Читать книгу Maszyna szczęścia - Katie Williams - Страница 6

1 MASZYNA SZCZĘŚCIA

Оглавление

apricity (ang., arch.) – uczucie ciepła na skórze, wywołane przez promienie zimowego słońca

Maszyna powiedziała, że powinien jeść mandarynki. Wymieniła także dwa inne zalecenia, a więc łącznie trzy. To skromna liczba, zapewniła mężczyznę Pearl, odczytując na głos kolejne punkty listy wyświetlonej na monitorze przed nią: po pierwsze, powinien regularnie jadać mandarynki; po drugie – pracować przy biurku przy porannym świetle; po trzecie – amputować koniuszek palca wskazującego swej prawej dłoni.

Mężczyzna – na oko tuż po trzydziestce, z różowawymi obwódkami wokół oczu i nosa jak u białego króli­ka lub szczura – zbliżył prawą dłoń do twarzy ze zdumie­niem. Wnętrzem lewej dłoni, która także powędrowała w górę, nacisnął czubek palca wskazującego prawej, jakby na próbę. „Rozpłacze się?”, zastanowiła się Pearl. Po wysłuchaniu zaleceń ludziom zdarzało się wybuchać płaczem. Sala konferencyjna, w której ją umieścili, miała przeszklone ściany z widokiem na kabiny do pracy po drugiej stronie. Na ścianie znajdował się jednak przełącznik służący do zamglenia szkła; Pearl mogła go użyć, gdyby mężczyzna zalał się łzami.

– Wiem, że ostatni punkt może się wydawać nieco lewy – powiedziała.

– Chyba chciała pani powiedzieć: prawy – zażartował mężczyzna (Pearl zerknęła na swoją listę, aby sprawdzić jego nazwisko – był to niejaki Melvin Waxler), a jego wargi uniosły się, odsłaniając zbyt długie przednie zęby. Coraz bardziej przypominał królika. – Rozumie pani? – Pomachał dłonią. – Prawa ręka.

Pearl uśmiechnęła się uprzejmie, ale pan Waxler widział tylko swój palec. Ponownie nacisnął jego koniuszek.

– To skromne zalecenie – dodała Pearl – w porównaniu z niektórymi, jakie widziałam.

– Jasne, zdaję sobie sprawę – odparł Waxler. – Mój sąsiad z dołu usiadł kiedyś do tej waszej maszyny. Kazała mu zerwać wszelkie kontakty z bratem. – Znów nacisnął palec. – Nigdy się nie kłócili, nic z tych rzeczy. Właściwie mieli dobrą relację, przynajmniej tak twierdził sąsiad. Wspierającą. Braterską. – Nacisnął. – Ale zrobił to. Odciął gościa. Przestał z nim rozmawiać, kropka. – Nacisnął. – I podziałało. Podobno teraz jest szczęśliwszy. Mówi, że nie miał poję­cia, że brat go unieszczęśliwiał. Brat bliźniak. I to jednojajowy. O ile dobrze pamiętam. – Zacisnął dłoń w pięść. – Ale okazało się, że tak było. Że był nieszczęśliwy. A maszyna to wiedziała.

– Zalecenia w pierwszej chwili mogą wydawać się dziwne – Pearl zaczęła swoją wyuczoną gadkę z instrukcji – ale trzeba pamiętać o tym, że Apricity posługuje się złożonym systemem obliczeń – uwzględnia czynniki, których my nie jesteśmy świadomi. Liczby to potwierdzają. System Apricity może się pochwalić prawie stuprocentowym poparciem. Dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięćdziesiąt siedem.

– A te trzy dziesiąte procent? – Palec wskazujący wyłonił się nagle z pięści Waxlera. Po prostu nie chciał pozostać w tej pozycji.

– Aberracje.

Pearl pozwoliła sobie zerknąć na czubek palca pana Wax­lera, który nie wydawał się różnić od pozostałych czubków palców jego dłoni, lecz według Apricity sam w sobie był aberracją. Wyobraziła sobie, jak koniuszek palca odskakuje od dłoni mężczyzny niczym korek z butelki. Gdy podniosła wzrok, zauważyła, że spojrzenie Waxlera przeniosło się teraz z palca na jej twarz. Wymienili lekki uśmiech właściwy dwojgu nieznajomym.

– Wie pani? – Waxler zgiął i wyprostował palec. – Ten palec nigdy mi się za bardzo nie podobał. Przytrzasnął się w drzwiach, gdy byłem mały i od tamtej pory… – Jego górna warga uniosła się, znów odsłaniając zęby, niemal w grymasie.

– Boli pana?

– Nie boli. Po prostu mam wrażenie… jakby był obcy.

Pearl wystukała kilka komend na monitorze i odczytała informację zwrotną.

– Zabieg chirurgiczny niesie ze sobą minimalne ryzyko infekcji i zerowe ryzyko śmierci. Czas rekonwalescencji jest nieznaczny – tydzień, nie więcej. A jeśli chodzi o kopię pańskiego raportu Apricity – proszę, właśnie wysłałam ją do pana, do kadr i do wymienionego lekarza – pański praco­dawca zgodził się pokryć wszystkie koszty.

Warga Waxlera zsunęła się znów do dołu.

– Hm. Wobec tego nie ma powodu, aby tego nie zrobić.

– Nie. Żadnego.

Namyślał się jeszcze przez chwilę. Pearl czekała, stara­jąc się zachować neutralny wyraz twarzy, dopóki nie skinął głową, aby kontynuowała. Gdy to zrobił, wystukała ostatnią komendę i z odrobiną satysfakcji wykreśliła jego nazwisko z listy. Melvin Waxler. Gotowe.

– Zaleciłam także, aby przydzielono panu stanowisko pracy we wschodnim skrzydle budynku, przy oknie – do­dała.

– Dziękuję. To miłe.

Pearl zamknęła sesję ostatnim pytaniem, które miało przybliżyć ją odrobinę do kwartalnej premii.

– Panie Waxler, czy spodziewa się pan, że zalecenia Apricity podniosą poziom pańskiej ogólnej satysfakcji życiowej? – Zwrot ten pochodził z zaktualizowanej wersji jej podręcznika szkoleniowego. Wcześniej pytanie brzmiało: „Czy dzięki Apricity będziesz szczęśliwszy?”, lecz prawnicy uznali słowo „szczęśliwszy” za problematyczne.

– Wygląda na to, że to możliwe – odparł Waxler. – Ta sprawa z palcem może spowalniać pisanie na klawiaturze. – Wzruszył ramionami. – Ale w życiu chodzi o coś więcej niż szybkość pisania na klawiaturze.

