Читать книгу Lot nad kukułczym gniazdem - Кен Кизи - Страница 6

CZĘŚĆ I

Оглавление

Są na korytarzu.

Czarni sanitariusze w białych uniformach, którzy wstali przede mną, żeby odwalić sztosa i uprzątnąć ślady, zanim ich przyłapię.

Szorują posadzkę, kiedy wychodzę z sypialni, wszyscy trzej ponurzy i do wszystkiego ziejący nienawiścią: do wczesnej pory, szpitala i pacjentów, którymi muszą się zajmować. Wolę się im nie pokazywać, kiedy żre ich tak silna nienawiść jak teraz. Jestem w tenisówkach, więc cicho niby mysz skradam się pod ścianą, ale ich czułe detektory rejestrują mój strach i sanitariusze – wszyscy trzej naraz – unoszą głowy. Z czarnych twarzy patrzą na mnie oczy połyskujące metalicznym blaskiem lamp radiowych w starym odbiorniku.

– Chłopaki, idzie Wódz! Potężny Wódz. Stary Wódz Szczota. Łapaj, Wodzu…

Wtykają mi w garść zmywak i pokazują, gdzie mam dziś sprzątać. Kiedy ich mijam, któryś wali mnie kijem od szczotki po łydkach, żebym się pospieszył.

– Ha, ha! Patrzcie go, ale posuwa! Chłop wielki jak drabina, a posłuszny jak dziecko!

Śmieją się, a potem schylają głowy i mruczą coś za moimi plecami. Szum czarnych automatów, szemrzących nienawiścią, śmiercią i innymi szpitalnymi tajemnicami. Bez obaw mówią przy mnie o swojej skrywanej nienawiści, bo myślą, że jestem głuchoniemy. Wszyscy tak myślą. Jestem dość przebiegły, żeby się nie zdradzić. I jeśli na tym parszywym świecie cokolwiek zawdzięczam temu, że jestem półkrwi Indianinem, to właśnie tę odrobinę przebiegłości, która pozwala mi udawać głuchoniemego przez te wszystkie lata.

Myję posadzkę przy drzwiach wejściowych, gdy nagle ktoś wsuwa klucz do zamka; poznaję natychmiast, że to Wielka Oddziałowa, obyta z zamkami jak nikt, bo zasuwa odskakuje szybko i bez zgrzytu. Ogarnia mnie lodowaty powiew, kiedy oddziałowa wślizguje się do środka i przekręca za sobą klucz, widzę jej palce muskające gładkie stalowe drzwi – paznokcie ma tej samej barwy co usta. Dziwny pomarańczowy odcień jak koniec lutownicy. Tak gorący, a zarazem tak zimny, że nikt nie umiałby powiedzieć, czy dotyk oddziałowej mrozi go, czy parzy.

W jednej ręce Wielka Oddziałowa trzyma za konopne ucho wiklinowy koszyk w kształcie skrzynki na narzędzia, taki sam jak te, które Indianie z plemienia Umpqua sprzedają przy szosie w upalne sierpniowe dni. Miała go już, kiedy tu trafiłem. Jest rzadko pleciony, więc widzę, co znajduje się w środku – nie ma tam puderniczki, szminki czy innych kobiecych drobiazgów; koszyk wypełniają po brzegi tysiące zapasowych części, których oddziałowa zamierza użyć w ciągu dnia – zębatki i kółka, wypolerowane, połyskujące złowrogo tryby, a obok nich lśniące jak porcelana pigułki oraz igły, kleszcze, pincetki, zwoje miedzianego drutu…

Mijając mnie, oddziałowa kiwa głową. Cofam się, ciągnąc za sobą zmywak aż pod samą ścianę, uśmiecham się i zaciskam powieki, żeby utrudnić aparaturze siostry dokonanie pomiaru – jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot.

Słyszę w mroku stukot gumowych obcasów i chrzęst żelastwa w koszyku, który kołysze się w rytm oddalających się sztywnych kroków. Kiedy otwieram oczy, oddziałowa skręca właśnie z korytarza do oszklonej dyżurki, w której spędzi najbliższe osiem godzin, siedząc za biurkiem przy oknie wychodzącym na świetlicę, obserwując i notując wszystko, co się będzie działo. Cieszy się z góry – z jej twarzy bije spokój i zadowolenie.

Wtem… dostrzega czarnych sanitariuszy. Wciąż stoją zbici w gromadkę i mruczą coś do siebie. Nie słyszeli, jak wchodzi na oddział. Teraz czują na sobie jej gniewny wzrok, ale jest już za późno. Trzeba być ostatnim głupcem, żeby tak stać i szeptać, kiedy oddziałowa może wejść lada moment. Spłoszeni odskakują od siebie. Ona zaś zniża głowę jak byk i rusza w ich stronę – są na końcu korytarza, nie mają odwrotu. Słyszała, co szeptali, i jest taka wściekła, że nie panuje nad sobą. Taka wściekła, że poukręca skurwysynom łby. Nadyma się, aż biały kitel pęka jej na plecach, i wysuwając kolejne człony, wydłuża ramiona, aż mogłaby nimi otoczyć czarnych pięć albo sześć razy. Obraca na osi potężną głowę i rozgląda się wkoło. Nie ma żadnych świadków, jedynie ten mieszaniec, stary Szczota Bromden, kuli się przy drzwiach ze swoim zmywakiem, ale to niemowa, nie będzie wzywał pomocy. Nic już jej nie powstrzymuje, więc wykrzywia w ohydnym grymasie wyszminkowane, uśmiechnięte usta i nadyma się, nadyma, jest już tak wielka jak walec drogowy, tak wielka, że dolatuje mnie zapach jej rozedrganych cylindrów, podobny do woni silnika pracującego pod zbytnim obciążeniem. Wstrzymuję oddech i myślę: Boże, tym razem naprawdę wezmą się za czuby! Tym razem zbyt długo tłumili nienawiść, rozszarpią się na kawałki, nim się zorientują, co robią!

Ale akurat gdy oddziałowa zaczyna opasywać sanitariuszy wydłużonymi ramionami, a oni rzucają się, by wypruć z niej flaki kijami od szczotek, z sypialni wyłaniają się pacjenci zaintrygowani hałasem; oddziałowa musi więc przybrać swoją zwykłą postać, żeby nikt się nie dowiedział, jak ohydne jest jej prawdziwe oblicze. I nim pacjenci na tyle przetrą rozespane oczy, by zrozumieć, co się dzieje, oddziałowa, jak zwykle spokojna i opanowana, z uśmiechem poucza czarnych, że nie powinni tak stać i rozprawiać o niczym, bo dziś jest poniedziałek, a właśnie w poniedziałki jest zawsze najwięcej pracy…

– …poniedziałki są najgorsze, sami wiecie, chłopcy…

– Tak, siostro Ratched…

– …czekają na nas liczne obowiązki, więc gdybyście mogli odłożyć pogawędki na później…

– Dobrze, siostro Ratched…

Oddziałowa kończy rozmowę i wita się z pacjentami, którzy stanęli obok i wpatrują się w nią zaczerwienionymi, podpuchniętymi od snu oczyma. Każdemu posyła jedno skinienie głowy. Precyzyjny, automatyczny ruch. Twarz oddziałowej jest gładka, proporcjonalna i precyzyjnie wykonana, jak buzia kosztownej lalki: kremowobiała skóra przypominająca emalię cielistej barwy, błękitne oczka, mały nosek o różowych chrapkach – wszystko pasuje do siebie idealnie oprócz pomarańczowego odcienia ust i paznokci siostry oraz rozmiaru jej biustu. Musiano się pomylić na taśmie montażowej i wyposażono ten skądinąd doskonały wyrób w ogromne niewieście piersi – widać, jak bardzo się tym gryzie.

Pacjenci wciąż stoją, ciekawi, czego chciała od czarnych, a to jej przypomina, że byłem świadkiem całego zajścia.

– Skoro mamy dziś właśnie poniedziałek – mówi – co wy na to, chłopcy, gdyby tak na dobry początek od razu ogolić biednego pana Bromdena, nim po śniadaniu wszyscy pognają do umywalni, i uniknąć… hm… poruszenia, które zwykle wywołuje?

Zanim czarni zaczną się za mną rozglądać, gramolę się szybko do schowka na szczotki, zatrzaskuję drzwi i wstrzymuję oddech. Golenie przed śniadaniem jest najgorsze. Człowiek jest silniejszy i bardziej rozbudzony, kiedy coś przekąsi, a wtedy trudniej jest skurwysynom z Kombinatu zamienić maszynkę do golenia na jedno z ich urządzeń. Ale gdy golą człowieka przed śniadaniem, tak jak czasami mnie na polecenie oddziałowej – o wpół do siódmej, w pomieszczeniu, gdzie wszystko jest białe, ściany, umywalki i długie jarzeniówki na suficie, w których świetle nie padają cienie, a za taflami luster wyją uwięzione twarze – to wobec ich urządzeń jest zupełnie bezradny!

Stoję ukryty w schowku i nasłuchuję, serce wali mi w ciemnościach, staram się opanować strach, zająć czymś umysł, sięgnąć pamięcią do życia w wiosce nad wielką rzeką Kolumbia, przypomnieć sobie, jak… aha… pewnego razu tata i ja polowaliśmy na ptactwo w cedrowym gaju w pobliżu The Dalles… Ale tak jak zawsze, kiedy chcę uciec myślami w przeszłość i się w niej schować, strach, który jest pod ręką, przenika przez warstwę wspomnień. Czuję, że najmniejszy sanitariusz nadchodzi korytarzem, węsząc za moim lękiem. Rozchyla nozdrza jak czarne leje, wysuwa w lewo i w prawo nienaturalnie wielką głowę i wciąga w płuca woń lęku z całego oddziału. Poczuł mnie, słyszę, jak parska. Jeszcze nie wie, gdzie się ukryłem, ale już złapał mój trop i szuka dalej. Zastygam w bezruchu…

(Tata ostrzega, żebym się nie ruszał, bo pies zwęszył ptaka gdzieś bardzo blisko. Pożyczyliśmy pointera od jednego faceta w The Dalles. „Wioskowe psy to nic niewarte kundle – mówi tata – żrą rybie bebechy i są do niczego: ten pies ma instynkt!”. Nie odpowiadam, ale dostrzegłem już ptaka, który siedzi na gałęzi karłowatego cedru – skulona kępka szarych piór. Pies czuje zapach tak silnie, że biega dookoła, nie mogąc się zorientować, skąd płynie. Ptak jest bezpieczny, dopóki się nie poruszy. Całkiem nieźle się trzyma, ale pies węszy, krąży, coraz głośniej, coraz bliżej, aż wreszcie ptak się podrywa, rozpościera skrzydła i wyskakuje spomiędzy gałęzi prosto w strumień śrutu z dubeltówki taty).

Nim oddalam się dziesięć kroków od schowka, najmniejszy czarny wraz z jednym z dwóch większych chwytają mnie pod ręce i zaciągają do umywalni. Nie stawiam oporu, nie wydaję żadnego dźwięku. Jeżeli ktoś krzyczy, to bardziej go męczą. Duszę w sobie krzyk. Duszę krzyk, dopóki maszynka nie dotknie moich skroni. Do tego momentu nie jestem pewien, czy to jedno z ich urządzeń, czy zwykła golarka, ale gdy dotknie skroni, dłużej nie mogę się powstrzymać. Gdy dotknie skroni, siła woli nie zdaje mi się na nic. Tak jakby ktoś… włączył mnie niczym syrenę przeciwlotniczą, Alarm, Alarm, wyję tak głośno, że żaden dźwięk nie może się z tym równać, ci za lustrzaną taflą wrzeszczą na mnie, zakrywając rękami uszy, poruszają ustami, ale ich krzyki do mnie nie dochodzą. Mój ryk pochłania wszystkie inne dźwięki. Naraz czarni włączają mgielnicę i spowija mnie zimna biała mgła, gęsta jak śmietana, mógłbym się w niej ukryć, gdyby mnie nie trzymali. Ledwo widzę czubek własnego nosa, a jedyne, co słyszę ponad moim rykiem, to bojowy okrzyk Wielkiej Oddziałowej, która pędzi korytarzem, roztrącając wiklinowym koszykiem na boki pacjentów. Słyszę ją, ale i tak nie mogę się powstrzymać. Wciąż wyję, kiedy oddziałowa wpada do umywalni. Czarni trzymają mnie mocno, a ona wtłacza mi w usta koszyk z całą zawartością i popycha końcem szczotki.

(Nakrapiany ogar ujada gdzieś we mgle, przerażony miota się bez celu, bo nic nie widzi. Żadnych śladów na ziemi oprócz tych, które sam pozostawia, więc węszy na boki zimnym, czerwonym, gumowatym nosem, ale wdycha tylko zapach własnego strachu, który pali mu wnętrzności jak gorąca para). I mnie będzie tak paliło, kiedy będę wam to wszystko opowiadał, o szpitalu, o niej, o chłopakach – i o McMurphym. Milczałem tak długo, że wypłynie to ze mnie z hukiem wezbranej wody, a wy pewnie pomyślicie, że facet, który to opowiada, bredzi, cholera, i majaczy; pomyślicie, że to wszystko jest zbyt straszne, żeby mogło się wydarzyć naprawdę, zbyt potworne, żeby było prawdziwe! Zrozumcie, proszę, że trudno mi jest zachować jasność myśli, kiedy do tego wracam. Ale to wszystko prawda, nawet jeśli nie miało miejsca.


Kiedy mgła opada i znów zaczynam widzieć, okazuje się, że jestem w świetlicy. Tym razem nie wzięli mnie do wstrząsówki. Pamiętam, że wyprowadzili mnie z umywalni i zamknęli w izolatce. Nie pamiętam, czy dali mi śniadanie. Pewno nie. Czasami, gdy siedzę rano zamknięty w izolatce, czarni biegają po dokładki – niby dla mnie – aż wszyscy trzej najedzą się do syta, a ja leżę na cuchnącym moczem materacu i patrzę, jak opychają się moim śniadaniem. Czuję zapach tłuszczu od jaj na bekonie i słyszę, jak grzanki chrupią czarnym w zębach. W inne dni przynoszą i wmuszają we mnie zimną nieposoloną papkę kukurydzianą.

