Читать книгу Syn pszczelarza - Kelly Irvin - Страница 6
Оглавление1
Gdy się zgubimy, to może być znak.
Debora Lantz wytarła twarz rękawem, żeby ukryć posępny uśmiech. Zgubienie się może świadczyć, że mudder nie powinna wychodzić za człowieka, z którym nie miała do czynienia – przynajmniej w ostatnich latach. Abigail Lantz słusznie nazwałaby te rozważania głupotą. Po co Bóg miałby gnać ich dziewięćset mil od domu w Tennessee, by pokrzyżować im szyki w południowym Teksasie?
Na pewno nie. Bóg ma plan dla rodziny Lantzów, Debora musi tylko uzbroić się w cierpliwość. Powtarzano jej to setki razy.
Łatwo powiedzieć.
Debora zmieniła pozycję, próbując usadowić się wygodniej między fotelikiem Hazel i Rebeki, która tkwiła z nosem przyciśniętym do szyby, aby niczego nie uronić, choć pejzaż godzinami się nie zmieniał. Zazdrościła młodszym siostrom entuzjazmu. Miała dziewiętnaście lat i wiedziała, co traci. Nabożeństwa z przyjaciółmi, przejażdżki bryczką z Aaronem, praca ze wszystkimi. Straci szansę na zostanie fraa Aarona i matką jego dzieci.
Na czym zależało jej najbardziej na świecie.
Woń potu i rozgrzanych stóp wierciła ją w nosie; nachyliła się do okna i wyjrzała na nagi krajobraz, kiedy ich kierowca, Bert Richards, zwolnił na autostradzie, na której dopuszczalna prędkość wynosiła sto dwadzieścia kilometrów na godzinę.
– Tam! Tam jest! – Jej brat Caleb, choć zaledwie dziesięcioletni, okazał się niezłym nawigatorem. Pokazał palcem, drugą ręką ściskając mapę. – Tynan, droga numer siedemset dziewięćdziesiąt sześć. Skręcamy.
– Już się robi. – Bert obrócił kierownicą, aż podskoczyli na siedzeniach. Hazel zapiała ze śmiechu i klasnęła w pulchne rączki. Bert zerknął do tyłu, z czołem zmarszczonym ponad krzaczastymi brwiami, częściowo zakrytymi przez grube szkła w czarnych oprawkach. – Wybaczcie. Nie chciałem drugi raz przegapić zakrętu. George jedzie za nami?
Debora wyłowiła notes, który wpadł między fotel i drzwi, a następnie wyjrzała przez tylną szybę. Ciężarówka z ich odzieżą i dobytkiem podążała za nimi w równym tempie.
– Jah. Trzyma się blisko. – Nie spodobało jej się ostre brzmienie własnego głosu i spróbowała nadać mu łagodniejszy ton. – George jest dobrym kierowcą.
Za dobrym. Może jeszcze ze dwa niewłaściwe zakręty i będą mogli zawrócić do domu.
Przycisnęła notes do piersi, myśląc o dwóch rozpoczętych listach, jednym do Josie, swojej najlepszej przyjaciółki, a drugim do Aarona, który zapowiadał się na kogoś bliskiego jej sercu. Gdyby tak mogła do nich napisać, że zaszła wielka pomyłka i wracają do domu. Wtedy mogłaby wymazać wyraz twarzy Aarona, który patrzył, jak wsiadała do furgonetki, i machał, dopóki nie straciła go z oczu.
Jeszcze jeden zakręt. Za kolejnym czekała ją przyszłość.
– Gaitan Road – zaśpiewał Bert, po czym ostro skręcił na drogę, przy której widniała żółta tablica z napisem: WSPIERAJCIE PSZCZOŁY Z BEEVILLE. KUPUJCIE LOKALNY MIÓD. – Udało się. Jesteśmy na miejscu.
– Nareszcie. – Mudder klasnęła w dłonie z twarzą rozjaśnioną uśmiechem. Zmęczenie uleciało i Debora ujrzała Abigail Lantz, jakiej dawno nie widziała – na pewno od czasu śmierci ojca przed ponad dwoma laty. – Dotarliśmy. Gott jest wielki.
Chwała Panu naszemu. Debora miała nadzieję, że mudder nie zauważy jej miny. Skoro przyjazd do Bee County tak ją uszczęśliwia, Debora musi się z nim pogodzić.
Pogodzić. Tak powiedziałby daed.
Bez względu na to, co los przyniesie.
Nawet jeśli wiązało się to z opuszczeniem domu, wszystkich przyjaciół i większości krewnych, ponieważ mudder postanowiła wyjść za dawnego zalotnika, który usunął się w cień dawno temu, gdy wyszła za ojca.
Furgonetka stanęła przed podłużnym budynkiem w odcieniu przybrudzonej bieli, z zaniedbaną fasadą i blaszanym dachem. Na szyldzie przed wejściem widniał napis: SKLEP WIELOBRANŻOWY. Na zewnątrz stała zepsuta bryczka, jakby ktoś zostawił ją tam, by doszczętnie zniszczała i zapadła się w ziemię.