– A zatem… tak?

– Jasne. To znaczy: tak.

– Cudownie. Dziękuję za poświęcony dziś czas.

Pan Waxler wstał do wyjścia, gdy wtem, jakby tknięty impulsem, zatrzymał się i wyciągnął rękę w kierunku Apricity 480 stojącej na stole pomiędzy nimi. Pearl otrzymała nowy model niedawno, w poprzednim tygodniu; był bardziej elegancki od Apricity 470 i mniejszy, wielkości talii kart. Nowa maszyna miała karbowane brzegi i jasnoszarą obudowę o subtelnym połysku, przypominającym dym w szklanej kuli wróżki. Dłoń Waxlera zawisła nieruchomo ponad nią.

– Czy mogę? – spytał.

Pearl skinęła głową, a on postukał w Apricity koniuszkiem palca, który teraz zgodnie z planem miał zostać amputowany za – na monitorze Pearl pojawiło się już potwierdzenie zarówno z kadr, jak i z gabinetu lekarskiego – nieco ponad dwa tygodnie. Czy Pearl to sobie wyobraziła, czy też pan Waxler zdążył się już trochę wyprostować, jakby z jego barków zdjęto niewidzialne jarzmo? Czy zaróżo­wieniu wokół jego oczu i nosa teraz towarzyszył zdrowy rumieniec na policzkach?

Waxler przystanął w progu.

– Czy mogę jeszcze o coś zapytać?

– Oczywiście.

– Muszą to być mandarynki, czy wystarczą dowolne cytrusy?

Pearl pracowała jako technik ds. satysfakcji w siedzibie Apricity Corporation w San Francisco od 2026 roku. Dziewięć lat. Podczas gdy jej koledzy przeskakiwali na nowe stanowiska lub do start-upów, Pearl pozostawała w miejscu. Pearl lubiła zostawać w miejscu. Tak wiodła swoje życie. Po studiach została w pierwszej firmie, która ją zatrudniła, gdzie pracowała na nocnej zmianie jako asystentka brokerów handlujących na azjatyckich rynkach. Po urodzeniu syna została w domu, dopóki nie poszedł do szkoły. Gdy wyszła za mąż za swojego chłopaka ze studiów, została z nim, dopóki Elliot nie wdał się w romans i jej nie porzucił. Pearl czuła się dobrze tam, gdzie była, to wszystko. Lubiła swoją pracę, siedzenie z klientami, którzy zakupili jeden z trzystopniowych Pakietów Oceny Satysfakcji Apricity, zbieranie od nich próbek i omawianie z nimi wyników.

Jej bieżące zadanie było typowe. Klient, wybijająca się firma marketingowa z San Francisco o nazwie !Huzza!, zakupił Platynowy Pakiet Apricity po śmierci pracownicy czy też, jak ujął to szef Pearl: „bardzo niewesołych świętach i kiepskim prezencie pod choinkę”. Po świątecznej imprezie copywriterka firmy !Huzza! popełniła samobójstwo w holu biura. Nocna ekipa sprzątająca znalazła biedną kobietę, lecz o wiele za późno. Oczywiście rozeszła się wiadomość o jej śmierci, zarówno o przyczynie, jak i miejscu. Styczniowe raporty !Huzza! odnotowały spadek produktywności pracowników i towarzyszący im wzrost liczby skarg kierowanych do działu HR. Raporty lutowe były jeszcze bardziej przygnębiające, a pierwsze tygodnie marca – fatalne.

Dlatego !Huzza! zwróciła się do Apricity Corporation, a poprzez nich do Pearl, którą wprowadzono do biura !Huzza! w SoMa, aby stworzyła plan satysfakcji dla każdego z pięćdziesięciu czterech pracowników firmy. „Szczęście to Apricity”. Tak brzmiał slogan. Pearl zastanawiała się, co pomyślałaby o nim martwa copywriterka.

Sam proces oceny Apricity był nieinwazyjny. Jedyną rzeczą, której potrzebowała maszyna do sformułowania zaleceń, był wymaz komórek błony śluzowej pobrany patyczkiem z wnętrza policzka. Było to pierwsze zadanie Pearl w pracy: wręczenie i odebranie patyczka, rozmazanie odrobiny zebranej śliny na chipie komputerowym i umieszczenie go w maszynie. Od tego miejsca sprawę przejmowała Apricity 480, która po zaledwie kilku mi­nutach podawała precyzyjny, spersonalizowany plan satysfakcji. Pearl zawsze to zadziwiało: pomyśleć, że przepis na czyjeś szczęście znajdował się tuż obok resztek bajgla ze śniadania!

Ale to była prawda. Pearl sama poddała się badaniu Apricity i odczuwała jego efekty. Trzeba jednak powiedzieć, że przez większość jej życia smutek był umiarkowaną emocją, nie ciemną chmurą wiszącą nad głową, jak opisywali je inni; z pewnością nie przypominał depresyjnej mgły, nic z tych rzeczy. Smutek Pearl był podobny raczej do smużki dymu ze zgaszonej świeczki. I to urodzinowej. Stabilna, dzielna, zrównoważona: tymi słowami określano ją od dzieciństwa. I przypuszczała, że tak też wyglądała: ciemne włosy przystrzyżone równo wokół uszu i szyi w kształt czepka pływackiego; przyjemne rysy twarzy, lecz nie nazbyt ładne; szczupły tors i zaokrąglone uda oraz pupa, jak u jednej z tych dmuchanych waniek-wstaniek. Właściwie Pearl wybrano na stanowisko technika obsługującego Apricity, ponieważ wprowadzała, jak ujął to jej szef: „rodzaj przytulnej atmosfery, jakby ktoś otulił cię kocem od czubka głowy”.

– Rzadko się pani martwi. Nigdy nie poddaje się pani rozpaczy – ciągnął, podczas gdy Pearl siedziała naprzeciwko niego i lekko szarpała mankiety żakietu, który kupiła specjalnie na tę rozmowę. – Pani łzy zmieściłyby się raczej w kałuży niż w oceanie. Jest pani teraz szczęśliwa? Prawda?

– Czuję się nieźle.

– Nieźle! Właśnie! – wykrzyknął na jej wyznanie. – Przechowuje pani swoje szczęście w hali magazynowej, nie w sakiewce na monety. Można je tanio kupić!

– Hm… Dziękuję?