Ale dzisiejszego ranka nie pamiętam. Tak mnie nafaszerowali różnymi świństwami uchodzącymi tu za lekarstwa, że pierwsze, co do mnie dociera, to odgłos otwierających się drzwi. Drzwi wejściowe otwierają się najwcześniej o ósmej, więc co najmniej półtorej godziny przeleżałem bez czucia w izolatce – w tym czasie technicy mogli mi wmontować na polecenie Wielkiej Oddziałowej całe mnóstwo licho wie jakich urządzeń.

Słyszę hałas przy drzwiach wejściowych na samym końcu korytarza, poza moim polem widzenia. Kiedy już raz otworzą się o ósmej, to potem łup! łup! otwierają się i zamykają przynajmniej tysiąc razy w ciągu dnia. Każdego ranka po śniadaniu siadamy w świetlicy pod ścianami, mieszamy łamigłówki i nasłuchujemy zgrzytu zamka, ciekawi, kto wejdzie. Nie mamy nic innego do roboty. Czasami wpada jakiś młody stażysta, żeby zobaczyć, jak się zachowujemy Przed Podaniem Leków. Nazywają to w skrócie „pepeelem”. Innym razem to żona któregoś z pacjentów – stukocze wysokimi obcasami, przyciskając do brzucha torebkę. Kiedy indziej to stadko nauczycielek ze szkoły podstawowej, oprowadzane po szpitalu przez tego idiotę rzecznika prasowego, który wciąż pociera spocone łapska i mówi, jak to dobrze, że w szpitalach dla umysłowo chorych nie ma już tego okrucieństwa co dawniej: „Ale tu przyjemnie, prawda?”. Krąży wokół nauczycielek, które dla bezpieczeństwa zbijają się w gromadkę, i trze łapę o łapę. „Kiedy pomyślę, jak to dawniej wyglądało, brud, złe jedzenie, a nawet brutalne traktowanie, dopiero wtedy, szanowne panie, zdaję sobie sprawę, jak wielki osiągnęliśmy postęp!”. Zwykle nie przychodzi tu nikt interesujący, ale wciąż liczymy na to, że następnym razem będzie inaczej, więc ilekroć słychać klucz wsuwający się do zamka, wszystkie głowy podrywają się gwałtownie, jakby kto szarpnął za sznurek.

Tego ranka zamek zgrzyta inaczej; najwyraźniej to nikt z naszych stałych gości. To konwojent, bo zaraz dobiega nas zdenerwowany, niecierpliwy głos: – Przyprowadziłem nowego pacjenta, niech mi ktoś pokwituje odbiór! – i czarni pędzą.

Nowy pacjent. Wszyscy przerywają grę w karty albo w monopol i spoglądają na drzwi do świetlicy. Normalnie sprzątałbym teraz korytarz i zobaczył, co to za jeden, ten nowy, ale dziś, jak już mówiłem, Wielka Oddziałowa wepchnęła mi do brzucha tonę żelastwa i nie mogę wstać z krzesła. Zwykle pierwszy oglądam każdego nowego, widzę, jak wślizguje się bojaźliwie do środka, stawia krok czy dwa i zatrzymuje się spłoszony przy ścianie, czekając, aż czarni odbiorą go od konwojenta i zaprowadzą pod prysznic, gdzie ściągają mu ubranie i zostawiają go drżącego z zimna przy otwartych drzwiach, a sami wylatują uśmiechnięci na korytarz szukać wazeliny.

– Potrzebujemy wazeliny – mówią Wielkiej Oddziałowej – żeby nasmarować termometr.

Oddziałowa patrzy po ich twarzach.

– Nie wątpię, chłopcy – odpowiada, wręczając im co najmniej czterolitrowy słój. – Tylko przypadkiem nie wchodźcie tam wszyscy.

Potem widzę dwóch, a może wszystkich trzech sanitariuszy, jak wchodzą do umywalni, gdzie czeka nowy pacjent, i cały czas mrucząc: „spokojnie, maleńki, spokojnie”, obracają termometr w wazelinie, aż pokryje się nią na grubość palca, po czym zamykają drzwi i odkręcają wszystkie kurki pryszniców, tak że nie słychać nic oprócz gniewnego syku wody na zielonych kaflach. Zwykle jestem na korytarzu, więc wiem, jak to się odbywa.

Ale tego ranka siedzę na krześle i tylko słyszę, że prowadzą nowego. Chociaż go nie widzę, wiem, że nie jest to zwyczajny pacjent. Ani nie przemyka się bojaźliwie pod ścianą, ani też nie przytakuje sanitariuszom słabym szeptem, kiedy mówią mu o prysznicu, lecz śmiałym, donośnym głosem odpowiada, że nie, dziękuje, chromoli prysznic, jest czysty jak rzadko!

– Musiałem brać prysznic dziś rano w sądzie i wczoraj wieczorem w kiciu. A w taksówce, kiedyśmy tu jechali, wymyliby mi uszy, gdyby tylko mieli czym. Rany, ilekroć mnie gdzieś wysyłają, muszę się szorować przed, po i w trakcie podróży. Tak mi to już weszło w krew, że gdy tylko słyszę plusk wody, od razu zaczynam pakować manatki. Uciekaj z tym termometrem, kochasiu, daj mi się rozejrzeć po mojej nowej chacie; w klinice psychiatrycznej jestem pierwszy raz!

Pacjenci patrzą po sobie ze zdumieniem, a potem zerkają na drzwi, zza których dobiega głos. Nowy mówi o wiele głośniej, niżby potrzebował, gdyby czarni stali koło niego. Mówi tak, jakby znajdował się gdzieś nad nimi, płynął pięćdziesiąt metrów nad ziemią i krzyczał do ludzi czekających w dole. Musi być ogromny. Słyszę, jak idzie korytarzem, i poznaję po jego krokach, że jest ogromny; wcale nie przemyka się pod ścianą – ma podkute żelazem obcasy, które dzwonią o posadzkę niczym końskie podkowy. Staje w drzwiach, zahacza kciuki o kieszenie i stoi tak w szerokim rozkroku, a wszyscy gapią się na niego.

– Czołem, chłopaki.

Podnosi rękę i lekkim uderzeniem wprawia w ruch papierowego nietoperza, który wisi na sznurku w drzwiach od czasu Halloween.

– Fajna dziś pogoda, no nie?

Głos ma podobny do głosu taty, dziarski i tubalny, ale sam nie jest do taty podobny; tata był czystej krwi Indianinem, wodzem, twardym i lśniącym jak kolba karabinu. Natomiast nowy to rudzielec – ma długie ryże baki i widoczne spod czapki zmierzwione płomienne kędziory, które dawno nie widziały nożyczek – równie szeroki, jak wysoki był tata: ma szerokie bary, szczękę i klatkę piersiową, szeroki zuchwały uśmiech, i też jest twardy, ale inaczej niż tata – twardy jak piłka baseballowa pod wytartą skórą. Nos i policzek przecina mu blizna, z której jeszcze nie zdjęto szwów – ktoś go musiał porządnie zdzielić w jakiejś niedawnej bójce. Nowy stoi i czeka, a że nikt mu nie odpowiada, wybucha śmiechem. Nie wiadomo, dlaczego mu tak wesoło; przecież nie dzieje się nic zabawnego. Śmieje się inaczej niż rzecznik prasowy; śmieje się głośno i swobodnie, śmiech wypływa z jego rozchylonych ust i zataczając coraz większe kręgi, tłucze o ściany oddziału. Różni się od śmiechu tłustego rzecznika. Jest szczery. Nagle zdaję sobie sprawę, że takiego śmiechu nie słyszałem od lat.

Nowy przypatruje się nam, kołysząc się na piętach, i zanosi od śmiechu. Splata ręce na brzuchu, nie wyjmując kciuków z kieszeni – widzę, jakie ma wielkie i pokancerowane dłonie. Wszyscy na oddziale, zarówno pacjenci, jak i personel, oniemieli na dźwięk jego śmiechu. Nikt go nie ucisza, nikt się nie odzywa. Nowy przestaje się wreszcie śmiać i wchodzi do świetlicy. Ale śmiech wciąż rozbrzmiewa wokół niego, tak jak wokół wieży dźwięk dzwonu, który dopiero co przestał bić – jest w jego oczach, uśmiechu, ruchach i mowie.

– Nazywam się McMurphy, chłopaki, Randle Patrick McMurphy, jestem karciarz i błazen! – mruga, śpiewa urywek piosenki – „…jak ktoś przy mnie w karty rypie, ja też forsę na stół sypię…” – i znów parska śmiechem.

Podchodzi do stolika, przy którym grają Okresowi, grubym paluchem przegina jednemu karty, zerka w nie i kręci głową.

– Tak, po to tu przybyłem, koledzy, żeby was trochę rozerwać przy zielonym stoliku. Na farmie penitencjarnej w Pendleton orżnąłem wszystkich i nie miałem już nic do roboty, więc wystąpiłem o przeniesienie, kapujecie? Brakło mi świeżej krwi. Kurczę, patrzcie, jak ten gość trzyma karty, wszyscy widzą, co ma; rany! W mig was oskubię!

Cheswick zakrywa karty. Rudzielec podaje mu rękę.

– Cześć, stary. W co gracie? W bezika?! Chryste, nic dziwnego, że nie pilnujesz kart. Nie macie pełnej talii? Zresztą mniejsza, na wszelki wypadek wziąłem własną, lepszą od normalnych – spójrz na te obrazki. Każda inna. Pięćdziesiąt dwie pozycje.

Cheswick i tak ma wyłupiaste oczy, ale to, co widzi, sprawia, że wychodzą mu z orbit.

– Spokojnie, tylko ich nie pobrudź, czasu mamy mnóstwo, mnóstwo gier przed nami. Lubię grać własną talią, bo zwykle mija przynajmniej tydzień, zanim inni zaczynają rozróżniać kolory…

Nowy ubrany jest w robocze drelichy tak spłowiałe od słońca, że mają barwę rozwodnionego mleka. Jego twarz, szyja i ręce są czerwonobrązowe od długich godzin pracy w polu. Na ramieniu trzyma skórzaną kurtkę, na głowie ma czarną cyklistówkę, a na nogach szare, zakurzone buciory – ten, którego by nimi kopnął, rozpadłby się na kawałki. Odchodzi od Cheswicka, zdejmuje cyklistówkę i wali się nią o udo, wzbijając tumany kurzu. Jeden z czarnych chce go zajść od tyłu z termometrem, ale nowy jest za szybki; wchodzi między Okresowych i zaczyna im ściskać graby, zanim czarny zdąży wycelować. Odzywki, mrugnięcia, donośny głos i butny krok nowego przywodzą mi na myśl sprzedawcę samochodów albo licytatora na aukcji bydła, albo może nawoływacza w pasiastej bluzie ze złotymi guzikami, który stoi przed jarmarczną budą pod łopoczącymi transparentami i przyciąga ludzi jak magnes.

– Opowiem wam szczerze, jak to było: otóż wdałem się na farmie w parę bójek i sąd orzekł, że jestem psychopatą. I co, miałem się spierać z sądem? Ani mi było w głowie! Mogli mnie nazywać, jak chcieli, psychopatą, wściekłym psem czy wilkołakiem, bylebym tylko wykpił się od pielenia groszku i więcej na oczy nie oglądał gracy. Powiedzieli mi, że psychopata to taki gość, który za często wdaje się w bójki i za często pieprzy babki, ale to chyba im się coś popieprzyło, no nie? Bo czy słyszał kto kiedy, żeby facet był syty dymania? Cześć, stary, jak się nazywasz? Ja jestem McMurphy i z miejsca stawiam dwa dolary, że nie wiesz, ile masz punktów w kartach, które trzymasz. Nie patrz! Dwa dolary, co ty na to? Niech cię cholera, kochasiu, nie możesz zaczekać? Musisz mnie dźgać tym termometrem?


Nowy stoi przez chwilę i rozgląda się po świetlicy, żeby zorientować się w sytuacji.

Po jednej stronie młodsi pacjenci, zwani Okresowymi, bo lekarze sądzą, że z czasem uda się ich jeszcze wyciągnąć z choroby, mocują się na ręce i ćwiczą karciane sztuczki, przy których, jeżeli ileś się tam doda, odejmie i policzy, wyjdzie taka to a taka karta. Billy Bibbit uczy się robić skręty, a Martini krąży po sali, zagląda pod stoły, krzesła i odkrywa cuda. Okresowi wciąż wędrują po sali. Opowiadają kawały i chichoczą, zasłaniając dłońmi usta (nikt nie ma odwagi głośno się roześmiać, bo zaraz zleciałby się cały personel, żeby zadawać pytania i sporządzać notatki), piszą listy żółtymi ogryzkami ołówków.

Szpiegują się nawzajem. Od czasu do czasu któryś nieopatrznie powie coś o sobie, a wtedy jeden z siedzących przy tym samym stoliku ziewa, wstaje i niby od niechcenia podchodzi do wielkiego dziennika przy oknie dyżurki, żeby zapisać, co usłyszał. Wielka Oddziałowa mówi, że ma to terapeutyczne znaczenie dla całego oddziału, ale ja wiem, że idzie jej tylko o zebranie w dzienniku dostatecznych danych, aby odesłać któregoś z pacjentów na remont generalny do głównego budynku, gdzie rozmontują mu głowę i naprawią, co trzeba.

Ten, kto wpisze donos do dziennika, dostaje gwiazdkę przy nazwisku i nazajutrz może spać do późna.

Po drugiej stronie sali, naprzeciwko Okresowych, siedzą Chronicy, wybrakowane produkty Kombinatu. Nie po to są w szpitalu, by poskładano ich do kupy, ale żeby nie chodzili po świecie i nie psuli dobrej marki Kombinatu. Personel nie ukrywa, że Chronicy są tu na stałe. Dzieli się ich na Chodzących jak ja, którzy poruszają się o własnych siłach, dopóki dostają jeść, na Wózkarzy i na Rośliny. My, Chronicy – a w każdym razie większość z nas – jesteśmy maszynami, które mają defekty nie do naprawienia, defekty wrodzone lub spowodowane przez kolizje, czołowe zderzenia z tysiącami nieustępliwych przeszkód w ciągu lat; gdy zabierano nas do szpitala, byliśmy wrakami krwawiącymi rdzą gdzieś na złomowisku.

Ale są pośród nas Chronicy, w stosunku do których personel popełnił niegdyś błędy, chorzy, którzy trafili do szpitala jako Okresowi i zostali przeformowani na miejscu. Ellis jest Chronikiem, który najpierw był Okresowym, ale zupełnie się rozregulował, gdy przeciążono go prądem w tej potwornej rzeźni mózgów zwanej przez sanitariuszy „wstrząsówką”. Teraz wisi przybity do ściany w tym samym stanie, w jakim zdjęli go wówczas ze stołu, i w tej samej pozycji: ramiona wyciągnięte na boki, zaciśnięte dłonie, przestrach na twarzy. Wisi przybity do ściany niczym trofeum myśliwskie. Czarni wyciągają gwoździe w porze posiłków i wieczorem, kiedy zaganiają go do łóżka, a także wtedy, gdy muszą go przesunąć, żebym wytarł kałużę, w której stoi. W starym szpitalu stał w jednym miejscu tak długo, że jego mocz przeżarł podłogę i strop; Ellis wciąż spadał na oddział poniżej – mieli z nim wieczne utrapienie, bo nigdy się im nie zgadzał stan liczbowy.

Ruckly to kolejny Chronik, który trafił tu przed kilkoma laty jako Okresowy, ale jego przejustowali inaczej: popełnili błąd przy wmontowywaniu mu do głowy jakiejś instalacji. Rozrabiał bez przerwy, kopał sanitariuszy i gryzł po nogach praktykantki ze szkoły pielęgniarskiej, więc w końcu wzięli go do warsztatu. Przymocowali go paskami do stołu i wtedy, zanim zatrzasnęli drzwi i na pewien czas straciliśmy go z oczu, mrugnął do nas, po czym krzyknął za odchodzącymi sanitariuszami:

– Zapłacicie mi za to, przeklęte czarnuchy!

Kiedy dwa tygodnie później przyprowadzili go na oddział, był ogolony na zero, jego twarz wyglądała jak rozogniony, fioletowy siniec, a w czoło miał wszyte wtyczki wielkości małych guziczków. Widać po jego oczach, że zupełnie wypalono go w środku; są przydymione, szare i puste jak zepsute korki. Całymi dniami nic nie robi, trzyma tylko przy wypalonej twarzy starą fotografię i wciąż obraca ją w zimnych palcach – od tego miętoszenia zdjęcie jest wytarte i po obu stronach szare jak jego oczy; nie wiadomo nawet, co kiedyś przedstawiało.

Personel uważa zabieg na Rucklym za niewypał, ale ja nie sądzę, by żyło mu się gorzej, niż gdyby instalacje działały bez zarzutu. Instalacje wmontowywane obecnie funkcjonują zazwyczaj doskonale. Technicy nabrali wprawy i doświadczenia. Ani nie potrzebują wiercić dziurek w czole, ani nic ciąć – dostają się do mózgu poprzez oczodoły. Bywa, że pacjent idący na zabieg ma zły, podły i kłótliwy charakter, kiedy opuszcza oddział, a gdy wraca po kilku tygodniach z sińcami wokół oczu, jakby oberwał w bójce, jest miły, układny i łagodny jak baranek. Niekiedy zdarza się nawet, że po paru miesiącach wraca do domu, w kapeluszu zsuniętym nisko na twarz lunatyka wędrującego po świecie w błogim, nieskomplikowanym śnie. Personel nazywa to sukcesem, ale dla mnie taki człowiek jest po prostu kolejnym robotem Kombinatu – lepiej by mu się wiodło, gdyby był niewypałem jak Ruckly, który ślini się i międli fotografię. Niewiele robi poza tym. Czasami tylko czarnemu karłowi udaje się wywołać reakcję, kiedy nachyla się nad nim i pyta:

– Jak sądzisz, Ruckly, gdzie twoja żona baluje dziś wieczorem?

Ruckly unosi wzrok. Gdzieś pośród zdezelowanej maszynerii tyka pamięć. Krew uderza mu do głowy, żyły tężeją. Wtedy jego twarz nabrzmiewa straszliwie i chory z trudem rzęzi coś w głębi krtani. Tak bardzo stara się wydobyć z siebie głos, że szczęka dygocze mu z wysiłku, a w kącikach ust gromadzą się pęcherzyki śliny. Kiedy wreszcie coś wykrztusza, jest to niski, zduszony szept, na którego dźwięk wszystkim cierpnie skóra: – Pppppppierdolę żonę! Pppppppierdolę żonę! – i Ruckly mdleje z wysiłku.

Ellis i Ruckly to najmłodsi Chronicy. Najstarszym jest pułkownik Matterson, stary, zasuszony kawalerzysta z pierwszej wojny światowej, który z upodobaniem zadziera laską fartuchy pielęgniarek albo czytając z lewej dłoni, naucza swoistej historii każdego, kto gotów jest słuchać. Pułkownik to najstarszy pacjent na oddziale, chociaż bynajmniej nie jest tu najdłużej – żona oddała go do szpitala zaledwie przed kilku laty, kiedy sama nie miała już sił nim się opiekować.

To ja jestem na oddziale najdłużej ze wszystkich, od końca drugiej wojny światowej. Nikt nie jest tu dłużej. Żaden z pacjentów. Tylko Wielka Oddziałowa jest tu dłużej ode mnie.

Na ogół Chronicy i Okresowi zachowują wobec siebie dystans. Tak jak sobie życzą czarni, i jedni, i drudzy trzymają się swojej części świetlicy. Czarni twierdzą, że dzięki temu panuje przynajmniej porządek, i dają nam poznać, że są przeciwni zmianom. Przyprowadzają nas po śniadaniu do świetlicy, patrzą, gdzie stajemy, i kiwają głowami.

– Słusznie, panowie, grunt to porządek! Porządek musi być!

Prawdę mówiąc, nie potrzebują nas pouczać, gdyż oprócz mnie mało który Chronik się porusza, a Okresowi wolą pozostawać po swojej stronie, bo – jak mówią – nasza cuchnie gorzej niż zafajdana pielucha. Ale ja wiem, że to nie tyle smród powstrzymuje ich od zbliżania się do Chroników, co obawa, że i oni mogą kiedyś tak wyglądać. Wielka Oddziałowa zna te lęki i wie, jak je wykorzystać; jeżeli jakiś Okresowy zaczyna się dąsać, mówi mu, że jeśli nie chce skończyć po tamtej stronie, powinien być zdyscyplinowanym pacjentem i współpracować z personelem, który chce go przecież wyleczyć.

(Współpraca pacjentów jest dumą całego oddziału. Mamy nawet przybitą do klonowej deseczki mosiężną tabliczkę z napisem: W DOWÓD UZNANIA ZA DOBRĄ WSPÓŁPRACĘ Z NAJMNIEJ LICZNYM PERSONELEM W CAŁYM SZPITALU. To nasza nagroda. Wisi na ścianie nad dziennikiem, dokładnie pośrodku między Chronikami a Okresowymi).

Nowy rudzielec, McMurphy, od razu wie, że nie jest Chronikiem. Rozgląda się przez chwilę po świetlicy, a widząc, że należy do Okresowych, szybko przechodzi na ich stronę i uśmiechnięty od ucha do ucha ściska ręce wszystkim po kolei. Z początku krępują ich jego dowcipy, żarty i gromki głos, kiedy pokrzykuje na czarnego, który wciąż depcze mu po piętach, trzymając termometr, a już najbardziej krępuje ich jego tubalny śmiech. Na ten dźwięk wirują igły na pulpicie sterowniczym. Okresowi mają niewyraźne i wystraszone miny, tak jak dzieciaki w szkole, kiedy któryś uczniak za bardzo rozrabia, gdy nauczycielka wyjdzie z klasy, a one się boją, że wróci lada moment i za karę zatrzyma ich wszystkich po lekcjach. Kręcą się i wiercą, reagując na ruch igieł na pulpicie – wreszcie McMurphy’emu zaczyna świtać, że peszy ich swoim zachowaniem, ale mimo to nie spuszcza z tonu.

– Rany, co za banda ponuraków. Wcale mi nie wyglądacie na takich znowu stukniętych. – Stara się ich rozkręcić niczym licytator, który przed aukcją sypie dowcipami. – No, który z was ma się za największego świra? Komu brak najwięcej klepek? Komu podlega szulerka? To mój pierwszy dzień, więc chciałbym od razu zrobić dobre wrażenie na szefie, jeśli mi udowodni, że jest większym pomyleńcem ode mnie. No, który tu jest królem wariatkowa?

Mówiąc to, patrzy na Billy’ego Bibbita. Nachyla się i wpatruje w niego tak natarczywie, że Billy czuje się zmuszony wyjąkać, że nie jest jeszcze kró-kró-kró-królem wariatkowa, choć jest następny w ko-ko-kolejce do tego tytułu.

McMurphy podtyka mu pod nos swoje łapsko i Billy, chcąc nie chcąc, musi je uścisnąć.

– No, stary – mówi rudy do Billy’ego – cieszę się, że jesteś następny w ko-kolejce, ale ponieważ sam chcę przejąć cały ten interes jak leci, muszę gadać bezpośrednio z szefem.

Patrzy w stronę stołu, przy którym kilku Okresowych przerwało grę w karty, nakrywa jedną rękę drugą i z głośnym trzaskiem wyłamuje sobie palce.

– Widzisz, stary – ciągnie – zamierzam zostać karcianym hersztem oddziału i rżnąć w oko od rana do nocy. Lepiej z mety prowadź mnie do szefa; raz na zawsze ustalimy, kto tu teraz rządzi.

Nikt nie jest do końca pewien, czy ten barczysty facet z blizną i szalonym uśmiechem tylko się zgrywa, czy też rzeczywiście jest aż tak pomylony, że cały czas gada serio, czy może jedno i drugie, ale wszyscy zaczynają się dobrze bawić. Patrzą, jak kładzie czerwone łapsko na szczupłym ramieniu Billy’ego, i czekają na jego odpowiedź. Billy widząc, że się nie wymiga, rozgląda się po świetlicy i zatrzymuje wzrok na jednym z grających w bezika.

– Harding – mówi – chyba cho-cho-chodzi o ciebie. Jesteś p-przewodniczącym sa-sa-samorządu pacjentów. T-ten człowiek chce z tobą mówić.

Okresowi nie są już skrępowani, uśmiechają się teraz, radzi, że nareszcie się coś dzieje. Żartują sobie z Hardinga, pytając, czy naprawdę jest królem wariatkowa. Harding odkłada karty.

Jest to szczupły, nerwowy mężczyzna o twarzy, która sprawia wrażenie, że widziało się ją na filmie, bo jest za ładna, żeby należeć do zwykłego śmiertelnika. Harding wtula głowę w szerokie, chude ramiona, kiedy ma ochotę skryć się w sobie. Jego dłonie są długie, białe i tak delikatne, jakby jedna drugą wyrzeźbiła z mydła – czasami wymykają się i fruwają mu przed twarzą niby dwa białe ptaki, dopóki tego nie zauważy i nie uwięzi ich między kolanami; wstydzi się, że ma takie ładne ręce.

Jest przewodniczącym samorządu pacjentów, ponieważ ma dyplom wyższej uczelni. Dyplom ten, oprawiony w ramki, stoi na nocnym stoliku Hardinga obok fotografii kobiety w kostiumie kąpielowym, która również sprawia wrażenie, że się ją widziało na filmie – ma bardzo duże piersi i podtrzymując nad nimi kostium koniuszkami palców, patrzy w bok do obiektywu. Za nią widać siedzącego na ręczniku Hardinga: w kąpielówkach wygląda na cherlaka, do którego zaraz podejdzie jakiś umięśniony drągal i sypnie mu piaskiem w oczy. Harding lubi się przechwalać, jaką to on ma żonę, mówi, że jest najbardziej seksowną babką na świecie, a w nocy nigdy nie ma go dosyć.

Kiedy Billy wskazuje na niego, Harding odchyla się na krześle, przybiera ważną minę i nie patrząc ani na Billy’ego, ani na McMurphy’ego, pyta wyniośle:

– Słuchajcie, Bibbit, czy ten… interesant ma umówione spotkanie?

– Czy jest pan umówiony, panie McMurphy? Pan Harding to bardzo zajęty człowiek, trzeba mieć z góry wyznaczone spotkanie, żeby się z nim zo-zobaczyć.

– A czy ten bardzo zajęty człowiek, pan Harding, jest królem wariatkowa? – McMurphy patrzy spod oka na Billy’ego i Billy zaczyna szybko kiwać głową, szczęśliwy, że tyle mu się poświęca uwagi.

– Proszę więc powiedzieć królowi wariatkowa, panu Hardingowi, że Randle Patrick McMurphy chce się z nim zobaczyć i że ten szpital jest za mały, by pomieścić nas obu. Przywykłem kroczyć na czele. Byłem królem traktorzystów przy wyrębie lasu na cały Oregon i sąsiednie stany, a królem szulerów od powrotu z Korei i nawet królem opielaczy groszku na farmie w Pendleton – więc pomyślałem, że skoro już mam być wariatem, to też muszę być pierwszym i najlepszym! Powiedz temu Hardingowi, że albo się spotka ze mną twarzą w twarz, albo jest śmierdzącym tchórzem i ma się wynieść z miasta przed zachodem słońca.

Harding opiera się wygodniej i zakłada kciuki za klapy marynarki.

– Bibbit, powiedzcie temu młokosowi McMurphy’emu, że spotkam się z nim na korytarzu w samo południe. Zobaczymy, co jego ogniste libido jest naprawdę warte! – Harding usiłuje cedzić słowa jak McMurphy, ale w jego wykonaniu brzmi to śmiesznie, bo głos ma urywany i piskliwy. – Uprzedźcie go też, by wiedział, na kogo się porywa, że od blisko dwóch lat jestem niepodzielnym władcą tego wariatkowa i najbardziej szalonym człowiekiem na świecie!

– Panie Bibbit, proszę uprzedzić pana Hardinga, że jestem tak szalony, że głosowałem na Eisenhowera i wcale tego nie ukrywam!

– Bibbit! Powiedzcie panu McMurphy’emu, że w moim szaleństwie głosowałem na Eisenhowera dwukrotnie!

– Proszę odpowiedzieć panu Hardingowi – McMurphy wspiera się rękami o stół, pochyla i zniża głos – że ja w swoim szaleństwie zamierzam w listopadzie znów głosować na Eisenhowera.

– Chylę czoło – mówi Harding, skłania głowę i podaje McMurphy’emu rękę. Jest jasne, że McMurphy wygrał, choć nie bardzo wiem co.

Pozostali Okresowi przerywają swoje zajęcia i podchodzą przyjrzeć się z bliska nowemu facetowi. Nikogo takiego jak on nie było jeszcze na oddziale. I pierwszy raz widzę, żeby Okresowi kogoś tak wypytywali o to, skąd pochodzi i czym się zajmuje. Odpowiada, że jest człowiekiem z powołaniem. Mówi, że tułał się bez celu, pracując dorywczo przy wyrębie lasów, dopóki nie zgarnęło go wojsko i nie pokazało mu, do czego ma dryg: tak jak jedni nauczyli się w woju oszukiwać, a drudzy obijać, tak on nauczył się grać w pokera. Od tego czasu ustatkował się i poświęcił wyłącznie hazardowi. Pragnie tylko grać w pokera, nadal być kawalerem, żyć, gdzie chce i jak mu się podoba. I jeszcze tego, żeby mu dano spokój.

– Ale sami wiecie – mówi – jak społeczeństwo prześladuje ludzi z powołaniem. Odkąd zająłem się szulerką, siedziałem w tylu prowincjonalnych kiciach, że mógłbym napisać przewodnik. Wciąż słyszę, że jestem niepoprawnym zabijaką. Że niby ciągle wdaję się w bójki. Gówno prawda. Kiedy wdawałem się w bójki, będąc prostym drwalem, przymykali oczy i mówili, że to zrozumiałe; gość, który tak ciężko tyra, ma prawo się wyszumieć. Ale jeżeli się jest szulerem i w dodatku wiadomo, że czasami organizuje się prywatne partyjki, wystarczy krzywo splunąć i już zamykają cię jako kryminalistę. Kurczę, w jednej dziurze samo wożenie mnie do mamra solidnie nadwerężyło budżet miejscowej policji!

Potrząsa głową i nadyma policzki.

– Ale trwało to krótko. Scwaniłem się. Trzeba wam wiedzieć, że ten wyrok za pobicie, który odsiadywałem w Pendleton, był pierwszym od prawie roku. Dlatego właśnie trafiłem do kicia. Wyszedłem z wprawy: facet miał jeszcze dość sił, żeby się podnieść z podłogi i zawiadomić gliny, nim prysnąłem z miasta. Twardy gość…

Znów się śmieje, funduje grabulę, a ilekroć czarny z termometrem podchodzi zbyt blisko, siada, żeby się mocować na ręce, i wkrótce zna już wszystkich Okresowych. Przywitawszy się z ostatnim z nich, wali prosto na stronę Chroników, tak jakbyśmy wcale nie byli gorsi. Nie wiadomo, czy zawsze jest taki serdeczny, czy też ma swoje szulerskie powody, by ściskać łapska facetom tak chorym, że często nie wiedzą nawet, jak się nazywają.

Odrywa od ściany dłoń Ellisa i potrząsa nią zamaszyście, jakby był politykiem kandydującym w wyborach, a głos Ellisa był równie dobry jak inne.

– Stary – mówi do niego z powagą – nazywam się Randle Patrick McMurphy i nie podoba mi się widok dorosłego faceta stojącego po kostki we własnych sikach. Może byś się wytarł, co?

Ellis spogląda w dół ze szczerym zdumieniem, jakby widział kałużę po raz pierwszy.

– Ojej, dziękuję! – woła i nawet robi kilka kroków w stronę toalety, ale gwoździe przyciągają go do ściany.

McMurphy przesuwa się wzdłuż szeregu Chroników, ściskając ręce pułkownikowi Mattersonowi, Ruckly’emu i staremu Pete’owi. Ściska ręce Wózkarzy, Chodzących i Roślin, ściska ręce, które musi podnosić chorym z kolan niby martwe ptaki, cuda maleńkich kostek i drucików, nakręcane ptaki, które spadły, bo odkształciły się sprężyny. Ściska ręce wszystkim z wyjątkiem George’a, maniaka czystości, który uśmiecha się i cofa przed niehigieniczną dłonią; jego więc McMurphy tylko pozdrawia gestem, a odchodząc, mruczy do swojej ręki:

– Jak ci się zdaje, łapo, skąd ten stary wiedział, w jakim maczałaś się gównie?

Nikt nie rozumie, do czego on zmierza, po co tak zabiega, żeby ze wszystkimi nawiązać znajomość, ale to stokroć lepsze od układania puzzli. Wciąż powtarza, jakie to istotne dla szulera, żeby poznał wszystkich, z którymi ma mieć do czynienia. Ale chyba zdaje sobie sprawę, że niewiele będzie miał do czynienia z osiemdziesięcioletnim niemowlakiem, który niechybnie wsadziłby kartę do gęby i zaczął żuć bezzębnymi dziąsłami. Mimo to wygląda, jakby dobrze się bawił, jakby zadawanie się z ludźmi po prostu sprawiało mu frajdę.

Ja jestem ostatni. Nadal siedzę w kącie przywiązany do krzesła. McMurphy przystaje przede mną, zahacza kciuki o kieszenie spodni, odchyla głowę i wybucha śmiechem, jakbym był najbardziej zabawny ze wszystkich.

Przeraził mnie wtedy ten śmiech, bo wydało mi się, że McMurphy mnie rozszyfrował, odgadł, że to moje siedzenie z rękami wokół podkurczonych kolan i patrzenie przed siebie, jakbym nic nie słyszał, to jedna wielka lipa.

– Ho, ho, ho! – zawołał. – Patrzcie, kogo tu mamy!

Pamiętam tę scenę bardzo wyraźnie. Pamiętam, że zmrużył jedno oko, odchylił głowę i – nie przestając się śmiać – spojrzał na mnie znad niezagojonej wiśniowej szramy na nosie. Pomyślałem, że śmieszy go moja indiańska twarz i czarne, lśniące włosy Indianina. Pomyślałem, że może śmieszy go mój bezsilny wygląd. Ale potem przypomniałem sobie, co najpierw przyszło mi do głowy: że się śmieje, bo ani na sekundę nie nabrał się na moje udawanie – mniejsza, jak byłem przebiegły, on i tak przejrzał mnie na wylot; śmiał się i mrugał, żeby mi to dać do zrozumienia.

– Co z tobą, Wielki Wodzu? Wyglądasz jak kwoka wysiadująca jaja.

Zerknął na Okresowych, żeby sprawdzić, czy się śmieją z dowcipu, ale ponieważ tylko zachichotali niemrawo, znów spojrzał na mnie i mrugnął porozumiewawczo.

– Jak ci na imię, Wodzu?

Z przeciwnej strony świetlicy dobiegł mnie głos Billy’ego:

– N-n-nazywa się Bromden. Wódz Bromden. Ale wszyscy przezywają go Wodzem Sz-szczotą, bo sanitariusze wciąż zaganiają go do s-s-sprzątania. Chyba niewiele poza tym umiałby robić. Jest głuchy. – Billy podparł ręką brodę. – Gdybym ja był g-g-głuchy – rzekł z westchnieniem – tobym się zabił.

McMurphy nie spuszczał ze mnie wzroku.

– Gdyby tak stanął prosto, to byłby z niego kawał chłopa, co? Nie wiecie, ile ma wzrostu?

– Chyba raz ktoś go z-z-zmierzył i wyszło, że ma równo d-dwa metry, ale co z tego, skoro boi się własnego cie-cie-cienia. Wie-wielki, głuchy Indianin.

– Od razu pomyślałem że to Indianin. Bromden, tak? Dziwnie się nazywa jak na Indianina. Z jakiego jest plemienia?

– Nie wiem – odparł Billy. – Był tu, k-kiedy mnie p-przyjęli.

– Słyszałem od lekarza – włączył się do rozmowy Harding – że jest tylko półkrwi Indianinem i pochodzi z jakiegoś wymarłego plemienia, które żyło nad brzegiem Kolumbii. Lekarz powiedział, że jego ojciec był wodzem, więc i jego wszyscy tak nazywają. Ale dlaczego akurat „Bromden”, tego nie wiem; moja znajomość dziejów indiańskich nie sięga, niestety, tak daleko.

McMurphy przysunął twarz tak blisko mojej, że chcąc nie chcąc, musiałem na niego spojrzeć.

– To prawda? Jesteś głuchy, Wodzu?

– Jest g-g-głuchoniemy.

McMurphy wydął wargi i przez dłuższą chwilę patrzył mi w oczy. Potem wyprostował się i podsunął mi pod nos prawicę.

– Co za różnica, przywitać się chyba potrafi, nie? Do licha, Wodzu, może i rosłe z ciebie chłopisko, ale jeśli się ze mną nie przywitasz, uznam to za obrazę! Dobrze się zastanów, czy chcesz się narazić nowemu władcy wariatkowa!

Po tych słowach puścił oko do Hardinga i Billy’ego, ale ręki, szerokiej jak talerz, nie cofnął.

Dokładnie pamiętam, jak wyglądała: pamiętam karbid pod paznokciami świadczący o tym, że McMurphy pracował kiedyś w warsztacie blacharskim, kotwicę wytatuowaną na jej wierzchu i brudny plaster na środkowym palcu, odklejający się na brzegach. Na kłykciach widniały stare i nowe blizny oraz zadrapania.

Sama dłoń była twarda jak kość i gładka od ściskania drewnianych trzonków siekier i gracy – nigdy bym nie uwierzył, że to dłoń szulera. Pokrywały ją spękane odciski, w które wżarł się brud, znacząc na niej szlak wędrówek McMurphy’ego po całym Zachodzie. Kiedy dotknęła mojej, rozległ się szelest jak przy tarciu szmerglem. Pamiętam, że palce, które zacisnęły się na moich, były grube i silne – nagle poczułem, że coś dziwnego dzieje się z moim patyczkowatym ramieniem; dłoń zaczyna mi pęcznieć, jakby McMurphy pompował w nią swoją krew. Krew i moc zagrały mi w ręce. Stała się niemal tak ogromna jak jego, pamiętam…

– Panie McMurry.

To Wielka Oddziałowa.

– Panie McMurry, pozwoli pan na chwilkę?

To Wielka Oddziałowa. Sprowadził ją czarny, który uganiał się za McMurphym z termometrem. Teraz oddziałowa postukuje tym samym termometrem o zegarek i żeby wziąć pomiar nowego pacjenta, świdruje go oczami jak bory. Usta, ściągnięte w trójkąt, przypominają czekające na smoczek usta lalki.

– Sanitariusz Williams powiadomił mnie, panie McMurry, że sprawia pan pewne trudności w kwestii prysznicu. Czy to prawda? Proszę mnie źle nie zrozumieć: cieszę się, że chce pan poznać innych chorych przebywających na oddziale, wszystko jednak we właściwym czasie. Przykro mi, że odrywam pana od pacjenta Bromdena, ale sam pan rozumie: przepisy obowiązują wszystkich!

Nowy przechyla głowę i mruga do oddziałowej, jakby chciał powiedzieć, że go nie nabierze, bo się poznał na niej równie szybko jak na mnie. Patrzy na nią długo jednym okiem.

– Wie pani – mówi – wie pani co? Dokładnie to samo słyszę o przepisach…

Uśmiecha się szeroko. Oboje uśmiechają się do siebie i mierzą się wzrokiem.

– …ile razy komuś się wydaje, że nie mam najmniejszej ochoty się podporządkować.

Po czym puszcza moją dłoń.


Za szybą dyżurki Wielka Oddziałowa otworzyła paczkę od zagranicznego nadawcy, wyjęła buteleczki i wysysa z nich strzykawkami trawiastomleczny płyn. Pielęgniarka – której jedno oko zezuje zatroskane do tyłu, a drugie patrzy posłusznie przed siebie – podnosi tacę z napełnionymi strzykawkami, ale nie odchodzi.

– Co siostra sądzi o nowym pacjencie, siostro Ratched? Jest przystojny, sympatyczny i w ogóle, ale moim skromnym zdaniem za bardzo przedsiębiorczy.

Wielka Oddziałowa sprawdza palcem ostrość igły.

– Wyjątkowo przedsiębiorczy – poprawia pielęgniarkę, przekłuwając igłą gumowy korek buteleczki i pociągając za tłok. – Zamierza zawładnąć oddziałem. To manipulant, siostro Flinn, człowiek gotów posłużyć się wszystkimi i wszystkim, żeby tylko osiągnąć cel.

– Ojejku! Ale co by taki robił w klinice psychiatrycznej? Czego by tu szukał?

– Wielu rzeczy. – Spokojna, uśmiechnięta, dalej napełnia strzykawki. – Może łatwego, wygodnego życia, może władzy, szacunku albo zysku, a może i tego, i tego. Czasami wprowadzenie na oddziale zamętu jest dla manipulanta celem samym w sobie. Są tacy ludzie. Manipulant potrafi podporządkować sobie pozostałych pacjentów i tak zamącić im w głowach, że trzeba potem miesięcy, by znów zapanował ład. Modna obecnie w klinikach psychiatrycznych polityka pobłażliwości ułatwia takim typom działanie, ale jeszcze przed kilkoma laty było zupełnie inaczej. Parę lat temu trafił tu pan Taber, niemożliwy manipulant. Do czasu. – Odrywa wzrok od częściowo napełnionej strzykawki, którą trzyma przy twarzy niby czarodziejską różdżkę. Oczy zachodzą jej mgłą, jakby wspominała coś wyjątkowo przyjemnego. – Pan Ta-ber – powtarza.

– Ale dlaczego – dziwi się pielęgniarka – komuś miałoby zależeć na wprowadzaniu zamętu na oddziale, siostro Ratched? Co by mu to…?

Milknie widząc, jak oddziałowa gniewnie wbija strzykawkę w gumowy korek, napełnia, wyciąga i kładzie na tacy. Patrzę, jak sięga po następną pustą strzykawkę, obserwuję jej rękę, jak przesuwa się w bok, zawisa, opuszcza.

– Siostro Flinn, chyba zapomina siostra, że to zakład dla umysłowo chorych.


Wielka Oddziałowa okropnie się irytuje, jeżeli jej oddział przestaje funkcjonować jak sprawny, precyzyjny mechanizm. Wystarczy najmniejszy bałagan, usterka czy zator, żeby zamieniła się w biały kłębek furii. Nadal obnosi ten swój uśmiech porcelanowej lalki wciśnięty między nos a podbródek i z tym samym spokojem świdruje oczami, ale głęboko w środku jest napięta jak struna. Wiem, czuję to. Nie pozwala sobie na chwilę oddechu, dopóki nie zlikwiduje zawady czy – jak sama mówi – nie wyreguluje sytuacji.

Pod jej rządami życie oddziału jest znakomicie wyregulowane. Kłopot polega na tym, że siostra nie może wciąż przebywać na oddziale. Czasem musi wyjść na zewnątrz. Robi więc, co może, żeby świat zewnętrzny wyregulować również. Pracuje ramię w ramię z podobnymi jej osobami wchodzącymi w skład ogromnej organizacji, którą ja nazywam Kombinatem, a która dąży do wyregulowania całego świata zewnętrznego, tak jak ona wyregulowała oddział. Jest weteranem regulacji. Kiedy wiele lat temu trafiłem ze świata zewnętrznego do starego szpitala, była już Wielką Oddziałową i od Bóg wie jak dawna z oddaniem poświęcała się regulowaniu.

Obserwowałem ją przez wiele lat i widziałem, jak nabiera wprawy. Ciągła praktyka utrwaliła i udoskonaliła jej umiejętności – teraz jej władza jest nieograniczona i dociera wszędzie, biegnąc po drutach cieńszych od włosów i niewidocznych dla nikogo prócz mnie; widzę Wielką Oddziałową, jak siedzi pośrodku pajęczyny drutów niczym czujny robot i dozoruje sieci ze skrupulatnością mechanicznego owada; dokładnie wie, dokąd biegnie który drut oraz jakiej mocy ładunek należy posłać, żeby osiągnąć pożądany skutek. W wojsku, nim wysłano mnie do Niemiec, byłem młodszym elektrykiem w obozie szkoleniowym, a wcześniej przez rok studiów liznąłem nieco elektroniki, więc znam się na tego rodzaju instalacjach.

Wielka Oddziałowa siedzi pośrodku pajęczyny drutów, marząc o świecie sprawnym, precyzyjnym, podobnym do zegarka kieszonkowego z przezroczystą kopertą, o świecie, w którym wszystko dzieje się zgodnie z rozkładem, a jedyni pacjenci, którzy nie chodzą po świecie zewnętrznym sterowani jej drutami, to przykuci do wózków Chronicy z cewnikami biegnącymi im z nogawek prosto do otworów w posadzce. Latami dobiera idealny zespół: przez oddział przewijają się dziesiątki lekarzy, w różnym wieku, w różnym typie i z różnymi wyobrażeniami o tym, jak należy prowadzić oddział, niekiedy nawet dość odważnych, żeby się jej stawiać – wtedy świdruje ich od rana do nocy oczami z suchego lodu, aż wycofują się wstrząsani dziwnymi dreszczami.

– Nie wiem, co mi dolega – mówi każdy z nich personalnemu – ale odkąd zacząłem pracować z tą babą, zimno mi, jakby w moich żyłach płynął amoniak. Dygoczę bez przerwy, dzieci nie chcą mi siadać na kolanach, żona nie wpuszcza mnie do łóżka. Żądam przeniesienia: do furiatów, do alkoholików, na pediatrię, gdziekolwiek!

Ciągnie się to latami. Lekarze wytrzymują trzy tygodnie, czasem trzy miesiące. Aż wreszcie oddziałowa decyduje się na małego człowieczka o szerokim, wysokim czole, szerokich, obwisłych policzkach i twarzy wciętej na wysokości maleńkich oczek, jakby długo nosił zbyt ciasne okulary, które wpijały mu się w głowę; pewnie dlatego teraz nosi binokle przywiązane tasiemką do górnego guzika koszuli – chwieją się na sinym grzbiecie małego noska lekarza i osuwają to na jedną, to na drugą stronę, więc kiedy rozmawia, musi wciąż przekrzywiać głowę, żeby mu nie spadły. Wybraniec oddziałowej.

Trzech czarnych pracujących na dziennej zmianie dobiera po latach prób, w trakcie których odrzuca tysiące. Przedefilowuje przed nią długi szereg ponurych, szerokonosych, czarnych masek, od pierwszego wejrzenia nienawidzących jej i jej lalkowatej, kredowej białości. Taksuje uważnie ich i tę nienawiść przez okres miesiąca, po czym zwalnia kandydatów, bo nienawidzą za mało. Kiedy wreszcie znajduje trzech, o jakich jej idzie – wyławia ich w kilkuletnich odstępach czasu i wplata w swój plan i układ sieci – od razu poznaje po ich fanatycznej nienawiści, że nadają się na pewno.

Pierwszy, którego wybiera w pięć lat po tym, jak trafiam na oddział, to poskręcany, żylasty karzeł barwy zimnego asfaltu. W stanie Georgia zgwałcono mu matkę, podczas gdy jego tatuś stał przywiązany do gorącego pieca postronkami od pługa, a krew spływała mu po nogach do butów. Dzieciak obserwował wszystko z szafy – miał pięć lat i mrużył oczy, żeby dobrze widzieć przez szparę w niedomkniętych drzwiach, i od tego czasu nie urósł nawet o centymetr. Teraz powieki zwisają mu luźno na oczach, jakby nietoperz przycupnął mu u nasady nosa. Powieki niby cienkie, popielate skrzydełka, które unosi na milimetr, kiedy na oddział trafia nowy biały; przypatruje mu się uważnie i kiwa głową – aha, aha – jakby się właśnie potwierdziło coś, czego i tak był pewien. Na początku chciał zabierać do pracy skarpetę wypełnioną śrutem i tłuc nią pacjentów, żeby ich ustawić, ale oddziałowa mu wytłumaczyła, że tego się już nie praktykuje; kazała zostawić skarpetę w domu i nauczyła go własnych metod – nauczyła go kryć nienawiść i spokojnie czekać, czekać na drobną przewagę, nieco luzu, a potem mocniej zaciskać pętlę i nie popuszczać. Nigdy nie popuszczać. Tak najlepiej ich ustawisz, powiedziała.

Pozostali dwaj czarni zjawili się dwa lata później, w odstępie niespełna miesiąca: są tak podobni do siebie, że moim zdaniem oddziałowa po prostu zamówiła kopię tego, który zgłosił się pierwszy. Obaj są wysocy, chudzi i kościści, a ich wyciosane z kamienia twarze nigdy nie zmieniają wyrazu, niczym kamienne groty. Ich oczy zwężają się w dwa punkciki, a włosy są tak ostre, że gdyby przejechać po nich ręką, można by zedrzeć sobie skórę.

Wszyscy trzej sanitariusze są czarni jak telefony. Im są czarniejsi, tym chętniej – jak oddziałowa zorientowała się po tych, którzy w czarnym szeregu przewinęli się przed nimi – czyszczą, szorują i dbają o porządek. Choćby ich uniformy: zawsze są białe jak śnieg. Tak samo białe, zimne i sztywne jak fartuch oddziałowej.

Wszyscy trzej noszą wykrochmalone, nieskazitelnie białe spodnie, białe bluzy zapinane z boku na zatrzaski i wyczyszczone, lśniące jak lód białe buty na czerwonej gumie, w których mogą poruszać się bezgłośnie po korytarzu. Nigdy nie słychać, kiedy nadchodzą. Pojawiają się niespodziewanie w różnych punktach oddziału, ilekroć któryś pacjent chce sprawdzić bez świadków, czy wszystko ma na miejscu, albo szepnąć coś na ucho drugiemu. Stoi sobie taki pacjent zupełnie sam w kącie, kiedy nagle słyszy skrzypnięcie i szron osiada mu na policzku, więc odwraca głowę i widzi zimną kamienną maskę unoszącą się nad nim na tle ściany. Widzi tylko czarną twarz. Nie widzi ciała. Ściany bowiem są równie białe jak uniformy sanitariuszy, lśnią czystością niczym drzwi lodówki, a czarne twarze i dłonie fruwają na ich tle, jakby należały do duchów.

Lata treningu i czarni przestrajają się na częstotliwość Wielkiej Oddziałowej. Jeden po drugim odłączają druty i przechodzą na bezprzewodowe sterowanie. Oddziałowa nie wydaje im głośno poleceń ani nie zostawia pisemnych instrukcji, które mogłyby wpaść w ręce żon odwiedzających pacjentów czy wizytujących szpital nauczycielek. Już nie potrzebuje. Porozumiewają się na falach nienawiści – czarni spełniają polecenia siostry, nim sama nawet zdąży je pomyśleć.

Kiedy wreszcie kompletuje odpowiedni zespół, oddział zaczyna chodzić jak w zegarku. Wszystko, co pacjenci myślą, mówią i robią, jest zaprogramowane na kilka miesięcy naprzód na podstawie notatek, które oddziałowa sporządza w ciągu dnia. Po przepisaniu na maszynie notatki są wprowadzane do machiny, której buczenie słyszę za stalowymi drzwiami na zapleczu dyżurki. Machina zwraca kartoniki z porządkiem dziennym zapisanym w postaci kwadratowych otworków. Pierwsza rzecz rano, oddziałowa wsuwa kartonik z właściwą datą do otworu w stalowych drzwiach i ściany zaczynają szumieć. O szóstej trzydzieści zapalają się światła na oddziale: wtedy czarni błyskawicznie zrzucają Okresowych z łóżek i zaganiają ich do szorowania posadzki, opróżniania popielniczek i zdrapywania śladów ze ściany, pod którą przepalił się jeden stary piernik – w kłębach dymu osunął się na ziemię, wypełniając cały oddział wonią palonej gumy. Wózkarze spuszczają z łóżek nogi niby martwe kłody i podobni do posągów – czekają bez ruchu, aż ktoś im przytoczy wózki. Rośliny szczają pod siebie, uruchamiając urządzenie, które dzwoni i kopie ich prądem: spadają z posłania na posadzkę, a wtedy czarni obmywają ich pod szlauchem i ubierają w czystą odzież szpitalną…

Szósta czterdzieści pięć – włączają się elektryczne golarki. Okresowi ustawiają się w porządku alfabetycznym przed lustrami: A, B, C, D… Po nich wchodzą Chronicy, którzy jak ja poruszają się o własnych siłach, a na końcu czarni wwożą Wózkarzy. Golenie trzech starców, którym sflaczałą skórę pod brodą pokrywa żółtawa pleśń, odbywa się w świetlicy – czoła opasuje się im rzemieniem, żeby nie rzucali głowami na boki.

Czasem rano – najczęściej w poniedziałki – chowam się, żeby zakłócić porządek. Kiedy indziej wydaje mi się, że postąpię bardziej przebiegle, jeśli zajmę swoje miejsce w kolejce między A i C, po czym odbędę tę samą trasę co wszyscy – nie muszę nawet podnosić nóg: potężne magnesy w posadzce przesuwają nas po oddziale niczym marionetki…

Siódma – otwierają się drzwi stołówki i wchodzimy do środka w odwrotnym szyku niż do umywalni: najpierw Wózkarze, potem Chodzący, a na końcu Okresowi. Bierzemy tace, stawiamy na nich płatki kukurydziane, jajka na bekonie, kładziemy grzanki – i dziś rano konserwową brzoskwinię na postrzępionym liściu sałaty. Kilku Okresowych przynosi tace Wózkarzom. W większości są to po prostu Chronicy, którzy mają coś nie w porządku z nogami – jedzą jednak samodzielnie; natomiast trzej z nich są całkowicie sparaliżowani od szyi w dół, a i głowami ledwo mogą ruszać. Ci trzej to Rośliny. Kiedy już wszyscy usiądą, czarni wtaczają ich na wózkach, ustawiają pod ścianą i przynoszą im identyczne tace z jakąś błotnistą papką, do których doczepione są kartki z wyszczególnieniem diety. „Zmiękczone mechanicznie”– brzmi dieta bezzębnej trójki: jajka, szynka, grzanki, bekon, wszystko przeżute w kuchni trzydzieści dwa razy przez urządzenie z nierdzewnej stali. Wyobrażam sobie, jak wydyma gumowe wargi podobne do kawałka rury od odkurzacza i z cichym pierdnięciem wypluwa na talerz kulkę przeżutej szynki.

Czarni ciut za szybko ładują papkę w różowe, rozciumkane usta Roślin; inwalidzi nie nadążają z przełykaniem i mechaniczny miękisz spływa im na ubrania po zapadłych podbródkach. Czarni klną na czym świat stoi i rozwierają im szerzej usta, kręcąc łyżkami, jakby wydłubywali ogryzki z nadgniłych jabłek.

– Ten stary pierdoła Blastic rozpada się na moich oczach! Już sam nie wiem, czy karmię drania mielonym bekonem, czy kawałkami jego własnego jęzora…

Siódma trzydzieści – przenosimy się do świetlicy. Wielka Oddziałowa wygląda przez swoją ukochaną szybkę, tak wypucowaną, że jej w ogóle nie widać, kiwa głową, podnosi rękę i zrywa kartkę z kalendarza: jest o jeden dzień bliżej celu. Naciska guzik i wszystko się zaczyna. Słyszę łoskot, jakby potrząsano arkuszem blachy. Cisza! Okresowi: siadać po swojej stronie świetlicy i czekać, aż dostaniecie karty i zestawy do gry w monopol. Chronicy: siadać po swojej stronie i czekać na puzzle. Ellis: stań pod ścianą, rozłóż ręce, żeby przybito je gwoździami, i sikaj po nodze. Pete: kiwaj głową jak kukiełka. Scanlon: ruszaj nad stołem grubymi rękami, jakbyś konstruował nieistniejącą bombę, żeby wysadzić nieistniejący świat. Harding: mów, wymachuj w powietrzu dłońmi jak synogarlice, a potem schowaj je pod pachy, bo prawdziwi mężczyźni ani nie gestykulują, ani nie mają takich ładnych rączek. Sefelt: jęcz, że bolą cię zęby i wypadają włosy. Wszyscy razem: wciągnąć powietrze… wypuścić powietrze… oddychać rytmicznie; serca mają bić wszystkim z szybkością podaną na kartoniku z porządkiem dziennym. Równo jak zsynchronizowane cylindry.

Wszystko jak w rysunkowym świecie: płaskie postacie o czarnych konturach odgrywające wariacką historyjkę, która na pewno byłaby bardzo zabawna, gdyby nie to, że tymi postaciami są prawdziwi faceci…

Siódma czterdzieści pięć – czarni suną wzdłuż szeregu Chroników i zakładają cewniki tym, którzy potrafią trwać bez ruchu. Cewniki to stare prezerwatywy o obciętych końcach, przymocowane gumkami do rurek biegnących przez nogawki do plastykowych torebek zaopatrzonych w napis: WYŁĄCZNIE DO JEDNORAZOWEGO UŻYTKU, które mam obowiązek myć pod koniec dnia. Czarni przyklejają prezerwatywy plastrem do włosów łonowych; starzy Chronicy mają krocza łyse jak niemowlaki od ciągłego odrywania plastra…

Ósma – ściany buczą i terkoczą pełną mocą. „Podawanie leków” – oznajmia megafon na suficie głosem Wielkiej Oddziałowej. Zaglądamy do jej oszklonej klatki i widzimy, że nie ma jej przy mikrofonie; stoi o trzy metry od niego i poucza pielęgniarkę, jak należy układać lekarstwa na tacy, żeby leżały w nienagannym porządku. Okresowi ustawiają się przy szklanych drzwiach w porządku alfabetycznym, A, B, C, D; za nimi Chronicy, a na końcu Wózkarze (Rośliny dostają proszki później, rozpuszczone w łyżeczce kompotu z jabłek). Każdy otrzymuje papierowy kubeczek z kapsułkami, które jednym zamaszystym ruchem wrzuca głęboko do gardła, i podsuwa kubek pielęgniarce do napełnienia wodą, żeby popić lek. Zdarza się, że jakiś dureń pyta, co to za proszki każą mu brać.

– Nie tak szybko, aniołeczku; co to za dwie czerwone kapsułki obok mojej witaminki?

Znam go. Tęgi, wiecznie gderający Okresowy, który już zdążył sobie wyrobić opinię rozrabiaki.

– To zwykłe proszki, panie Taber. Dla pańskiego dobra. Musimy je szybko połknąć.

– Ale jakie proszki? Rany, przecież sam widzę, że to proszki…

– Połknijmy je szybciutko, dobrze? Takie ładne proszeczki. Niech pan to zrobi dla mnie.

Pielęgniarka zerka na Wielką Oddziałową, żeby zobaczyć, czy ta kokieteryjna metoda znajdzie uznanie w jej oczach, po czym spogląda na Tabera. Facet w dalszym ciągu, nawet dla niej, nie zamierza łykać proszków, o których nic nie wie.

– Nie lubię się awanturować, ale nic nie połknę, dopóki się nie dowiem, co jest w środku. Kto mi zagwarantuje, że to nie jakieś świństwo, po którym z człowiekiem dzieją się dziwne rzeczỳ?

– Panie Taber, proszę się nie denerwować…

– Nie denerwować? Na miłość boską, chcę się tylko dowiedzieć…

Wielka Oddziałowa podkradła się cicho i ścisnęła go za łokieć, paraliżując mu całe ramię.

– W porządku, siostro Flinn – mówi. – Skoro pan Taber upiera się jak dziecko, będziemy go traktować odpowiednio. Staraliśmy się być dla niego mili i uprzejmi. Najwyraźniej nie jest to właściwa metoda. Ani słowa podzięki: tylko wrogość i wrogość. Może pan odejść, panie Taber, jeżeli nie chce pan przyjąć leków doustnie.

– Na miłość boską, chciałem się tylko…

– Może pan odejść.

Odchodzi, mrucząc pod nosem, gdy tylko oddziałowa puszcza jego łokieć; idzie do toalety i siedzi tam cały ranek, dumając o czerwonych kapsułkach. Raz ukryłem jedną pod językiem – udałem, że ją połykam, a potem rozgniotłem ją w schowku. Przez ułamek sekundy, zanim wszystko obróciło się w biały pył, widziałem zminiaturyzowany zespół elektroniczny podobny do tych, jakich używaliśmy w wojsku w Korpusie Radiolokacyjnym, złożony z mikroskopijnych drucików, oporników i tranzystorów, specjalnie zaprojektowany, żeby rozsypać się przy zetknięciu z powietrzem…

Ósma dwadzieścia – czarni wydają karty i puzzle…

Ósma dwadzieścia pięć – któryś Okresowy wspomina, że podglądał swoją siostrę w kąpieli; trzej pacjenci siedzący przy tym samym stoliku o mało nóg nie połamią, tak im spieszno, żeby wpisać to do dziennika…

Ósma trzydzieści – otwierają się drzwi i na oddział wbiega truchcikiem dwóch cuchnących winem techników; technicy zawsze chodzą szybko albo biegają truchcikiem, bo tak bardzo pochylają się do przodu, że upadliby, gdyby poruszali się wolno. Zawsze pochylają się do przodu i zawsze cuchną winem, jakby sterylizowali w nim narzędzia. Wbiegają do pracowni i zamykają za sobą drzwi, zaczynam więc zmywać koło nich posadzkę i staram się uchwycić głosy ponad zgrzytem stali o kamień szlifierski: zzzt-zzzt-zzzt.

– Przeklęta pora; mamy już co do roboty?

– Musimy zainstalować wyłącznik ciekawości w jakimś dociekliwym draniu. Oddziałowa mówi, że to pilne, a ja nawet nie wiem, czy mamy taki wichajster na składzie.

– Może trzeba będzie zadzwonić do IBM, żeby nam dostarczyli galopem; sprawdzę tylko w magazynie…

– Dobra, a przy okazji przynieś butelkę spirytusu; nie wiem, co się ze mną dzieje, ale na trzeźwo nie jestem w stanie zamontować najmniejszego gówna. Ech, do diabła, to i tak lżejsza praca niż w warsztacie samochodowym…

Ich głosy są sztuczne, a wymiana zdań za szybka jak na prawdziwą rozmowę – tak gdakają postacie na filmach rysunkowych. Odsuwam się ze zmywakiem, nim mnie ktoś przyłapie na podsłuchiwaniu.

Dwaj wysocy czarni dopadają Tabera w toalecie i ciągną siłą do izolatki. Jednego udaje mu się kopnąć w kostkę. Taber drze się wniebogłosy. Dziwi mnie, że kiedy go trzymają, wygląda tak bezradnie, jakby go skuwały czarne stalowe obręcze.

Sanitariusze rzucają go twarzą na materac. Jeden siada mu na głowie, a drugi rozpruwa z tyłu trawiaste portki i szarpie materiał, aż brzoskwiniowy tyłek Tabera wyłania się z zieleni. Materac zagłusza przekleństwa pacjenta, a czarnuch siedzący mu na głowie powtarza:

– Spokojnie, panie Taber, spokojnie…

Korytarzem nadchodzi oddziałowa, smarując wazeliną długą strzykawkę; skręca do izolatki i zatrzaskuje za sobą drzwi, a kiedy wyłania się po sekundzie, wyciera igłę o strzęp spodni Tabera. Słoik wazeliny zostawiła w środku. Zanim drugi czarny domknie drzwi, widzę przez szparę, że ten, który siedzi Taberowi na głowie, natłuszcza go zanurzonym w słoiku kawałkiem ligniny. Dopiero po dłuższym czasie drzwi się znów otwierają i ukazują się w nich sanitariusze, którzy przenoszą Tabera do pracowni. Ubranie zdarli z niego do reszty: jest teraz owinięty w mokre prześcieradło…

Dziewiąta – młodzi stażyści w marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach przychodzą na pięćdziesiąt minut, żeby wypytywać Okresowych o ich dzieciństwo. Wielka Oddziałowa nie ma zaufania do tych ostrzyżonych na jeża młodzików i ich pięćdziesięciominutowy pobyt na oddziale jest dla niej ciężką próbą. W ich obecności zaczyna nawalać cała maszyneria, więc oddziałowa marszczy gniewnie brwi i zapisuje sobie, żeby sprawdzić w aktach, czy stażyści nie mają za sobą wykroczeń drogowych albo czegoś podobnego…

Dziewiąta pięćdziesiąt – stażyści wychodzą i maszyneria znów buczy miarowo. Oddziałowa obserwuje ze szklanej klatki świetlicę: obraz za szybą odzyskuje stalowoniebieską wyrazistość, a pacjenci jednoznaczne, zdyscyplinowane ruchy rysunkowych postaci.

Z pracowni wyjeżdża wózek szpitalny, na którym leży Taber.

– Musieliśmy mu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, bo przy nakłuwaniu kanału kręgowego zaczął się budzić – mówi technik do oddziałowej. – Co siostra na to, gdybyśmy go tak wzięli teraz do głównego budynku na elektrowstrząsy, żeby nie marnować drugiego seconalu?

– Świetna myśl. A potem proszę go jeszcze wziąć na encefalograf; może się okaże, że trzeba mu zoperować mózg.

Technicy wybiegają truchcikiem, pchając wózek z pacjentem, podobni do postaci z kreskówki albo do kukiełek w przedstawieniu, które ma śmieszyć, gdy lalka zostaje pobita przez diabła lub pożarta przez uśmiechniętego krokodyla…

Dziesiąta – przynoszą pocztę. Czasem dają ci rozdartą kopertę…

Dziesiąta trzydzieści – zjawia się rzecznik prasowy na czele grupy członkiń klubu kobiecego. W drzwiach świetlicy klaszcze w pulchne dłonie.

– Czołem, panowie, głowa do góry, głowa do góry… Rozejrzyjcie się, drogie panie, prawda, jak tu czysto, jak przyjemnie? To jest siostra Ratched. Wybrałem ten oddział właśnie ze względu na nią. Siostra Ratched jest jak matka. Nie chodzi mi oczywiście o wiek, same panie rozumieją…

Rzecznik ma tak ciasny kołnierzyk koszuli, że kiedy się śmieje, puchnie mu twarz – śmieje się zaś niemal bez przerwy, choć zupełnie nie wiem z czego, śmieje się piskliwie i szybko, jakby chciał przestać, ale nie potrafił. Jego czerwona, nabrzmiała, okrągła twarz przypomina balon, na którym ktoś namalował rysy ludzkie. Rzecznik nie ma zarostu na twarzy, a na głowie zaledwie kilka włosów: wygląda to tak, jakby kiedyś przykleił ich sobie całą garść, ale nie chciały się trzymać, wciąż się zsuwały i wpadały mu do mankietów, do kieszonki koszuli i za kołnierz. Może dlatego nosi tak ciasny kołnierzyk, żeby nie dostawały mu się za koszulę.

I może dlatego tyle się śmieje, że łaskoczą go te, których nie udało mu się zatrzymać.

Oprowadza po szpitalu poważne kobiety w żakietach – kiwają głowami, kiedy pokazuje im zmiany, jakie zaszły z biegiem lat. Pokazuje telewizor, ogromne klubowe fotele i zbiornik z pitną wodą, a potem prowadzi je na kawę do dyżurki. Czasem przychodzi sam, staje pośrodku świetlicy i klaszcze w dłonie (słychać, że są mokre od potu), klaszcze dwa lub trzy razy, aż mu się sklejają, a wtedy podnosi je, złożone jak do modlitwy, przytyka do jednego z licznych podbródków i zaczyna się obracać. Kręci się tak i kręci na środku świetlicy, omiatając szalonym, przerażonym wzrokiem telewizor, nowe obrazki na ścianach i zbiornik z pitną wodą. I się śmieje.

Nigdy nam nie zdradza, co go tak bawi, ale dla mnie najkomiczniejszy jest on sam, gdy się kręci i kręci jak bąk – gdyby go pchnąć, natychmiast odzyskałby równowagę i kręcił się dalej, bo jest obciążony ołowiem. Nigdy, ale to nigdy nie patrzy na twarze pacjentów…

Dziesiąta czterdzieści, dziesiąta czterdzieści pięć, dziesiąta pięćdziesiąt – pacjenci ruszają na terapię reedukacyjną, na terapię zajęciową lub na fizjoterapię, albo do dziwacznych małych gabinecików, w których ściany są różnej wysokości, a podłoga jest nierówna. Szum maszynerii osiąga stałą prędkość.

