg moczowych w ciągu trzech miesięcy, więc muszę się zastanowić, czy profilaktycznie nie przepisać jej niewielkiej dawki antybiotyku.
Jako pielęgniarka praktyki miała takie prawo bez konsultacji z lekarzem.
- Super. – Julia była pielęgniarką geriatryczną i doskonale potrafiła dostrzec najdrobniejsze objawy. – Niepokoi mnie także Renée. Zauważyłam, że drżą jej ręce i że ostatnio wszystkim ma za złe.
- Myślisz, że należy zmienić dawkę litu? – zapytała Toni, przypominając sobie, że pacjentka cierpi na chorobę dwubiegunową, gdzie drżenie rąk oraz zmiany nastroju mogą być pierwszym objawem większych problemów. – Okej, pobiorę jej krew, a jutro poinformuję cię o wyniku badania.
- Dzięki.
Umywszy ręce, Toni sięgnęła po strzykawkę, fiolkę i nalepkę. Pacjentka sprawiała wrażenie bardziej zagubionej niż zazwyczaj.
- Oni mnie nie lubią – pożaliła się. – Na pewno mnie stąd wyrzucą.
Personel już się przyzwyczaił, że gdy Renée jest w gorszym stanie, nieodmiennie zapętlała się wokół tych samych lęków, a wszelkie zapewnienia, że będzie dobrze, uspokajają ją tylko na parę minut. Wystarczyło zwiększyć dawkę litu, by za kilka dni zapominała o swoich obawach. Żeby jeszcze bardziej jej nie stresować, Toni skierowała rozmowę na temat pogody i piękny zachód słońca poprzedniego dnia. Pobranie krwi poszło gładko.
- Masz rację, należy zmienić dawkę litu – powiedziała, wróciwszy do Julii po Archiego. – Ale chociaż mam prawo wystawić receptę, wolałabym wcześniej skonsultować się z lekarzem.
- Jasne. Dopóki nie dostaniemy recepty, będę ją pocieszać i kierować uwagę na inne tematy. Dzięki.
- Nie ma sprawy. Jutro ktoś od nas tu przyjdzie, a w poniedziałek stawię się z Archiem.
- Toni to fantastyczna dziewczyna – chwalił ją pacjent. – Pracowała w dużym szpitalu w Londynie.
Pielęgniarka praktyki zatrudniona w dużym szpitalu? Dlaczego z tego zrezygnowała? – zastanawiał się Ben. Wypaliła się zawodowo? A może była inna przyczyna? Mimo że się z nią starł, nie mógł przestać o niej myśleć. Intrygowała go.
Pacjent czytał w jego myślach.
- Wróciła tutaj, żeby pomóc siostrze, kiedy zachorowała ich babcia. Zacna kobieta ta ich babcia. Byłaby z nich dumna.
Domyślił się, że Toni i jej siostrę wychowywała babcia, ale to nie jego sprawa. Nie zamierzał pytać o rodziców ani dlaczego babcia wymagała opieki.
- Nasza Toni stanie na głowie, żeby komuś pomóc.
Wynikało z tego, że ma do czynienia z powszechnie lubianą pielęgniarką o złotym sercu. Zrobiło mu się głupio. Niewykluczone, że zbyt gwałtownie zareagował na jej psa. A może dlatego, że zauważył kolor jej oczu? Przez ostatnie dwa lata w ogóle czegoś takiego nie dostrzegał.
- Dobrze wiedzieć – powiedział, po czym wrócił do tematu niegojącego się owrzodzenia na nodze starszego pana.
Wróciwszy z próbką krwi do przychodni, nie była pewna, co czuje, nie zastawszy tam nowego lekarza. Jeżeli jest jak Sean znanym londyńskim medykiem, to wolałaby nie mieć z nim do czynienia. Mimo to było w nim coś pociągającego.
Wjechała na parking przy plaży, włożyła buty do biegania, przewiesiła przez ramię plecak z dwiema butelkami wody oraz miską dla psa.
Biegła z Archiem, upajając się lekką bryzą od morza i szumem fal. Jogging pobudza wydzielanie endorfin, więc wracając na parking, jej nastrój znacznie się poprawił od czasu starcia z doktorem Mitchellem.
W nadmorskiej kafejce kupiła domowej roboty szarlotkę oraz parówkę dla Archiego, po czym ruszyła do siostry.
- Trafiłaś idealnie – powiedziała Stacey. – Właśnie włączyłam czajnik.
- Super, bo marzy mi się herbatka. Przywiozłam deser. – Toni pocałowała siostrę. – Jak się ma moja ulubiona siostrzeniczka? – zapytała, wyjmując dziewczynkę z bujanego fotelika.
Scarlett zachichotała i wycisnęła mokrego całusa na jej policzku.
- Ti-to!
Czyli „Toni” w jej języku. Nie żałowała, że zamiast wracać do Londynu została w Norfolk, dzięki czemu mogła patrzeć, jak mała się rozwija. Wcześniej widywała siostrę raz w miesiącu.
- Stace, co u ciebie?
- Świetnie. Dzisiaj odwiedziłyśmy grupę maluchów. Mary przyniosła gitarę, a potem był piknik w parku. Co u ciebie?