– Nie ma za co. Proszę spojrzeć, to maleństwo panią lubi – wskazał na Apricity 320, stojącą na honorowym miejscu na jego biurku – a to oznacza, że ja też panią lubię.

Rozmowa odbyła się dziewięć lat i szesnaście modeli Apricity temu. Od tamtego czasu Pearl wycierpiała jeszcze tuzin mgliście obraźliwych metafor swojego szefa, lecz co ważniejsze, na własne oczy przekonała się, że system Apricity sprawdził się setki – nie, tysiące razy. Podczas gdy inne firmy skurczyły się i zestarzały bądź rozdęły w kapitalistyczne giganty, Apricity Corporation, zarządzana przez jej prezesa i założyciela Bradleya Skrulla, pozostała wierna swojej misji. „Szczęście to Apricity”. Tak, dla Pearl było to niczym jej wyznanie wiary.

Nie była jednak tak naiwna, aby oczekiwać, że wszyscy muszą podzielać jej zdanie. Podczas gdy następna wizyta Pearl w tym dniu przebiegła niemal tak gładko jak sesja pana Waxlera – mężczyzna prawie bez mrugnięcia okiem przyjął zalecenie, aby rozwiódł się z żoną i zatrudnił serię profesjonalnych pracownic seksualnych, które zaspokajałyby jego cielesne potrzeby – kolejna miała niespodziewanie kiepski przebieg. Obiektem badań była pewna projektantka stron internetowych w średnim wieku i choć zalecenie Apricity, aby podjęła praktyki religijne, wydawało się drugorzędne, a Pearl zauważyła, że za religię można uważać cokolwiek od katolicyzmu po wiccanizm, kobieta wybiegła z jej biura z krzykiem, że Pearl chce, aby stała się bezwolna, i że doskonale zgodziłoby się to z celami jej pracodawcy, prawda? Pearl wysłała prośbę do działu kadr, aby zaplanowali wizytę kontrolną na następny dzień. Zwykle takie sytuacje same się prostowały, gdy obiekt badań miał dość czasu do namysłu. Czasem Apricity konfrontowała ludzi z ich sekretnym ja, a taka gwałtowna reakcja – co Pearl próbowała zresztą wyjaśnić krzyczącej kobiecie – nawet negatywna, z pewnością oznaczała, że właśnie tak się stało.

Mimo to Pearl wróciła do domu przygnębiona – metaforyczny koc nad jej głową wydawał się nieco wytarty – i zastała mieszkanie puste. Zaskakująco, oszałamiająco puste. Obeszła wszystkie pomieszczenia dwukrotnie, zanim uznała, że Rhett po raz pierwszy od powrotu z kliniki opuścił dom z własnej woli. Przeszył ją dreszcz, który następnie skupił się, wibrując, pod paznokciami dłoni. Zdenerwowana sięgnęła do kieszeni po ekran i rozłożyła go.

– Właśnie wróciłam – rzuciła do niego.

W końcu przyszła odpowiedź: „OK”.

– Nie ma cię w domu – dodała. Tak naprawdę chciała powiedzieć: „Gdzie jesteś, do diabła?”.

„Odrb prc dm wszdłm”.

– Wróć na kolację.

Dźwięk, że jej wiadomość została wysłana i odebrana, zabrzmiał, jakby jej ekran wydał głębokie mechaniczne westchnienie.

Mieszkanie Pearl znajdowało się na obrzeżach Richmont District. Można było stamtąd dojść spacerem do ocea­nu, nawet widać było jego skrawek, szarego i skłębionego, gdy przyłożyło się policzek do okna w łazience i spojrzało w lewo. Pearl wyobraziła sobie Rhetta samego na plaży, wkraczającego w spienione przybrzeżne fale. Ale nie, nie powinna tak myśleć. Nieobecność Rhetta w mieszkaniu była czymś dobrym. Możliwe – prawda? – że poszedł spotkać się ze znajomymi ze swojej dawnej szkoły. Może jeden z nich pomyślał o nim i postanowił do niego zadzwonić. Może Josiah, który wydawał się najlepszy z tego grona. Jako ostatni przestał go odwiedzać, pisał do Rhetta do kliniki, a raz wskazał na jeden z ciemnych sińców pokrywających kończyny Rhetta i powiedział: „Au!” tak smutnym i miłym tonem, jakby siniak znajdował się na jego ręce, jakby krew zebrała się pod powierzchnią jego nietkniętej skóry.

Pearl wypowiedziała to teraz na głos w swoim pustym mieszkaniu.

– Au.

Wypowiedzenie tego słowa nie wywołało żadnego bólu.

Aby zabić jakoś czas do kolacji, do której została go­dzina, Pearl wyjęła najnowszy zestaw modelarski. Zestawy były częścią planu satysfakcji Apricity dla Pearl. Już prawie ukończyła swój ostatni projekt – trylobita z okresu dewońskiego. Złożyła ostatnie płytki szkieletu, maleńkim śrubokrętem przykręciła jeszcze mniejsze śrubki ukryte pod każdą z syntetycznych kości. Następnie pociągnęła groszkowany skóropodobny materiał cienką warstwą kleju i ciasno dopasowała tkaninę do egzoszkieletu. Przerwała i oceniła dzieło. Tak. Trylobit prezentował się coraz lepiej.

Gdy chodziło o modele, Pearl nie skąpiła ani nie spieszyła się. Zamawiała zestawy wysokiej jakości, twarde elementy wytworzone z precyzją przez drukarkę 3D, miękkie – wyho­dowane w miksturze zręcznie połączonego DNA. Apricity znów miała słuszność w ocenie. Pearl czuła się dość blisko szczęścia w chwili, gdy rozcinała celofanowe opakowanie nowego zestawu i zaciągała się jego ostrym zapachem.

Przed trylobitem złożyła Protea cynaroides, nazwa pospolita – protea królewska, model rośliny, która, jak szybko wytknął jej Rhett, właściwie nie była wymarła. Pearl mogłaby wyhodować prawdziwą proteę królewską w doniczce pod kuchennym oknem, tej, do której docierało słabe światło z zaułka. Ale Pearl nie chciała prawdziwej protei królewskiej. A właściwie nie chciała hodować protei królewskiej. Chciała zbudować roślinę, kawałek po kawałku. Chciała nadać jej kształt własnymi rękoma. Chciała poczuć coś wspaniałego i biblijnego: „Widzicie, co stworzyłam?” Protea królewska kwitła wśród dinozaurów. Wyobraźcie sobie! Ten kwiat zdeptany pod ich pradawnymi stopami.