Oddział szumi jak przędzalnia, w której kiedyś byłem, gdy nasza drużyna futbolowa rozgrywała w Kalifornii mecz międzyszkolny. Po udanym sezonie dumni i rozentuzjazmowani kibice zafundowali nam przelot do Kalifornii na mecz z najlepszą tamtejszą drużyną szkolną. Ilekroć graliśmy na wyjeździe, musieliśmy zwiedzać jakiś miejscowy zakład lub fabrykę. Nasz trener lubił dowodzić, że sport ma wartości poznawcze, bo w trakcie wyjazdów uczymy się czegoś nowego, toteż gdziekolwiek byśmy jechali, zawsze przed meczem prowadził nas do mleczarni, rafinerii lub fabryki konserw. W Kalifornii wypadło nam zaliczyć przędzalnię. Moim kolegom z drużyny wystarczył jeden rzut oka i wrócili do autokaru, żeby grać w pokera na walizkach, ale ja zostałem w środku i stanąłem w kącie, by nie kręcić się pod nogami młodym Murzynkom, które biegały tam i z powrotem między rzędami maszyn. Cały ten szum, stukotanie i klekot ludzi oraz urządzeń, wiecznie te same automatyczne ruchy – to wszystko wprawiło mnie w dziwny letarg. Dlatego zostałem, kiedy inni wychodzili, jak również dlatego, że to, co widziałem, przypomniało mi członków mojego plemienia, którzy pod koniec opuścili wioskę, żeby pracować przy kruszarce na budowie tamy. Te same szaleńcze, automatyczne ruchy, twarz zahipnotyzowana monotonią… Chciałem wyjść z kolegami, ale nie mogłem się ruszyć.

Był ranek i początek zimy, więc miałem na sobie kurtkę, jakie otrzymaliśmy wszyscy po wywalczeniu mistrzostwa – czerwono-zieloną ze skórzanymi rękawami i z naszywką w kształcie piłki na plecach, upamiętniającą nasz sukces – i wiele młodych Murzynek się na nią gapiło. Zdjąłem kurtkę, ale dziewczyny nie przestały się gapić. W tamtych czasach byłem dużo większy niż teraz.

Jedna dziewczyna odsunęła się od przędzarki, rozejrzała się, czy nie idzie brygadzista, i podeszła do mnie. Zapytała, czy gramy wieczorem z drużyną miejscowej szkoły, i powiedziała, że jej brat jest w tej drużynie obrońcą. Gdy tak gadaliśmy o futbolu i podobnych sprawach, zorientowałem się, że widzę twarz dziewczyny bardzo niewyraźnie, jakby między nami unosiła się mgła. To kłaczki bawełny fruwały w powietrzu.

Powiedziałem jej o tym. Wywróciła do góry oczy i zachichotała, zakrywając usta, kiedy usłyszała, że patrząc na nią, czuję się tak, jakbyśmy w mglisty poranek polowali razem na kaczki.

– A co bym to niby miała robić sam na sam z tobą w myśliwskiej kryjówce? – zapytała.

Odparłem, że mogłaby się zaopiekować moją długą strzelbą, na co wszystkie pracownice przędzalni zaczęły chichotać, zakrywając dłońmi usta. Ja też się roześmiałem, zadowolony ze swojego dowcipu. Rozmawialiśmy i śmialiśmy się, gdy nagle chwyciła mnie za nadgarstki i wpiła się w nie palcami. Rysy jej twarzy nabrały nagle niebywałej ostrości: poznałem, że się czegoś okropnie boi.

– Zabierz mnie – szepnęła – zabierz mnie stąd, wielkoludzie. Zabierz mnie z tej przędzalni, z tego miasta, z tego życia. Zabierz mnie do myśliwskiej kryjówki. Byleby daleko. Dobrze, wielkoludzie? Dobrze?

Widziałem przed sobą jej ciemną, ładną, lśniącą twarz. Stałem z otwartymi ustami i nie wiedziałem, co powiedzieć. Trwaliśmy tak złączeni przez kilka sekund, a potem szum przędzalni wzmógł się nagle i coś zaczęło odciągać dziewczynę ode mnie. Niewidzialny sznur przyczepiony do jej czerwonej, kwiecistej spódnicy szarpał ją do tyłu. Z chwilą gdy palce Murzynki ześliznęły się z moich nadgarstków, jej twarz straciła ostrość; za mgłą wirującej bawełny jej rysy znów były miękkie i płynne jak topniejąca czekolada. Dziewczyna zaśmiała się, okręciła na pięcie i tylko mignęły mi jej brązowe uda, gdy spódnica podfrunęła do góry. Mrugnęła do mnie przez ramię i poleciała do swojej przędzarki, z której zwały włókna spadały na ziemię; zgarnęła je i przebiegłszy lekko między rzędami maszyn, wrzuciła do zbiornika, po czym skręciła i znikła mi z oczu.

Wirujące, roztańczone wrzeciona, skaczące czółenka, szpule miotające nićmi, bielone wapnem ściany, stalowoszare maszyny i zwijające się jak w ukropie dziewczyny w kwiecistych spódnicach, a wszystko pokryte pajęczyną rozpędzonych białych nici trzymających do kupy przędzalnię – obraz ten został mi na zawsze w pamięci i od czasu do czasu coś na oddziale sprawia, że znów jawi mi się przed oczyma.

Tak. To wiem na pewno. Nasz oddział jest warsztatem naprawczym Kombinatu. Tu, w szpitalu, usuwa się usterki nabyte w miastach, w kościołach i w szkołach. Kiedy naprawiony wyrób powraca do społeczeństwa – zupełnie jak nowy, a czasami lepszy od nowego – szczęście rozsadza serce Wielkiej Oddziałowej; to, co do niej trafiło jako bryła szmelcu, jest teraz sprawną, wyregulowaną cząstką, chlubą całego zakładu i radością dla oka. Patrzcie, jak kroczy taki wyrób po świecie: z tym przyspawanym uśmiechem pasuje jak ulał do niewielkiej, przytulnej dzielnicy, w której właśnie rozkopano ulice, żeby przeprowadzić rury kanalizacyjne. W niczym mu tu nie wadzi. Nareszcie jest dostrojony do otoczenia…

– Aż się wierzyć nie chce, jak ten Maxwell Taber zmienił się od wyjścia ze szpitala; ciut siny pod oczami, ciut szczuplejszy, ale to zupełnie inny człowiek! Amerykańska technologia…

Tymczasem światło w oknie sutereny pali się dzień w dzień długo po północy, a instalacje o opóźnionym działaniu dodają zręczności jego palcom, gdy pochyliwszy się nad zamroczoną proszkami nasennymi żoną, dwiema córeczkami w wieku lat czterech i sześciu oraz sąsiadem, z którym w poniedziałki grywa w kręgle – reguluje ich tak samo, jak wyregulowano jego. W ten sposób moc Kombinatu sięga coraz dalej.

Kiedy wreszcie po zaprogramowanej liczbie lat wyczerpie mu się bateria, całe miasteczko wspomina go serdecznie, w miejscowej gazecie ukazuje się zdjęcie sprzed roku, przedstawiające go, jak pomaga skautom w Dniu Porządkowania Cmentarzy, a dyrektor szkoły przysyła jego żonie list, w którym pisze, że Maxwell Wilson Taber służył za wzór młodzieży ich wspaniałej społeczności.

Nawet dwóm przedsiębiorcom pogrzebowym, zazwyczaj chciwym skąpcom, miękną serca.

– Spójrz na niego – mówi jeden – stary Max Taber to był złoty człowiek. Co ty na to, żeby mu tak dać solidną, elegancką trumnę, nie licząc rodzinie nic ekstra? No, raz kozie śmierć, niech będzie na koszt firmy.

Każde takie wyleczenie powoduje, że szczęście rozsadza serce Wielkiej Oddziałowej, każda udana naprawa jest bowiem znakomitą reklamą jej metod i całego przemysłu medycznego. Wypisany pacjent to radość dla wszystkich.

Ale z nowymi to zupełnie inna historia. Nawet najbardziej układni nowi wymagają sporo pracy, nim się ich wdroży do porządku, a co więcej, nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się pośród nich ten jeden nieposkromiony, który będzie siał zamęt na prawo i lewo, zniszczy, co może, i zakłóci sprawne funkcjonowanie oddziału. A jak już mówiłem, Wielka Oddziałowa okropnie się irytuje, gdy jej oddział przestaje sprawnie funkcjonować.


Przed południem znów włączają mgielnicę, tym razem na mniejszą moc: mgła wciąż jest gęsta, ale widzę co nieco, jeśli wytężę wzrok. Pewnego dnia przestanę go wytężać, poddam się zupełnie i zgubię we mgle jak niektórzy Chronicy, teraz jednak ciekawi mnie nowy pacjent – chcę zobaczyć, jak się zachowa na zbliżającym się zebraniu grupy.

Za dziesięć pierwsza mgła się rozchodzi i czarni każą Okresowym uprzątnąć świetlicę. Pacjenci zaczynają wynosić stoły do gabinetu hydroterapii po drugiej stronie korytarza, zupełnie jakby się szykowała potańcówka, jak to komentuje McMurphy.

Wielka Oddziałowa obserwuje wszystko przez szybę. Od równo trzech godzin nie ruszyła się z miejsca, nie poszła nawet na drugie śniadanie. Punktualnie o pierwszej, kiedy ze świetlicy usunięto już stoły, lekarz opuszcza swój gabinet przy końcu korytarza, wchodzi, kłania się oddziałowej, mijając dyżurkę, i zasiada w fotelu odrobinę na lewo od drzwi. Dopiero wówczas pacjenci zajmują miejsca, a po chwili nadciągają pielęgniarki i stażyści. Kiedy wszyscy już siedzą, Wielka Oddziałowa wstaje od szyby, idzie na tyły dyżurki do stalowego pulpitu pokrytego tarczami i przyciskami, włącza urządzenie podobne do automatycznego pilota, żeby kierowało oddziałem podczas jej nieobecności, a następnie wkracza do świetlicy, niosąc dziennik i koszyk wypełniony papierami. Choć spędziła już w szpitalu pół dnia, jej fartuch nadal jest tak sztywny od krochmalu, że nie układa się łagodnie, tylko łamie z trzaskiem, jakby ktoś składał zamarznięte płótno.

Oddziałowa siada odrobinę na prawo od drzwi.

Gdy tylko siada, stary Pete Bancini podnosi się chwiejnie, zaczyna kiwać głową i sapać.

– Jestem zmęczony. Uff. Och, mój Boże. Strasznie zmęczony – powtarza jak zawsze, kiedy na oddział trafia nowy pacjent, który może będzie gotów go wysłuchać.

Wielka Oddziałowa nie patrzy w jego stronę. Przegląda papiery w koszyku.

– Niech ktoś usiądzie przy panu Bancinim – mówi – i postara się go uciszyć, żebyśmy mogli rozpocząć zebranie.

Billy Bibbit siada obok Pete’a, który wpatruje się w McMurphy’ego i kołysze głową z boku na bok, jakby dawał sygnały na przejeździe kolejowym. Pracował na kolei przez trzydzieści lat i wreszcie zużył się zupełnie, a teraz powtarza zapamiętane czynności.

– Jestem zmęczooony! – woła, wyciągając szyję w stronę McMurphy’ego.

– Spokojnie, Pete – szepcze Billy, kładąc piegowatą dłoń na kolanie staruszka.

– Strasznie zmęczony…

– Wiem, Pete. – Billy poklepuje go po kościstym kolanie i Pete opuszcza głowę; rozumie, że dziś nikt nie wysłucha jego skargi.

Oddziałowa zdejmuje z ręki zegarek, nakręca go, spoglądając na zegar ścienny, i kładzie tarczą do góry w koszyku. Następnie wyjmuje z koszyka tekturową teczkę.

– W porządku. Możemy zaczynać?

Obraca sztywno głowę i z uśmiechem rozgląda się po świetlicy, żeby sprawdzić, czy nikt nie zamierza oponować. Chłopaki boją się napotkać jej wzrok – spuszczają oczy i oglądają sobie paznokcie. Wszyscy z wyjątkiem McMurphy’ego. Zajął fotel w rogu świetlicy, rozsiadł się w nim wygodnie i obserwuje każdy ruch oddziałowej. Cyklistówkę ma wciśniętą głęboko na rude kędziory, jakby zaraz miał startować w zawodach, a na jego kolanach leży talia kart – przekłada ją, a następnie składa z głośnym trzaskiem zwielokrotnionym przez ciszę. Wzrok oddziałowej zatrzymuje się przez moment na McMurphym. Miała go na oku, kiedy przez cały ranek grał w pokera, i choć nie zauważyła, by pieniądze przechodziły z ręki do ręki, podejrzewa, iż nie należy on do ludzi, którym w smak byłaby panująca na oddziale zasada, że gra się wyłącznie na zapałki. Przekładane karty znów szeleszczą, po czym rozlega się trzask i talia znika w potężnej dłoni McMurphy’ego.

Oddziałowa znów spogląda na zegarek, wyjmuje z tekturowej teczki kartkę papieru, zerka na nią i chowa ją z powrotem. Odkłada teczkę i bierze dziennik. Czeka, aż przybity do ściany Ellis przestanie kasłać, po czym mówi:

– Zaczynamy. Pod koniec piątkowego zebrania… omawialiśmy kłopoty pana Hardinga… z jego młodą żoną. Pan Harding poinformował nas, że jego żona ma wyjątkowo obfity biust, co jest dla niego krępujące, ponieważ wszyscy mężczyźni oglądają się za nią na ulicy.

Otwiera dziennik na stronach założonych paskami papieru.

– Według uwag poczynionych w dzienniku przez pacjentów pan Harding wygłosił opinię, że jego żona „sama prowokuje tych drani”. Słyszano też, jak mówił, że może to z jego winy żona stara się zainteresować sobą innych mężczyzn. Słyszano również, jak powiedział: „Dla mojej milutkiej, acz ograniczonej żony każde słowo czy gest, który nie kojarzy się automatycznie ze środowiskiem krzepkich, nieokrzesanych murarzy, stanowi dowód zniewieściałości”.