– Co tak siedzicie? Wysiadamy. – Mudder odsunęła drzwi. – Nie każmy Stephenowi czekać.
– Skoro tyle wytrzymał… – Debora darowała sobie resztę zdania. Mudder dokonała wyboru. Córka nie miała prawa tego kwestionować. – Na pewno zjawi się nas powitać?
– Powiedziałam mu, że rozkładamy podróż na dwa dni i zjawimy się dziś pod wieczór.
Debora wyskoczyła z samochodu, zadowolona, że czuje twardą ziemię pod bosymi stopami. Wzbiła przy tym obłok kurzu, który osiadł jej na palcach, aż zbrązowiały. Jeśli na początku lipca mają tu taką suszę, co będzie w sierpniu? Pustynia? Pasikoniki rozpierzchły się na wszystkie strony, dwa wylądowały na jej fartuszku. Strzepnęła je, bardziej zainteresowana ogłuszającym buczeniem, jak w tartaku. W życiu nie słyszała takiego hałasu. W ciężkim od wilgoci powietrzu wisiał zapach nawozu zmieszany z wonią zżętego siana. Spojrzała na Leilę, która wysiadła z większą gracją. Wyraz oszołomienia malował się na twarzach wszystkich sióstr.
– Co to za odgłos?
– Chyba cykady. – Rebeka wzruszyła ramionami. – Tak mi się przynajmniej wydaje. Caleb czytał o nich w swoich książkach.
Robaki. Jej młodszy brat na pewno będzie zachwycony.
W listach do matki Stephen opisywał Bee County jako zieloną oazę. Debora wyobrażała sobie gaje drzew cytrusowych o gałęziach uginających się do ziemi pod ciężarem pomarańczy i grejpfrutów. Rozpisywał się o winogronach, oliwkach i figach, a Debora snuła bez mała biblijne wizje Edenu kwitnącego w Teksasie. Edenu z palmami. Bądź co bądź Zatoka Meksykańska leży niedaleko, stwierdził. Wspomniał nawet, że będą mogli brodzić w słonej wodzie, jeśli przyjdzie im na to ochota.
Debora odczuwała przemożną chęć, ale bez związku z oceanem. Przysunęła się bliżej Leili.
– To ma być ziemia obiecana? – rzuciła ściszonym głosem. – Sady pełne owoców?
Leila posadziła Hazel na biodrze i zarzuciła na ramię płócienną torbę.
– Mudder na pewno tak uważa. – Mimo spoconej twarzy i jasnych, postrzępionych kosmyków, które wymknęły się spod czepka, młodsza siostra nie wyglądała na szczególnie przejętą perspektywą spotkania z ludźmi z ich nowej wspólnoty. – Cieszy się jak pszczółka na łące.
Rebeka zachichotała, a Hazel jej zawtórowała, mimo że jako trzylatka raczej nie zrozumiała żartu.
– To ma być drzewo? – Leila zmierzyła wzrokiem wykręcony pień i zmarszczyła nos, jakby coś jej brzydko zapachniało. – Ale wygibasy.
– Dąb wirginijski. – Caleb uwielbiał dzielić się informacjami, które czerpał z ukochanych książek i katalogował w głowie. – Kaktusy to opuncje. Ich grube części to nopale.
Potknął się na ostatnim słowie. Bez względu na nazwę kaktus nie wyglądał na rajskie drzewo, ale coś rodem z opowieści o czterdziestoletniej wędrówce Izraelitów po pustyni.
Kolejna myśl, którą Debora powinna zachować dla siebie.
– Stephen wspominał o suszy. – Przez wzgląd na rodzeństwo wysiliła się na optymistyczny ton. Po tym, jak Stephen przyjechał do Tennessee na ślub, mudder zaczęła się częściej uśmiechać. Debora lubiła matczyny uśmiech. – Niektóre pola są zielone. Spójrzcie na tamten ogród. Bardzo ładny. Widać, że nawadniają. Jest i szklarnia. Z pewnością o to chodziło Stephenowi. To pewnie jego gospodarstwo.
Gospodarstwo, które stanie się kiedyś ich domem, jeżeli Stephen dopnie swego. A dopnie. Czy w przeciwnym razie mudder zgodziłaby się na przeprowadzkę?
Drzwi sklepu wielobranżowego się otworzyły i Stephen wyszedł na zewnątrz, osłaniając ręką oczy. Onkel John szedł tuż za nim wraz z ich kuzynką Frannie. Stephen miał najbielszą brodę, jaką Debora w życiu widziała. Pasowała do włosów, które wiły się pod słomkowym kapeluszem, oczy miały błękitny odcień letniego nieba.
– Nareszcie jesteście. Czekałem na was. Nie wiedzieliśmy, o której dotrzecie na miejsce, inaczej cała gmina przybyłaby na powitanie.
Potknął się o niewidoczny kamień i jego ogorzała twarz poczerwieniała jak burak. Odkąd widzieli go ostatnio w Tennessee przed czterema miesiącami, nic a nic się nie zmienił.
– Dobrze… dobrze was znowu widzieć.
Twarz mudder przybrała identyczny odcień czerwieni.
– Myślałam, że będziesz zajęty.