Domowy system zarządzania wyrwał Pearl ze skupienia. Jego łagodne bibliotekarskie tony ostrzegły ją, że Rhett właśnie wszedł do holu. Pearl zebrała narzędzia modelarskie – miniaturowe pędzelki, pęsetę o końcach tak cienkich jak włoski, które przekładała, i bursztynowe buteleczki z szelakiem i klejem – aby wszystko zostało odłożone, zanim Rhett dotrze do drzwi mieszkania. Nie chciała, aby przyłapał ją przy jej hobby, bo wiedziała, że uśmiechnie się złośliwie i zacznie ją dręczyć. „Doktor Frankenstein?”, obwieści tym swoim beznamiętnym tonem, niezwykle przypominającym głos z megafonu, nawet gdy go nie naśladował. „Wzywam doktor Frankenstein. Potwór w stanie krytycznym. Kod niebieski dla potwora! Potworny kod niebieski! Natychmiast!”. I choć Pearl nie przejmowała się docinkami Rhetta, była zdania, że nie służy mu to zbytnio, jeśli dostaje okazję, by być niemiłym. I tak nie potrzebował żadnych okazji. Jej syn sam wychodził z inicjatywą, gdy chodziło o nieprzyjemne zachowanie. Nie, wcale tak nie pomyślała.

Pearl usłyszała szczęknięcie frontowych drzwi i chwilę później pojawił się Rhett – cenne dziewięćdziesiąt cztery funty jego szesnastoletniej osoby. Na dworze było zimno; Pearl poczuła od niego zapach wiosennego powietrza, metaliczny, galwaniczny. Wypatrywała rumieńców na jego policzkach, takich jak te, które widziała wcześniej u pana Wax­lera, lecz skóra Rhetta pozostała ziemista; wydatne kości policzkowe ujawniały trudną prawdę. Czy znów tracił na wadze? Nie zamierzała pytać. W końcu Rhett pojawił się w kuchni bez zachęty, przypuszczalnie, aby się przywitać. Nie zamierzała denerwować go pytaniem, gdzie się podziewał, ani czy był – dla Rhetta to jedno słowo było najgorsze ze wszystkich – głodny?

Zamiast tego odsunęła krzesło, a jej powściągliwość została nagrodzona – Rhett usiadł na nim z zaczepnym skinieniem głowy, jakby uznał, że tym razem punkt dla niej. Zdjął wełnianą czapkę, spod której wyłoniła się zmierzwiona czupryna. Pearl powstrzymała odruch, aby przygładzić jego włosy, nie dlatego, że chciała, aby wyglądał porządnie, lecz dlatego, że pragnęła go dotknąć. Ależ by się wzdrygnął, gdyby tylko wyciągnęła rękę w kierunku jego głowy!

Wstała, aby przeszukać szafki, ze słowami:

– Miałam okropny dzień.

To nie była prawda. W najgorszym wypadku dzień był lekko męczący, lecz Rhett wyglądał, jakby poczuł ulgę, gdy Pearl zaczęła narzekać na swoją pracę, chętny, by posłuchać o sekretnych dziwactwach ludzi, których oceniała Apricity. Firma miała surową politykę ochrony prywatności klienta, której twórcą był sam Bradley Skrull. Właściwie, zgodnie z umową, Pearl nie powinna rozmawiać o swoich sesjach Apricity poza pracą, a z pewnością wiele z nich nie stanowiło odpowiedniego tematu do rozmowy nastoletniego chłopaka z matką. Jednak Pearl odsunęła od siebie wszelkie tego typu obiekcje w chwili, gdy zdała sobie sprawę, że smutek innych ludzi był niczym balsam dla potężnego i niewyjaśnionego smutku jej syna. Dlatego opowiedziała Rhettowi o mężczyźnie, z którym widziała się wcześniej tego dnia, niewzruszonym sugestią, że ma wymienić żonę na prostytutki, i o kobiecie, która nakrzyczała na nią po zwykłej sugestii dotyczącej poszukiwań religijnych. Nie powiedziała mu jednak o amputowanym palcu pana Waxlera w obawie, że Rhett wpadłby na pomysł, aby poodcinać kawałki swojego ciała. Taki palec ważył przecież przynajmniej kilka uncji?

Gdy Pearl odsłaniała sekrety pracowników biura, Rhett uśmiechał się szeroko, tym wrednym uśmiechem – swoim jedynym. Gdy był mały, uśmiechał się promiennie, hojnie i często – światło przeświecało wtedy przez szczeliny między jego mlecznymi zębami. Nie. To przesada. Tylko Pearl tak to widziała, ten blask jego dziecięcego uśmiechu. Nazywał ją „moma”, a gdy wskazywała na swoją klatkę pier­siową i poprawiała go: „mama”, powtarzał: „moma”. Do Elliota zwracał się dość chętnie zwyczajnym „tato”, lecz Pearl pozostała „momą”. I myślała radośnie, naiwnie, że miłość jej syna do niej była tak potężna, że czuł potrzebę stworzenia zupełnie nowego słowa, aby ją wyrazić.

Pearl zabrała się za przygotowanie kolacji dla Rhetta. Odmierzała kredowy proszek proteinowy i mieszała go w lepki odżywczy koktajl. „Muł”, jak nazywał go Rhett. Pił jednak te koktajle, tak jak obiecał, trzy razy dziennie, zgodnie z zaleceniami lekarzy z kliniki. Jego zwolnienie zależało od tego i innych warunków: żadnych forsownych ćwiczeń, żadnych środków moczopędnych, żadnego wywoływania wymiotów.

– Chyba muszę pogodzić się z tym, że ludzie nie zawsze zrobią to, co dla nich najlepsze – powiedziała Pearl z myślą o kobiecie, która na nią nakrzyczała, i dopiero gdy postawiła koktajl przed synem, zorientowała się, że mógł wziąć tę uwagę do siebie.

Jeśli Rhetta to zakłuło, nie zareagował, tylko pochylił się do przodu i wypił mały łyk swojego mułu. Pearl sama raz spróbowała odżywczego koktajlu; miał ziarnisty, sztucznie słodki smak, jak pasta sacharynowa. Jak mógł wybrać, aby się tym żywić? Pearl próbowała skusić Rhetta pięknymi wiktuałami kupowanymi na targach rolnych w centrum i w lokalnych narożnych piekarniach, układając te dobra w stos w widocznym miejscu na kuchennym blacie – winogrona pękate jak klejnoty, gęste ekologiczne mleko prosto od krowy, chrupiące maślane croissanty. Rhett patrzył na nie jak na prawdziwy szlam.

Wiele razy Pearl powstrzymywała się, aby nie powiedzieć synowi, że gdy była w jego wieku, ta „choroba” była przypadłością nastoletnich dziewcząt czytających zbyt wiele czasopism o modzie. „Dlaczego?!”, chciała krzyczeć. Dlaczego upierał się, aby to robić? Była to tajemnica nie do rozwikłania, ponieważ nawet po wielu żmudnych godzinach tradycyjnej terapii Rhett odmawiał sesji z Apricity. Tylko raz poprosiła go, aby się na nią zgodził, i skończyło się to okropną awanturą, najgorszą w ich życiu. „Znowu chcesz coś we mnie wbić?!”, krzyknął.

Chodziło mu o rurę do karmienia, tę, którą włożono mu w szpitalu, za jej przyzwoleniem – o czym lubił jej przypominać w tych najgorszych chwilach. I rzeczywiście wyglądało to naprawdę strasznie, gdy osłabiony Rhett wymachiwał szaleńczo tymi swoimi wychudzonymi rękami, starając się odgonić pielęgniarki. W końcu musieli go uśpić, aby włożyć mu rurę do przełyku. Pearl stała w rogu sali, bezradna, i śledziła czarne dyski źrenic syna, które w końcu wywróciły się i zniknęły pod powiekami. Gdy było po wszystkim, Pearl zadzwoniła do matki i szlochała w słuchawkę jak dziecko.

– „Wbić”? – powiedziała. – No doprawdy. To nawet nie jest igła. To patyczek w policzku.

– To naruszenie. Wiesz, jak się to nazywa, prawda? Włożenie komuś czegoś do środka wbrew jego woli.

– Rhett. – Westchnęła, choć jej serce łomotało. – To nie jest gwałt.

– Nazywaj to, jak chcesz, ale ja sobie tego nie życzę. Nie chcę tej twojej głupiej maszyny.

– W porządku. Nie musisz tego robić.

Mimo że Rhett wygrał wtedy kłótnię, później zupełnie zamknął usta, odmawiając jedzenia i rozmowy. Tydzień później po raz drugi trafił do kliniki.

– Jak ci idzie nauka? – zapytała go teraz.

Przygotowała obiad dla siebie: niewielką miskę makaronu doprawionego oliwą, mozzarellą, pomidorem i solą, i zabrała się do jedzenia. Gdy cokolwiek zbyt pożywnego lub aromatycznego znalazło się na jej talerzu, nozdrza Rhetta rozszerzały się, a jego górna warga wykrzywiała z odrazą, jakby Pearl usiadła przy stole w negliżu. Dlatego przy nim jadła tylko proste, niestanowiące zagrożenia potrawy. Ascetyczna dieta sprawiła, że straciła na wadze. Szef Pearl zauważył, że ostatnio dobrze wyglądała: „Jak jeden z tych chudych koni. Jak się zwą? Te wyścigowe. Kościste”. W porządku. Pearl może stracić na wadze, jeśli Rhett przybierze. Niewypowiedziany pakt. Równowaga. Czasem Pearl wspominała czasy, gdy była w ciąży, kiedy to jej ciało żywiło jej syna. Powiedziała to raz Rhettowi w chwili słabości: „Gdy byłam w ciąży, moje ciało cię karmiło” – ta uwaga jakby wyjątkowo go obrzydziła.

Ale tego wieczoru Rhett zdawał się tolerować wiele rzeczy: odżywczy koktajl, makaron, jej obecność. Niemal z ożywieniem opowiadał o starożytnej kulturze, o której uczył się na zajęciach z antropologii. Rhett uczestniczył w lekcjach online. Zaczął podczas pobytu w klinice i konty­nuował po powrocie do domu. Nigdy nie wrócił do swojej w miarę przyjemnej, dość drogiej prywatnej szkoły średniej, opłacanej, co warto zauważyć, przez Apricity Corpo­ration, którą tak pogardzał. Ostatnio rzadko wychodził z mieszkania.

– Ci ludzie wiercili otwory w czaszkach, przebijali kości dłutami. – W beznamiętnym głosie Rhetta słychać było fascynację, jakby ogłaszał przez megafon cuda świata. – Skóra zarasta i tak żyjesz. Z dziurą albo dwiema w głowie. Wierzyli, że dzięki temu boskości łatwiej dostać się do środka. Hej! – Odstawił z hukiem szklankę zamgloną resztkami koktajlu. – Może powinnaś zasugerować tę religię tamtej gniewnej paniusi. Wywiercić dziurę w jej głowie! Koniecznie weź jutro dłuto do pracy.

– Dobry pomysł. Wieczorem naostrzę.

– Nie ma mowy. – Wyszczerzył się. – Niech zostanie tępe.

Pearl wiedziała, że musiała mieć zaskoczoną minę, bo szeroki uśmiech Rhetta zgasł i przez chwilę chłopak wydawał się niemal stropiony, zagubiony. Pearl zmusiła się do śmiechu, lecz za późno. Rhett przesunął szklankę na środek stołu i wstał. Mruknął pod nosem: „branoc”, a kilka sekund później usłyszała zdecydowane trzaśnięcie drzwi do jego pokoju.

Siedziała jeszcze przez chwilę, zanim zmusiła się, by wstać i posprzątać ze stołu. Szklankę zostawiła na koniec, bo trzeba ją było wyszorować.

Pearl odczekała godzinę, aż domowy system zarządzania odnotował wyłączenie światła u Rhetta, zanim wsunęła się po cichu do jego sypialni. Ostrożnie otworzyła drzwi szafy i zauważyła, że dżinsy i bluza, które miał na sobie tego dnia, leżały złożone porządnie na półce. Zachowanie godne pozazdroszczenia u dziecka, gdyby nie było kolejnym dziwactwem, czymś, czego nastoletni chłopcy po prostu nie robią. Pearl przeszukała kieszenie ubrań w poszukiwaniu biletu autobusowego, paragonu, jakiegokolwiek świstka, który powiedziałby jej, gdzie jej syn był tego popołudnia. Zadzwoniła już wcześniej do Elliota, aby zapytać go, czy Rhett nie pojechał do niego, ale Elliot był poza miastem, pomagał znajomemu w ustawieniu instalacji w jakiejś galerii (Minneapolis? Minnetonka? Min-coś-tam) i powiedział, że Valeria, jego obecna żona, z pewnością wspomniałaby, gdyby Rhett wpadł do nich do domu.

– Nadal pije te swoje koktajle, prawda, gołąbeczko? – spytał Elliot, a gdy Pearl potwierdziła, dodał: – W takim razie pozwól chłopakowi mieć tajemnice – jak długo nie dotyczą jedzenia – takie jest moje zdanie. Ale słuchaj, zaplanuję coś z nim, gdy wrócę w przyszłym tygodniu. Trochę powęszę. Zadzwonisz do mnie, jeśli coś jeszcze się wydarzy? Wiesz, że chciałbym tego, prawda, gołąbeczko?

Powiedziała, że wie, powiedziała, że się odezwie, powiedziała „dobranoc”, ale nie powiedziała nic – nigdy nic nie mówiła – na temat tego, że Elliot zwrócił się do niej pieszczotliwie słowem, którego używał nieustannie i swobodnie, nawet przy Valerii. Nie bolało to Pearl, nie bardzo. Wiedziała, że Elliot potrzebował tych swoich czułostek.

Od czasu, gdy się poznali, jeszcze na studiach, Elliot i jego banda biegali w kółko na oślep, omdlewając i łkając, wbijając jedno drugiemu noże w plecy i dramatyzując, a cały ten teatrzyk był rzekomo konieczny, aby uprawiać sztukę. Pearl zawsze podejrzewała, że artystyczni znajomi Elliota uważali ją i jej studia rozwijające wiedzę ogólną za nudne, ale nie miała nic przeciwko temu, ponieważ ona sama uważała ich za głupków. W dodatku nic się nie zmieniło – ich repertuar nadal obejmował ciągłe afery i sojusze, waśnie i długo chowane urazy – tyle że teraz byli starsi, co oznaczało, że biegali w kółko na oślep z trzęsącymi się brzuchami.

Kieszenie dżinsów Rhetta były puste – podobnie jak niewielki kosz na śmieci pod jego biurkiem. Jego ekran, rozłożony na podstawce na biurku, był zablokowany, zabezpieczony odciskiem palca, więc nie mogła go przejrzeć. Pearl stanęła nad łóżkiem syna w ciemności i czekała, jak wtedy, gdy był niemowlęciem, a na jego widok jej piersi wypełniały się mlekiem i bólem. Po tych dwóch trudnych latach jej pierś nadal bolała, teraz jednak pusta. Czekała, aż upewniła się, że widzi jego wznoszący się i opadający oddech pod kołdrą.

Po pierwszym pobycie Rhetta w klinice, gdy terapia nie zadziałała, zabrali go do miejsca, które znalazł Elliot, przebudowanego wiktoriańskiego budynku w pobli­żu Presidio, gdzie zespół starszych kobiet leczył głodzące się osoby trzymając je w ramionach. Po prostu trzymały pacjentów w uścisku godzinami. „Wyprzytulają problem?”, zadrwił Rhett, gdy powiedzieli mu, co go czeka. W owej chwili był jednak za słaby, by się oprzeć, za słaby, by usiedzieć prosto bez pomocy. „Terapia” była prywatna, rodzice nie mogli jej obserwować, lecz Pearl poznała tamtą kobietę, Unę, którą przydzielono Rhettowi. Miała pulchne, usiane plamami wątrobowymi ręce z siatką delikatnych linii przy łokciach i nadgarstkach – wyglądały jak bransolety ze zmarszczek, jak rękawy. Uprzejmość, którą okazywała jej Pearl, przysłaniała gwałtowną nienawiść, którą tak naprawdę do niej czuła. Nienawidziła tej kobiety, nienawidziła jej obwisłych, sprawnych rąk. Pearl siedziała tu, w tym mieszkaniu, i wyobrażała sobie Unę, zaledwie dwadzieścia dwie przecznice dalej, tulącą jej syna, zapewniającą mu to, co Pearl powinna była zrobić, a czego z jakiegoś powodu zrobić nie mogła. Gdy Rhett odzyskał pięć funtów, Pearl przekonała Elliota, że powinni znów przewieźć go do kliniki. Tam stracił te pięć funtów, które wcześniej przybrał, a potem jeszcze dwa, i choć Elliot ciągle sugerował, aby odwieźć go znów na terapię, Pearl pozostała stanowcza w swej odmowie. „Do tych świrów?”, udawała, że to była jej obiekcja. „Tych hippisów? Nie”. „Nie”, powtórzyła w duchu. Zrobiłaby wszystko dla Rhetta, naprawdę wszystko, ale myśl o Unie trzyma­jącej w ramionach jej syna, o jej łagodnym wzroku skierowanym na niego – tego nie mogła znieść. Dlatego zamie­rzała zostawić Unę w rezerwie, jako ostatnią deskę ratunku. Po wyjściu z placówki Rhett wrócił znów do szpitala, a potem do okropnej rury do karmienia. Ale zadziałało, w końcu zadziałało. Pearl podreperowała zdrowie syna funt po funcie. Czy tam Rhett udał się tego popołudnia? Czy poszedł spotkać się z Uną? Czy potrzebował jej ramion?

Pościel poruszyła się delikatnie, gdy klatka piersiowa Rhetta się uniosła, i Pearl na palcach wyszła z pokoju. Gdyby znów miała usiąść do Apricity, zastanawiałaby się, czy taka byłaby nowa pozycja wymieniona w jej planie satysfakcji: „Przyglądać się, jak oddycha jej syn”. Choć prawdę mówiąc, ta praktyka nie tyle uszczęśliwiała ją, co odsuwała wzbierającą w niej falę rozpaczy.

Następnego ranka projektantka stron internetowych spóźniła się na ich kolejne spotkanie. Gdy w końcu przybyła, weszła zasapana, co Pearl omyłkowo uznała za następną turę oburzenia z poprzedniego dnia. Ale gdy kobieta usiadła i zdjęła z szyi długi czerwony szal, zaczęła od przeprosin.

– Pewnie pani w to nie uwierzy – powiedziała – ale nie znoszę wrzasku. Zwykle nie podnoszę głosu.

Kobieta, Annette Flatte, złożyła przeprosiny w praktycznym stylu, bez użalania się nad sobą czy zrzucania na kogoś winy. Miała na sobie dokładnie ten sam strój co poprzedniego dnia: biały T-shirt i dopasowane szare spodnie. Pearl wyobraziła sobie szafę panny Flatte, pełną identycznych zestawów, w której moda byłaby zbędnym zakłóceniem ładu.

– Czy powiedziano pani, co się wydarzyło po świątecznym przyjęciu? – spytała panna Flatte. – Dlaczego panią zatrudniono?

Pearl dokonała szybkiego obliczenia i uznała, że panna Flatte nie należała do osób, które uznałyby udawaną niewiedzę za formę uprzejmości.

– Chodzi o pani współpracownicę, która popełniła samobójstwo? Tak. Powiedzieli mi na samym początku. Znała ją pani?

– Niezupełnie. Copywriting i design są na innych piętrach. – Panna Flatte otworzyła usta, po czym zamknęła je i zastanowiła się ponownie. Pearl przeczekała to. – Niektórzy robią sobie z tego żarty – odezwała się w końcu panna Flatte.

Pearl wiedziała już o tym. Dwaj pracownicy zażartowali tak samo podczas swoich sesji z Pearl: „Chyba Mikołaj nie przyniósł jej tego, co chciała”.

– To niesmaczne. – Panna Flatte pokręciła głową. – Nie. To nieżyczliwe.

– Nieżyczliwość rodzi nieżyczliwość – powiedziała z obowiązku Pearl, jedno ze zdań z podręcznika Apricity. – Tak jak nieżyczliwość rodzi smutek. – Szukała czegoś jeszcze, co mogłaby powiedzieć, nie z podręcznika, czegoś od siebie, lecz jej krajobraz wewnętrzny był zrównany z ziemią, jałowy. Niczego tam nie było. Dlaczego?

– Boją się – rzekła w końcu.

– Boją? – prychnęła panna Flatte. – Czego? Jej ducha?

– Tego, że pewnego dnia oni sami mogą poczuć taki smutek.

Panna Flatte wpatrywała się w szal na swoich kolanach, przeczesując frędzle. Gdy w końcu się odezwała, powiedziała w pośpiechu:

– Napisała raz coś dla mnie, krótki tekst, właściwie wiersz. Zostawiła go na moim biurku w pierwszym tygodniu mojego pobytu tutaj.

– Co w nim było?

Panna Flatte schyliła się do torby stojącej u jej stóp. Pearl widziała skórę głowy prześwitującą pod jej krótkimi włosami, widziała łuk i nierówność w miejscu, gdzie kręgosłup stykał się z czaszką. Wyobraziła sobie dopasowywanie tych elementów, dokręcanie maleńkich śrubek. Gdy panna Flatte się podniosła, trzymała w ręku portfel. Z kieszonki na bilon wyjęła pasek papieru. Pearl delikatnie, dwoma palcami chwyciła kartkę. Była zadrukowana fontem komputerowym imitującym pospieszne pismo odręczne.

„Wyruszysz w długą podróż i będziesz bardzo szczęśliwa, choć sama”.

– Sprawdziłam to – powiedziała panna Flatte. – To fragment starego wiersza Wersy do ciasteczek z wróżbą[1]. Widzi pani? Czy nie przypomina tego świstka, który wkłada się do ciasteczek? Okazuje się, że przygotowywała to dla każdego w pierwszym tygodniu pracy, wybierała wersy z różnych wierszy. Na powitanie. Nikt inny pani o tym nie powiedział?

– Nie powiedzieli.

Panna Flatte zacisnęła usta.

– Prawdę mówiąc, miała pani rację – rzekła panna Flatte. – Pani maszyna. Potrzebuję czegoś. – Podkreśliła ostatnie słowo. – Nie wiem nic o religii. Wychowano mnie w nieufności do niej. Ale… coś… dziś rano… – urwała.

– …dziś rano? – podpowiedziała Pearl.

– Mój autobus przejeżdża przez park Golden Gate i zawsze na trawniku są tam ci starsi ludzie ćwiczący tai chi. Dziś wysiadłam i przyglądałam się im przez chwilę. Dlatego spóźniłam się na spotkanie z panią. Czy myśli pani… czy to mogłoby być to? To znaczy dla mnie? Czy myśli pani, że maszynie mogło o to chodzić?

Pearl udała, że zastanawia się nad tym pytaniem, wiedząc już, że udzieli standardowej odpowiedzi.

– Proszę spróbować i się przekonać. Z Apricity nie ma właściwych i niewłaściwych rzeczy. Jest tylko to, co działa w pani przypadku.

Panna Flatte uśmiechnęła się nagle szeroko, a jej cała twarz się zmieniła.

– Wyobraża to sobie pani? – Roześmiała się. – Ci wszyscy starzy Chińczycy… i ja?

Podziękowała Pearl, jeszcze raz przeprosiła za swój wybuch poprzedniego dnia i schyliła się po długi czerwony szal, który następnie owinęła wokół szyi.

– Panno Flatte – odezwała się Pearl, gdy kobieta zebrała się do wyjścia – jeszcze jedno.

– Tak?

– Czy pani zdaniem zalecenia Apricity podniosą poziom pani ogólnej satysfakcji życiowej?

– Jak to?

– Czy będzie pani szczęśliwsza? – spytała Pearl. – Czy będzie pani… czy będzie pani szczęśliwa?

Panna Flatte zamrugała, jakby zaskoczona pytaniem, po czym krótko, lecz pewnie skinęła głową.

– Chyba tak.

Pearl z zaskoczeniem poczuła falę gorąca… czy było to rozczarowanie? Patrzyła na łagodny kark panny Flatte opuszczającej salę konferencyjną i poczuła nagłe i żarliwe pragnienie, aby panna Flatte zawróciła i tak jak poprzedniego dnia zaczęła krzyczeć.

Po powrocie do domu Pearl zastanawiała się, czy znów zastanie mieszkanie puste. Ale nie, Rhett siedział w swoim pokoju przy komputerze i odrabiał lekcje, tak jak powinien.

– Cześć – powiedział, nie odwracając się.

Pearl była tak skupiona na delikatnych skrzydłach jego zgarbionych ramion, że dopiero po chwili zauważyła na wpół ukończonego trylobita na jego biurku.

– Nic się nie stało, że go wziąłem? – Odwrócił się i podążył za jej wzrokiem.

– Oczywiście, że nie. Ale nie jest jeszcze skończony. Nadal potrzebuje detali: czułków, odnóży, wierzchniej warstwy szelaku. – Spontanicznie dodała: – Mógłbyś mi pomóc go dokończyć.

– Tak, może. – Już znów się od niej odwrócił.

– W ten weekend?

– Może.

Pearl się zawahała. Żałowała, że nie może odejść teraz, po tej obiecującej rozmowie, ale musieli to załatwić, zanim Rhett zje (wypije) kolację.