- Cotygodniowa wizyta w domu opieki, gdzie Archie jak zawsze wywołał uśmiech na wielu twarzach.
- Myślę, że nie jest ci łatwo wracać tam, gdzie już nie ma naszej babuni.
- To takie słodko-gorzkie uczucie. Tobie też jej brakuje. Uwielbiałaby Scarlett.
Ale babcia zmarła na zapalenie płuc miesiąc przed narodzinami prawnuczki. Z jednej strony, Toni czuła ulgę, że babcia nie cierpiała z powodu bólu i demencji, z drugiej, trudno było jej się z tym pogodzić. Gdyby babci nie dopadła demencja... gdyby rodzice żyli... Oni też pokochaliby małą Scarlett.
- Tak... – wykrztusiła Stacey.
Łamiący się głos siostry kazał jej zmienić temat.
- Od dzisiaj mamy nowego lekarza.
- Jaki on jest?
- Chyba w twoim wieku, wysoki malkontent.
- Nie jest przystojny?
- Nie zauważyłam. – Lekko minęła się z prawdą, bo Ben był zabójczo przystojny. Albo byłby, gdyby się uśmiechał. Miał zielone oczy jak morze w wiosenny poranek.
- Mówisz, że malkontent? – Stacey pokręciła głową. – Nie wyobrażam sobie, żeby Ranjit zaproponował pracę komuś takiemu. Nie pasowałby do waszej przychodni.
Ranjit Sidana, szef przychodni w Great Crowmell, był najsympatyczniejszym mężczyzną, jakiego spotkały w swoim życiu. Zawsze uśmiechnięty.
- Starliśmy się trochę – przyznała Toni. – Z powodu Archiego. Nie spodobał mu się pies w klinice.
- Może z powodu tremy. To był jego pierwszy dzień w nowej pracy – zasugerowała Stacey. – Pamiętasz, co babcia by powiedziała? Dajcie mu trochę czasu, musi się odnaleźć w nowym miejscu.
- Pewnie tak.
- No więc co wiesz o nim? Żonaty? Kawaler? Ma dzieci?
W głosie siostry Toni wyczuła nutę nadziei.
- Nie mam zielonego pojęcia. Ranjit powiedział tylko, że przeprowadził się z Londynu.
- Ty też.
- Z innej prywatnej kliniki, nie ze szpitala. – Nie jej interes, co się za tym kryło. – Nie jestem zainteresowana, nawet jeżeli nikogo nie ma. Nie łudź się, że zaczniemy się spotykać.
Stacey dotknęła jej dłoni.
- Martwię się, że jesteś sama.
- Wcale nie jestem sama. Mieszkam w tym samym miasteczku co moja ukochana siostra, szwagier i ich słodka córeczka, mam tu mnóstwo przyjaciół oraz Archiego, który dotrzymuje mi towarzystwa.
- Dzięki za komplement, ale dobrze wiesz, co mam na myśli. Nie chciałabyś się połączyć z kimś, kto potrafi powiedzieć coś więcej niż „Hau!”?
- Przebywanie z kimś, kto się nie sprzecza, ma swoje dobre strony! – odparła ze śmiechem Toni.
Jakby dla podkreślenia tych słów Archie zamachał ogonem, polizał jej dłoń, a następnie stópkę Scarlett, która cicho zachichotała.
- Podejrzewam, że go nauczyłaś tego triku. – Stacey uniosła brwi. – Nie pozwól, żeby ten wredny Sean cię zniechęcił do szukania szczęścia z kimś innym. Nie wszyscy faceci są tacy jak on.
- Wiem. – Ale przed nim też nie udało się jej trafić na kogoś wartościowego. – Jestem zadowolona ze swojego życia. Mieszkam w rodzinnym miasteczku, kocham swoją pracę i pod bokiem mam rodzinę oraz przyjaciół. Nic więcej mi nie trzeba.
- Pojęłam aluzję, więc przestanę się wtrącać.
Na razie, pomyślała Toni.
Rozumiała zatroskanie Stacey, ale nie zamierzała niczego zmieniać. Czuła się częścią Crowmell, w którym się wychowała i zdecydowanie nie żałowała powrotu z Londynu. Z nikim nie musi się spotykać!
Oczywiście wiedziała, że nie wszyscy mężczyźni są samolubni i despotyczni, ale szczerze mówiąc, ci dwaj, z którymi się spotykała przed Seanem, też tacy byli.
Czasami przychodziło jej do głowy, że podświadomie wybiera mężczyzn niezdolnych zagwarantować jej miłości oraz poczucia bezpieczeństwa, więc serce by jej nie pękło, gdyby i teraz się nie udało. W młodym wieku straciła za dużo tych, którzy się dla niej liczyli.
Sean postawił ultimatum: albo zapomni o babci, albo on zapomni o niej. Wybór był prosty.
Jest szczęśliwą singielką. I to się nie zmieni.
- Wracaj, myszko, na fotelik. – Posadziła siostrzenicę w bujaku. – Bo muszę pomóc mamie w kuchni. Robi kolację.
- Am-am! – Scarlett się rozpromieniła.