– Przyszedłem. – Stephen stanął w pewnej odległości od niej, z rękami zwieszonymi po bokach. Wysunął wielką, spaloną słońcem dłoń, po czym zmienił zdanie i strzelił szelkami. – Chciałem cię zobaczyć… ciebie i kinner.
Mudder wytarła ręce w fartuch i wygładziła czepek. Debora otworzyła usta, żeby przerwać ciszę. Leila trąciła ją łokciem, więc je zamknęła.
– Nie stójcie tak. Przywitajcie się ze Stephenem i wujem Johnem. – Mudder wyminęła Stephena i objęła brata, jakby demonstrowała dzieciom, co należy zrobić. – Bardzo się cieszę, że tu jestem. Ależ długa podróż. Moje nogi z trudem wytrzymały. Chodźcie, kinner. – Matka złapała Deborę za rękę i pociągnęła ją naprzód. – Onkel John zaoferował nam gościnę. Bądźcie tak mili i chociaż się przywitajcie.
Debora przeszła obok Stephena, unikając jego wzroku, i skinęła głową wujowi, który górował nad nią z aureolą słońca ponad płaskim rondem słomkowego kapelusza. W odpowiedzi machnął ręką, a Frannie wbiła wzrok w swoje buty, nagle onieśmielona.
– Wypakujmy wasze rzeczy z samochodów. Mieszkamy tam. – John wskazał na dom w kształcie litery L, nieco oddalony od sklepu. – Nie ma sensu fatygować kierowców, niech jadą na kolację i odpoczną. Muszą zawrócić do Beeville.
– Ja się tym zajmę, John. Idźcie do domu. – Stephen ruszył w stronę pierwszej furgonetki, a Caleb, Leila i Rebeka za nim. – Pewnie dzieci są głodniejsze niż niedźwiedzie i gotowe zapaść w sen zimowy.
Zaśmiał się pod nosem. Debora nie wiedziała, co go tak rozbawiło. Mudder spakowała mnóstwo prowiantu, więc po drodze urządzali sobie pikniki. Musiała przyznać, że to było bardzo przyjemne.
– Jestem Frannie, pamiętasz mnie? – Frannie miała kościstą posturę matki, zadarty nosek i piegi. Urosła, odkąd Debora ostatnio ją widziała, ale wciąż składała się z ostrych krawędzi. – Chodź, pomogę ci. Patrz pod nogi. Konie ozdobiły dziś drogę. Spokojnie, przyzwyczaisz się do tego upału.
Wdzięczna za życzliwą twarz osoby w podobnym wieku, Debora skierowała się w stronę Frannie, skrzętnie omijając końskie odchody, przed którymi ostrzegła ją kuzynka. Pragnęła odroczyć chwilę, gdy będzie musiała przekroczyć próg jednego z domów o fasadzie wysmaganej wiatrem i słońcem, a następnie pogodzić się z faktem, że od dzisiaj będzie to również jej dom.
Wiedziała, że pozory o niczym nie świadczą, a jednak wszechobecny brud, złomowisko bryczek obok sklepu i podniszczone budynki wprawiły ją w przygnębienie. Wcale nie przypominały domu. Lubiła swoją gminę, jej ujmującą czystość i prostotę, gdzie obejścia były schludne, a drewniane domy świeżo pomalowane. Lubiła różowe, fioletowe i żółte kwiaty, które mudder sadziła wiosną. Czy Bóg gniewałby się na tych ludzi, gdyby trochę zadbali o otoczenie i uczynili je przyjemniejszym dla oka? Wszak sam tworzył piękne rzeczy, czyż nie?
Bóg nie popełnia błędów, a jednak stworzył to miejsce.
Skoro Bóg nie popełnia błędów, dlaczego daed musiał umrzeć? W myśl jakiego planu?
Zbyt znużona, aby okiełznać przykre myśli i wrażenia, splątane ze sobą jak żyłki, Debora zaprowadziła Frannie do drugiej furgonetki. Naraz ujrzała przed sobą dziwne, pokryte czarnobrązowym pancerzem stworzenie o spiczastym pysku, różowym nosie oraz długim łuskowatym ogonie. Ruszyło ku niej na czterech krótkich nóżkach, przystanęło na wprost jej bosych stóp i zaczęło węszyć.
Debora cofnęła się jak oparzona, wymachując rękami, straciła równowagę i klapnęła na ubitą ziemię.
Brzydkie zwierzę czym prędzej zawróciło i znikło w suchej trawie, najwyraźniej równie przerażone.
– Co to było?
Mężczyzna z grzywą ciemnych włosów, które wpadały mu do oczu pod kapeluszem, wyjął z furgonetki worek na śmieci pełen ubrań i cisnął go na ziemię.
– Jeszcze nikt nie krzyczał na widok mojej szpetnej gęby. – Mimo nonszalanckiego tonu poczerwieniał na twarzy i grube, węzłowate blizny, które ją pokrywały, pociemniały. Też mówił przez nos, jak Frannie, co nie pasowało do jego ochrypłego głosu i sarkazmu, jakim podszyte były jego słowa. – Widać zawsze musi być ten pierwszy raz.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI