Читать книгу Mass Effect Andromeda: Nexus Początek - K.C. Alexander - Страница 5
ОглавлениеRozdział 1
Wychodzenie ze stanu kriostazy miało trwać. Łagodnie przechodzić kolejne etapy. Uśpione od stuleci komórki miały być powoli ogrzewane, neurony pobudzone do działania.
Syntetyczne płyny powinny zmieszać się w ściśle określonych ilościach z krwią zahibernowanych, a stosunek tych proporcji zmieniać minimalnie, przez kolejne dni, póki ciało nie przekroczy określonego progu i nie zacznie znów funkcjonować jako całość. Parametry życiowe miały osiągnąć pożądaną wartość i wtedy – tylko wtedy – zahibernowanemu powinna zostać podana ostatnia mieszanka leków, i to pod ścisłym nadzorem. Czy jakoś tak. Sloane Kelly nie pamiętała dokładnie wszystkich szczegółów. Ile czasu powinno upłynąć od rozpoczęcia tego procesu do końca – te kwestie zostawiono technikom, którzy budowali kapsuły do kriostazy. Oni wiedzieli najlepiej.
A przynajmniej powinni.
Bez względu jednak na to, jak wyglądały szczegóły wybudzania, Sloane była cholernie pewna, że nagłe przejście z głębokiej hibernacji do prawdziwego piekła na jawie nie zostało przewidziane w procedurze.
Alarm.
Światła.
Wszystko falowało. Ogłuszający hałas, coś jakby potworny pisk rozdzieranego metalu, zaatakował uszy Sloane i wstrząsnął całym jej ciałem.
Otworzyła oczy.
Porozrywane kable sypały iskrami za szybą w drzwiach komory, co zmusiło Sloane do ponownego zaciśnięcia powiek, a jej ogłupiały mózg namalował na nich powidoki. Świat zaatakował ją chaotycznym połączeniem kakofonii dźwięków, błysków światła, grzmotów ruchu i adrenaliny. Niewielka kapsuła zawirowała, pęd rzucał Sloane na boki w przyprawiający o mdłości sposób. Zaparła się obiema dłońmi o szybę pokrywy, odruchowo uniosła łokieć i uderzyła w twardy metal.
Ból pomknął w górę ramienia i pomógł obudzić zasnuty mgłą umysł. Wyjść, musiała stąd wyjść. Kapsuła przestawała działać. Najwyraźniej wyrwała się z mocowań i teraz toczyła po komorze. Na pewno. Powietrze zakłuło Sloane w nosie i w piersi, jego skład był daleki od doskonałości, temperatura stanowczo zbyt wysoka. Cuchnęło chemikaliami i starym potem.
Uderzyła zdrętwiałą stopą w pokrywę kapsuły.
– Bezpieczeństwo na wypadek awarii! – wrzasnęła w ciasnym wnętrzu kapsuły, jakby inżynierowie mogli ją usłyszeć w przeszłości i dzięki temu nie zapomnieć uwzględnić w tej cholernej metalowej trumnie dźwigni otwierania awaryjnego.
Jak na zawołanie rozległ się łagodny mechaniczny dźwięk, zupełnie niepasujący do świata chaosu, w jakim obudziła się Sloane. Pokrywa kapsuły, która chroniła Sloane w czasie podróży, teraz odblokowała się z sykiem głośnym niemal jak odgłos klaksonu, sykiem, który wdzierał się do środka przez szczelinę. Sloane poczuła gryząco zimne powietrze z zewnątrz, smakujące bezruchem i stęchlizną.
A potem nowy zapach. Popiół.
Jej wzrok powoli się stabilizował, przestała widzieć podwójnie i dotarła do niej przerażająca prawda: wokół pełno było dymu. Dostawał się z zewnątrz. Gdzieś po lewej dostrzegła błysk płomieni.
Szlag. Czyli nie tylko ja. A to znaczy…
Gwałtowne wybudzenie z kriostazy oznaczało, że ciało Sloane musiało momentalnie przypomnieć sobie swoje funkcje. Jej mózg nie dawał rady przetworzyć wszystkich danych. Chciała rzucić się do walki całą sobą, zareagować na wycie alarmów, informujących, że Nexus znalazł się pod ostrzałem, ale napływ adrenaliny do komórek sprawiał jedynie, że jej kończyny podrygiwały w gwałtownych skurczach, w miarę jak wracało do nich czucie.
Łapczywie próbując zaczerpnąć powietrza, Sloane uderzyła w przeszkloną pokrywę. Błysnęły czerwone światła.
Nexus został zaatakowany. Żadne inne wyjaśnienie nie miało sensu. Ta myśl zdołała się wreszcie uformować w przeciążonym bodźcami mózgu. I pozwoliła Sloane się skupić.
To był jedyny powód, dla którego zostałaby w taki sposób obudzona z kilkusetletniego snu. A może to było kilka lat. Do diabła, to mogły być zaledwie godziny. Nie miała jak tego stwierdzić. Jeszcze nie.
I jako osoba odpowiedzialna za bezpieczeństwo tysięcy kolonistów, jako dyrektor do spraw bezpieczeństwa samego przeklętego Nexusa musiała wziąć się w garść i sprawdzić.
Jej ciało otrzymało już polecenie. Po prostu nie najlepiej zareagowało na rozkaz. Sloane wypadła z kapsuły, zanim pokrywa otworzyła się całkowicie, jej członki były teraz plątaniną podrygującą wskutek nadmiernego mrowienia. Zaczerpnęła powietrza wypełnionego iskrami i dymem.
Paliło ją w piersi.
Zakaszlała. Oczy ją piekły, łzawiły obficie od popiołów i kwaśnego dymu płonących chemikaliów, ale nie miała tyle czasu, żeby go marnować na duszenie się w komorze. Dźwignęła się chwiejnie i zmusiła ciężkie jak ołów ciało, by ruszyło naprzód.
Niewielka kapsuła może i budziła klaustrofobiczne odczucia, ale na zewnątrz było tysiąc razy gorzej. Połowę pomieszczenia skrywał mrok, jedynie gdzieniegdzie rozjaśniany przez mdłe światełka awaryjne, migające i gasnące raz po raz.
Oświetlenie awaryjne nie powinno się tak zachowywać.
Płomienie i dym kłębiły się w zrujnowanym pomieszczeniu.
Sloane zaklęła i zatoczyła się, a właściwie prawie upadła na kapsułę obok, której wnętrze pozostawało wciąż jeszcze nienaruszone. Dlatego dokładnie widziała turiańską pięść walącą w pokrywę od wewnątrz. Kandros, jeden z jej najlepszych oficerów.
– Trzymaj się! – nakazała mu chrapliwym od dymu głosem.
Poklepała szybę dwukrotnie i wściekłe walenie ustało. Z wnętrza kapsuły rozległ się stłumiony, ledwie słyszalny głos, ale Sloane wyłapała dość, by zrozumieć przekaz.
„Pospiesz się”.
Okraszone licznymi przekleństwami.
Kapsuły w założeniu miały być otwierane automatycznie po upłynięciu wyznaczonego czasu, nie przewidywano robienia tego ręcznie. A już na pewno nie przez Sloane, która nie miała pojęcia, jak działa ta technologia, no i nie miała wielkiego wyboru, jeśli chodzi o metody. Najbliższy terminal znajdował się gdzieś za kurtyną iskier, a patrząc na poczerniałe szczątki wokół, wiedziała, że i tak pewnie nie byłoby z niego wielkiego pożytku.
Sloane nie miała też swojego omni-klucza. Zgodnie z wymaganiami procedury startowej zostawiła go w magazynie. Rzeczy osobiste miały być zwrócone właścicielom dopiero po przebudzeniu, zakończeniu badań i odprawie przeprowadzonej przez dowódców.
– Szlag – zasyczała przez zaciśnięte zęby.
Wyprostowała się i rozejrzała w poszukiwaniu jakiegokolwiek narzędzia, czegokolwiek, co pozwoliłoby jej otworzyć tę przerośniętą trumnę.
Płomienie malowały komorę na piekielnie pomarańczowy kolor, dodając tu i ówdzie trochę czerni i złota. Wśród dymu widać było sylwetki walczących o życie – członkowie personelu stacji uwięzieni w swych kapsułach gorączkowo próbowali się wydostać. Niektóre pojemniki popękały, ale czy ci, którzy w nich spali, zdołali uciec, tego Sloane nie była w stanie stwierdzić.
Liczyła się każda sekunda.
Co oznaczało, że należało mieć w dupie delikatność.
Sloane pospieszyła do powyginanych metalowych prętów i rozbitych kawałków czegoś, czego nie umiała zidentyfikować. Większość pokrywał osad z oleistej sadzy, ale część została oderwana i leżała luzem. Uderzyło w nie coś wielkiego.
Pot strumieniami spływał Kelly po twarzy, gdy wlokła ciężki pręt w stronę kapsuły.
– Trzymaj się – wychrypiała raz jeszcze, wbijając potrzaskany i osmalony koniec metalowego pręta pod krawędź pokrywy.
Gdzieś za nią ktoś krzyknął. Przenikliwie. Nieludzko.
Sloane wzdrygnęła się, napierając na prowizoryczny łom.
Metal jęknął.
Cieniutkie pęknięcia pokryły szybę niczym szron. Kapsuła pozostała jednak zamknięta.