– Rhett? Dziś dzień ważenia.

– Taa, wiem – odparł beznamiętnym tonem. – Daj mi tylko dokończyć akapit.

Przyszedł do łazienki parę minut później. Zdjął bluzę i położył ją na jej wyciągniętej dłoni.

– Kieszenie – powiedziała.

Spojrzał na nią, ale spełnił jej prośbę bez słowa i wywrócił kieszenie. Kiedyś uciekał się do tej sztuczki i wypychał kieszenie ciężkimi przedmiotami. Gdy skinęła głową, wszedł na wagę. Pearl nie była wysoka, lecz teraz był już od niej wyższy – jeszcze wyższy, gdy stał na wadze. Rhett patrzył przed siebie, pozwalając, aby sama sprawdziła liczbę. Czuła ją, tę liczbę. Większą lub mniejszą, czuła ją co tydzień, jakby wpływała na jej ciało, czyniąc ją lżejszą lub obciążając ją.

– Straciłeś dwa funty.

Zszedł z wagi w milczeniu.

– Niedobrze, Rhett.

– To drobne odchylenie.

– Niedobrze.

– Widziałaś mnie. Piję koktajle.

– Gdzie byłeś wczoraj?

Zamknął usta powoli, buntowniczo.

– Nie robiłem nic, co miałoby cokolwiek wspólnego z tą liczbą.

– Posłuchaj. Jestem twoją matką…

– Bardzo mi przykro.

– Przykro? Niech nie będzie ci przykro. Po prostu chcę, żebyś… – Zamilkła. Co ona mówi? Po prostu chciała, żeby co zrobił? Brzmiała, jakby czytała jakiś gotowy scenariusz. – Zrobimy dodatkowe ważenie. W sobotę. Jeśli to drobne odchylenie, do tego czasu waga wróci do normy.

– Okej.

– Jeśli nie, zadzwonimy do doktora Singha i zmodyfikujemy przepis na twój koktajl. Może nas wezwać na wizytę.

– Powiedziałem: okej.

Kolację jedli w ciszy, którą zakłócało tylko głośne siorbanie Rhetta pijącego koktajl. Pearl pocieszała się myślą, że było to właśnie coś, co robili nastoletni chłopcy, gdy specjalnie zachowywali się odrażająco w odwecie za to, że ich złajano. Po kolacji wyjęła nowy zestaw modelarski, ten ze szczególnym gatunkiem osy, i zabrała się za pancerz, wykręcając druciane nitki szczypcami. Rhett jak zwykle zniknął w swoim pokoju. Pouczyć się do testu, jak powiedział. Pearl zatraciła się w pracy nad osą. Podniosła głowę dopiero wtedy, gdy usłyszała skrobnięcie na blacie i ujrzała Rhetta, który odniósł trylobita. Stał, jakby w oczekiwaniu, z dłonią wciąż na modelu. Nie mogła rozszyfrować wyrazu jego twarzy.

– Możesz go zostawić u siebie w pokoju – rzekła. – To znaczy, jeśli chcesz.

– Mieliśmy go dokończyć. Tak powiedziałaś.

Spontanicznie wyciągnęła rękę i chwyciła go za nadgarstek. Był taki chudy! Nie wiedziało się tego tak naprawdę, dopóki się go nie dotknęło. Jego skóra nadal była pokryta odrobiną puchu, jedwabistych przezroczystych włosków, które jego ciało wyhodowało, aby ogrzać go, gdy był najchudszy. Lekarze nazywali je lanugo. Oboje spojrzeli na jej dłoń na nadgarstku Rhetta. Wiedziała, że musiał być przerażony; nie znosił dotyku, zwłaszcza jej. Ale nie mogła się zmusić, by go puścić. Pogładziła puch palcem.

– Delikatny – szepnęła.

Nie odezwał się, ale też nie odsunął.

– Chciałabym móc odtworzyć to na jednym z moich modeli – dodała bez namysłu; zabrzmiało to dziwacznie i strasznie.

Ale Rhett nie ruszył się i pozwolił jej pogłaskać go po nadgarstku przez chwilę dłużej. Potem zrobił coś jeszcze, dotknął nim – nie mogła w to uwierzyć – jej policzka, zanim się wyswobodził.

– Dobranoc – powiedział, a jej się wydawało, że dodał: „moma”. – Potem zniknął; znów usłyszała stuknięcie drzwi jego pokoju.

Pearl wpatrywała się w niedokończonego trylobita, wyobrażała sobie, jak pływa po ciemnych oceanach bez czułków, które by go prowadziły, kompaktowa muszelka, znieczulona i ślepa. Na pewno nie powiedział „moma”.

Pearl znów nie spała do późna, udając, że pracuje nad osą, lecz tak naprawdę tylko bezmyślnie wyginała drut i ostatecznie skończyła z nieprawdopodobnym stworzeniem, które nigdy nie istniało, nigdy nie mogło istnieć; ewolucja nigdy by na to nie pozwoliła. Wyobraziła sobie, że stworzenie i tak istniało, wyobraziła je sobie pokryte sierścią, piórami, łuską, rzęskami reagującymi na najdelikatniejsze bodźce. Gdy światło w pokoju Rhetta wreszcie zgasło, poszła do przedpokoju i wyjęła z torebki wymazówkę.

Rhett spał na plecach z lekko rozchylonymi ustami; był to efekt tabletki nasennej, którą wkruszyła mu do koktajlu, gdy przygotowywała dla niego kolację. Bez problemu wsunęła patyczek do jego ust i przesunęła po wnętrzu policzka; nawet nie mruknął, ani się nie poruszył. Poszło być może łatwiej, niż powinno – ten akt, który zarówno Rhett, jak i firma uznaliby za naruszenie. Apricity 480 stała na kuchennym stole, mała i rozumna. Pearl podeszła do niej z patyczkiem w dłoni. Rozpakowała nowy chip. Mały plastikowy kwitek, który miał dostarczyć maszynie DNA jej syna.

„Udasz się w długą podróż i będziesz bardzo szczęśliwa, choć sama”.

Naniosła wymaz na chip, który następnie umieściła w porcie, i wystukała polecenie. Apricity z delikatnym warkotem zaczęła zbierać i zestawiać dane w tabele. Pearl pochyliła się do przodu. Rozwinęła swój ekran i wpatrywała się w jego czarną powierzchnię w poszukiwaniu odpowiedzi, teraz, w tej ostatniej chwili, zanim zaświecił.

Maszyna szczęścia

Подняться наверх