– Cholera, no dalej! – warknęła Sloane, chwytając mocniej poszarpany metal gołymi dłońmi i napierając nań z całych sił.
Z drugiej strony trójpalczaste, zbrojne w pazury dłonie przywarły do pokrywy. Sloane usłyszała kolejny, zupełnie niezrozumiały krzyk, ale od razu pojęła, o co chodzi.
Zdumiewające – stwierdziła ponuro w duchu – jak sytuacja awaryjna potrafi usunąć barierę językową.
– Teraz! – krzyknęła, nawet jeśli tylko do siebie.
Z całej siły uwiesiła się na pręcie, podczas gdy turianin naparł na pokrywę od wewnątrz.
Zamknięcie puściło z trzaskiem tak gwałtownie, że Sloane upadła na kolana pośród szczątków, a pokrywa pękła na pół. Odłamana część poszybowała w chaos, Kandros zaś wypadł z kapsuły i z głośnym łupnięciem wylądował obok Sloane. Łapczywie wciągał powietrze i sprawiał wrażenie wstrząśniętego, ale poza tym nic mu nie dolegało. Nie bardziej niż Sloane.
– Nie ma czasu na świętowanie – oznajmiła z wysiłkiem. Uchwyciła się krawędzi zniszczonej kapsuły i wskazała pozostałe prowizorycznym łomem. – Uratuj, kogo zdołasz.
Rozkaz był prosty i stanowczy. Łagodność i serdeczność nie były w stylu Sloane. Jej ludzie byli do tego przyzwyczajeni.
– Tak jest – wykrztusił Kandros wśród kłębiącego się dymu i z wysiłkiem podniósł się na nogi.
Podobnie jak Sloane miał na sobie tylko uniform, jaki otrzymali wszyscy. Wygodny i chroniący użytkownika w czasie kilkusetletniej drzemki, ale zupełnie do niczego w warunkach zagrożenia.
Bez słowa ruszyli w przeciwnych kierunkach.
Z każdym krokiem wzmagał się niepokój Sloane. Zostali zaatakowani? Ktoś wszedł na pokład? Czy w ogóle opuścili już galaktykę?
Cerberus ich zaatakował?
Może piraci?
A jeśli tak, to co stało się z eskortą, która miała im towarzyszyć do granic Drogi Mlecznej?
I choć wszystkie te pytania były niezmiernie ważne, Sloane musiała odłożyć je na bok, przynajmniej na razie.
Podchodziła ze swym prowizorycznym otwieraczem do puszek do każdej kapsuły, jaka znalazła się w zasięgu jej wzroku, i z furią ją rozwalała. Metal jęczał przeciągle przy akompaniamencie stęknięć z wysiłku oraz okrzyków pełnych zaskoczenia, przekleństw i pytań, na które chwilowo Sloane nie miała czasu odpowiedzieć.
– Wyciągnij ich – nakazała Talini, jednej ze swych bardziej doświadczonych oficerów.
Asari oddaliła się chwiejnie na wciąż jeszcze zdrętwiałych nogach.
„Uratuj, kogo zdołasz”.
Te słowa stały się cichą mantrą, powtarzaną przez Sloane za każdym razem, gdy wyciągała kolejne osoby z kapsuł. Za mniejszą komorą znajdowała się większa, w której spali cywile i przypadkowi członkowie personelu. Czy ich życie było zagrożone, tego Sloane umiała stwierdzić. Wokół panował chaos. Deszcz iskier sypał się na asari, która odprowadzała chwiejącego się na nogach człowieka w spokojniejsze miejsce. Za nią szło jeszcze dwóch członków personelu. Jeden podtrzymywał sobie ramię wygięte pod nienaturalnym kątem.
Sloane nie była w stanie nadzorować działań ratunkowych. Zaufała swoim podkomendnym, a sama skupiała się na kapsułach, do których mogła dotrzeć. Czternaście z nich poddało się jej wysiłkom – co minutę jedna.
Tylko osiem osób się z nich wyczołgało.
Zostawiła zamkniętą pokrywę nad zmaltretowanymi szczątkami Cilliana, jednego ze swoich ludzi. Cokolwiek spowodowało tę katastrofę, zalało systemy stacji potężną, zwrotną falą energii. Wszędzie widać było wysadzone kable i dymiące, osmalone konwertery mocy. Wielu śpiących biedaków zostało usmażonych wewnątrz swoich kapsuł.
Furia spowodowała, że mięśnie szczęk Sloane drgały nerwowo. Na pokrytych sadzą dłoniach porobiły się pęcherze. Ale kipiał w niej gniew o wiele potężniejszy niż ból, wzbierało jeszcze większe przerażenie. Przelazła przez ponurą trumnę Cilliana, by dostać się do pozostałych, dławiąc się poczuciem niesprawiedliwości, świadomością, jak tragiczne było to, co się wydarzyło.
Niewielu zostało. Kandros minął ją, podpierając na wpół przytomnego człowieka. Salarianin z ponurą miną, którego nie rozpoznawała, prowadził przed sobą dwoje przerażonych nastolatków.
Grupka przestraszonych cywilów kuliła się, próbując uciec przed dymem, zasłaniając usta, nosy czy inne aparaty oddechowe, czym się dało. Dłońmi, ramionami. Paskami tkaniny wydartymi z uniformów.
Dość. Kelly skupiła się na popękanych ścianach, częściowo przesłoniętych dymem, szukając przełącznika. Żeby ręcznie uruchomić systemy przeciwpożarowe. Wypatrzyła go wreszcie, zobaczyła, jak zza panelu raz po raz tryskają snopy iskier, a poniżej, w szafce, o której Sloane całkowicie zapomniała, za przydymionym szkłem połyskuje wesoło gaśnica.
Kelly ruszyła w tamtą stronę, nie zwlekając, z całej siły kopnęła w szybę i natychmiast przypomniała sobie, że ciężkie, chroniące stopy buty nie były częścią stroju, w którym kładli się do kapsuły. Jej palec eksplodował bólem, jeszcze zanim popękane szkło sypnęło się na podłogę.
Złamane palce? Przynajmniej jeden. Super. Po prostu świetnie. Sloane zignorowała ból, wyrwała gaśnicę z uchwytu i zabrała się do roboty.
Krótki strumień na każdy płomień. Mieszanina pod ciśnieniem dławiła ogień i gasiła iskry, a za każdym naciśnięciem zaworu gaśnicy pomieszczenie stawało się nieco ciemniejsze, choć to akurat Sloane nie przeszkadzało. Wokół niej ludzie kaszleli i krzyczeli. Ktoś wrzeszczał rozdzierająco. Ktoś inny osunął się na czworaka i zwymiotował.
Z każdym syknięciem gaśnicy do Sloane docierało jednak mniej okrzyków bólu. Słyszała niepokój, przynaglenia, by zająć się tymi, którzy ucierpieli najbardziej, ale coraz mniej bólu. I każda, najdrobniejsza zmiana tonu dodawała jej otuchy i podtrzymywała determinację.
Jakimś sposobem wśród tego chaosu i jęków, zgrzytania metalu i trzasku płomieni wszyscy zebrali się w jednym miejscu. Sloane odrzuciła pustą już gaśnicę na bok.
– Trzymajcie się razem – rozkazała.
Naparła na niedziałające drzwi ramieniem, aż rozsunęły się na tyle, by mogli przejść. A gdy już ostatni z ocalonych znalazł się po drugiej stronie, pozwoliła, by zamknęły się za nią z hukiem.
Pot przylepił jej włosy do czaszki, a uniform do ciała. Od sadzy piekły ją oczy. Gdy oparła się o zamknięte drzwi, czuła ból w całym ciele. Szybkie podsumowanie pozwoliło jej stwierdzić, że ma złamany, bolący palec u nogi, niegroźne poparzenia i zadrapania, ale żadnych obrażeń na tyle poważnych, by mogły ją zatrzymać. Dobrze. Odepchnęła się od drzwi i rozejrzała. Wokół panowała cisza, jakby piekło za progiem tylko się im przyśniło. Za kolejnymi drzwiami znajdowało się wyjście. I pewnie jeszcze więcej niebezpieczeństw.
Popatrzyła po osmolonych, wykrzywionych przerażeniem twarzach otaczających ją ludzi i zrozumiała, że mniej niż połowa wyszła z kapsuł. Wielu w nich zostało. Zbyt wielu.
Teraz jednak nic już nie byli w stanie na to poradzić. Sloane mogła tylko zaprowadzić ocalałych w jakieś bezpieczne miejsce i zamknąć tę zasraną śluzę.
Później przyjdzie czas na żałobę.
Kandros otarł podbródek rozdartym rękawem uniformu, opierając się na swym prowizorycznym otwieraczu kapsuł. Metalowy pręt nie wyglądał najlepiej. Turianin też nie.
– No więc – zaczął, przekrzykując wizg alarmu – co się stało!?
Wszyscy popatrzyli po sobie, a potem na Sloane.
Chciałaby znać odpowiedzi.
– Nie wiem – przyznała, ale wiedziała, że to niczego nie zmieni, więc uniesionym kciukiem wskazała wyjście. – Dowiedzmy się, do cholery.
– Taaa. – Turianin zarzucił sobie kawał metalu na ramię. – Tak myślałem, że to pani powie.
(...)
Ciąg dalszy w pełnej wersji.