Oddziałowa jeszcze przez chwilę czyta po cichu dziennik, a następnie go zamyka.

– Pan Harding oświadczył ponadto, że obfity biust żony czasami wywołuje w nim poczucie niższości. Tyle informacji. Kto miałby ochotę dotknąć tej kwestii?

Harding zamyka oczy, pozostali milczą. McMurphy patrzy po chłopakach, a kiedy widzi, że żaden z nich nie zamierza się odezwać, podnosi rękę do góry i jak uczniak strzela palcami. Oddziałowa kiwa głową.

– Panie… hm… McMurry?

– Dotknąć czego?

– Słucham?

– Pytała siostra: „Kto ma ochotę dotknąć…?”

– Dotknąć… kwestii, panie McMurry, problemów pana Hardinga z żoną.

– Aha. Myślałem, że możemy dotknąć jej… no, czego innego.

– A co innego…

Urywa. O mało nie zbił jej z tropu. Okresowi uśmiechają się ukradkiem, McMurphy zaś przeciąga się szeroko, ziewa, mruga do Hardinga. Po chwili oddziałowa, już całkiem opanowana, chowa dziennik do koszyka, wyjmuje inną teczkę i zaczyna czytać:

– McMurry, Randle Patrick. Skierowany do kliniki z penitencjarnej farmy w Pendleton. Na obserwację i ewentualne przymusowe leczenie. Lat trzydzieści pięć. Kawaler. Odznaczony w Korei za zorganizowanie ucieczki z komunistycznego obozu jenieckiego. Usunięty z wojska za brak subordynacji. Dalej następuje litania bójek ulicznych, awantur w lokalach oraz aresztów za pijaństwo, pobicia, zakłócanie porządku i – najliczniej – za szulerstwo. Raz aresztowany… za nierząd.

– Za nierząd? – Lekarz podrywa głowę.

– Za nierząd z nieletnią…

– Hola! Nic mi nie udowodnili – mówi McMurphy do lekarza. – Dziewczyna odmówiła zeznań.

– Z piętnastoletnim dzieckiem.

– Twierdziła, panie doktorze, że ma siedemnaście, i była chętna jak mało która.

– Jak wynika z protokołu, lekarz sądowy, który badał dziecko, stwierdził penetrację, wielokrotną penetrację…

– Tak chętna, że w końcu musiałem zaszyć sobie portki.

– Mimo wyniku obdukcji dziecko odmówiło złożenia zeznań. Powodem mogło być zastraszenie. Oskarżony wyjechał z miasta wkrótce po procesie.

– Rany, nie miałem innego wyjścia. Doktorze, niech pan posłucha – nachyla się, wspiera łokieć na kolanie i zniżając głos szepcze przez całą świetlicę do lekarza – ta mała kurewka wycisnęłaby ze mnie ostatnie soki, zanimby osiągnęła legalny wiek. Ledwo stawałem w drzwiach, przewracała mnie na podłogę i już była pode mną.

Oddziałowa zamyka teczkę i podaje lekarzowi siedzącemu po drugiej stronie drzwi.

– Oto nasz nowy pacjent, doktorze Spivey – mówi, jakby miała w teczce żywego człowieka i mogła go razem z nią przekazać do wglądu. – Zamierzałam później zapoznać pana z jego aktami, ale skoro sam tak natarczywie domaga się uwagi na zebraniu grupy, możemy załatwić tę sprawę od razu.

Lekarz ciągnie za tasiemkę, wyławia z kieszonki binokle i mocuje je sobie na nosie. Przekrzywiają się na prawo, więc przechyla głowę na lewo, żeby wróciły na miejsce. Przeglądając teczkę, uśmiecha się pod nosem, bo zuchowaty ton nowego faceta też go rozbawił, ale tak jak my pilnuje się, żeby się głośno nie roześmiać. Kiedy dochodzi do ostatniej strony, zamyka teczkę i chowa binokle do kieszonki. Patrzy na pochylonego wyczekująco McMurphy’ego.

– Jak widzę, nie przechodził pan dotychczas leczenia psychiatrycznego, prawda, panie McMurry?

– McMurphy, doktorze.

– Słucham? Zdawało mi się… siostra mówiła…

Otwiera teczkę, wyławia binokle, patrzy przez moment w akta, po czym znów ją zamyka i znów chowa binokle.

– Rzeczywiście. McMurphy. Ma pan słuszność. Bardzo przepraszam.

– W porządku, doktorze. To wina oddziałowej. Ona pierwsza zaczęła przekręcać moje nazwisko. Niektórzy ludzie mają ku temu skłonności. Mój wuj Hallahan chodził kiedyś z babką, która udawała, że nie potrafi zapamiętać jego nazwiska, i – by mu dokuczyć – zwała go Chuliganem. Ciągnęło się to miesiącami, ale w końcu ją oduczył. I to raz na zawsze.

– Naprawdę? W jaki sposób? – pyta lekarz.

McMurphy uśmiecha się szeroko i pociera nos kciukiem.

– O nie, tego panu nie zdradzę. Wolę, żeby metoda wuja Hallahana pozostała na razie tajemnicą, bo może sam będę zmuszony z niej skorzystać.

Mówiąc to, patrzy wprost na oddziałową. Siedzi uśmiechnięta jakby nigdy nic, więc po chwili McMurphy przenosi wzrok na lekarza.

– Wracając do rzeczy, o co mnie pan pytał?

– A tak. Interesuje mnie, czy był pan kiedyś na leczeniu psychiatrycznym, przechodził psychoanalizę albo przebywał w zakładzie.

– No, jeśli policzyć wszystkie zakłady karne, zarówno stanowe, jak okręgowe…

– Mam na myśli zakłady psychiatryczne.

– Aha. Nie, w takim razie nie. To mój pierwszy raz. Ale jestem pomylony, doktorze. Daję słowo. Moment, zaraz panu pokażę. Wiem, że lekarz na farmie…

Wstaje, chowa talię kart do kieszeni kurtki, przechodzi przez salę, pochyla się nad lekarzem i zaczyna kartkować papiery w teczce, którą ten trzyma na kolanach.

– Wiem, że coś napisał, powinno być tu przy końcu…

– Tak? Musiałem to przeoczyć. Chwileczkę.

Znów wyławia binokle, zakłada na nos i patrzy, gdzie mu wskazuje McMurphy.

– Proszę. Oddziałowa opuściła ten ustęp, kiedy referowała moje akta. O tu: „Więzień McMurphy objawia nadmierną…”, chcę, żeby było jasne, doktorze, co ze mnie za człowiek, „…nadmierną wybuchowość, prawdopodobnie na podłożu psychopatycznym”. Lekarz powiedział mi, że pewnie jestem psychopatą, bo lubię się bić i pieprz… panie wybaczą… bo, jak to ujął, jestem nadgorliwy we współżyciu z kobietami. Doktorze, czy to bardzo zły objaw?

Kiedy pyta, jego szeroka, męska twarz przybiera tak dziecinnie zatroskany i zmartwiony wyraz, że lekarz schyla głowę, by stłumić kolejny chichot, a binokle zsuwają mu się z nosa i same wpadają do kieszonki. Uśmiechają się również wszyscy Okresowi, a nawet niektórzy Chronicy.

– Chodzi mi o tę nadgorliwość, doktorze. Czy pan miał kiedy podobne kłopoty?

Lekarz wyciera oczy.

– Nie, panie McMurphy, nie miałem, przyznaję. Intryguje mnie jednak następująca uwaga w pańskich aktach: „Nie można wykluczyć symulowania dysforii celem uniknięcia mozolnej pracy na farmie”. – Spogląda na McMurphy’ego. – I co pan na to?

– Doktorze – McMurphy prostuje się na całą wysokość, marszczy czoło i rozkłada szeroko ręce, jakby wzywał niebo na świadka – czy ja wyglądam na normalnego człowieka?

Lekarz tak bardzo się stara nie parsknąć śmiechem, że nie jest w stanie nic odpowiedzieć. McMurphy odrywa od niego wzrok i kieruje to samo pytanie do Wielkiej Oddziałowej:

– Wyglądam?

Zamiast odpowiedzi oddziałowa wstaje z miejsca, zabiera lekarzowi żółtą teczkę i kładzie w koszyku pod zegarkiem. Po czym znów siada.

– Doktorze, może należałoby zapoznać pana McMurry’ego z regulaminem zebrań grupy?

– Szanowna pani chce się dowiedzieć, jak to było z wujem Hallahanem i kobietą, która przekręcała jego nazwisko? – pyta McMurphy.

Przez dłuższą chwilę oddziałowa patrzy na niego z powagą. Potrafi dowolnie zmieniać układ rysów, żeby wywierać na pacjentach pożądany efekt, choć każdy wyraz jej twarzy jest równie skalkulowany i sztuczny jak uśmiech. Wreszcie mówi:

– Przepraszam. Mack-Mur-phy. – Odwraca się do lekarza. – A teraz, doktorze, gdyby zechciał pan wyjaśnić…

Lekarz krzyżuje ręce na piersi i odchyla się na oparcie fotela.

– Słusznie. A skoro już przy tym jesteśmy, warto chyba przedstawić całą teorię naszej społeczności terapeutycznej. Chociaż zwykle zostawiam to na później. Tak. Świetny pomysł, siostro Ratched, wyśmienity.

– Na pewno warto, doktorze, ale przede wszystkim chodzi mi o przypomnienie zasady, że w trakcie zebrania pacjenci nie mogą wstawać z miejsc.

– Tak. Oczywiście. A potem wyjaśnię teorię. Panie McMurphy, jedną z podstawowych zasad jest, że podczas spotkań pacjenci muszą siedzieć. Sam pan rozumie; tylko w ten sposób możemy zachować porządek.

– Już idę, doktorze. Wstałem tylko po to, żeby pokazać panu tę adnotację w moich aktach.

Wraca do swojego kąta, znów przeciąga się szeroko i ziewa, po czym siada w fotelu. Poprawia się parę razy niczym pies, który szykuje sobie legowisko, a kiedy już usadawia się wygodnie, spogląda wyczekująco na lekarza.

– Co się tyczy teorii… – Doktor Spivey z rozkoszą bierze głęboki oddech.

– Ppppierdolę żonę – mówi Ruckly.

– Czyją żonę? – pyta teatralnym szeptem McMurphy, przysłaniając wierzchem dłoni usta, na co Martini podrywa błyskawicznie głowę i wodzi po świetlicy rozszerzonymi oczyma.

– Właśnie, czyją? – nalega. – Aha. Już widzę. Ją, tak?

– Wiele bym dał, żeby mieć oczy tego faceta – mówi McMurphy i już nie odzywa się do końca zebrania. Siedzi, przypatruje się uważnie wszystkiemu i nie roni ani słowa. Lekarz omawia swoją teorię, dopóki Wielka Oddziałowa nie dochodzi do wniosku, że zajął dość czasu – przerywa mu, przypominając, że trzeba jeszcze wrócić do Hardinga, i do końca zebrania dyskutują tylko o nim.

McMurphy kilkakrotnie pochyla się do przodu, jakby miał ochotę coś powiedzieć, ale za każdym razem zmienia zdanie i osuwa się z powrotem na oparcie fotela. Widać po jego minie, że nie wszystko pojmuje. Zorientował się już, że dzieje się tu coś dziwnego, choć jeszcze nie wie co. Na przykład nikt się nie śmieje. Kiedy spytał Ruckly’ego: „Czyją żonę?”, był pewien, że odpowie mu salwa śmiechu, a tymczasem wszyscy milczeli. Ściany tak ciasno kompresują powietrze, że nie sposób się roześmiać. Bardzo dziwne to miejsce, w którym mężczyźni nie umieją się odprężyć, wybuchnąć śmiechem, bardzo dziwne jest też, że tak ulegają tej uśmiechniętej, umączonej jędzy o zbyt czerwonych ustach i zbyt wielkich cyckach. Więc McMurphy myśli sobie, że zaczeka i zobaczy, co tu jest właściwie grane, zanim zdecyduje się na cokolwiek. To naczelna zasada cwanego szulera: przyjrzeć się grze, nim się do niej samemu przyłączy.


Teorię społeczności terapeutycznej słyszałem już tyle razy, że mam ją w małym palcu: jak to człowiek musi się nauczyć współżyć w grupie, zanim będzie mógł funkcjonować w normalnym społeczeństwie; jak to grupa może pomóc, wytykając mu jego błędy; jak to właśnie społeczeństwo rozstrzyga, kto jest, a kto nie jest normalny, więc należy starać się sprostać powszechnym kryteriom. I tak dalej. Ilekroć na oddział trafia nowy pacjent, lekarz od razu dosiada swego konika – w zasadzie tylko wtedy przejmuje ster i kieruje zebraniem. Twierdzi, że celem społeczności terapeutycznej jest stworzenie demokratycznego oddziału kierowanego głosami samych pacjentów oraz wypuszczanie na świat zewnętrzny pełnowartościowych obywateli.

– Nie tłamście w sobie – przekonuje lekarz – żadnych pretensji, bolączek, zgłaszajcie mi, jeżeli chcecie coś zmienić, zawsze można wszystko przedyskutować w grupie. Powinniście się tu czuć dostatecznie swobodnie, by bez skrępowania mówić o swoich problemach emocjonalnych w obecności personelu i innych pacjentów. Mówcie, dyskutujcie, wszystko wyznajcie! A jak któryś z was w trakcie zwyczajnej rozmowy powie coś osobistego, zapiszcie w dzienniku, żeby personel również mógł się dowiedzieć. Nie jest to „donosicielstwo” jak na filmach kryminalnych, ale pomoc okazywana kolegom. Wyciągajcie na wierzch stare grzechy, niech obmyją je oczy zebranych. Bierzcie udział w dyskusji. Pomagajcie sobie oraz przyjaciołom badać tajniki podświadomości. I pamiętajcie, że między przyjaciółmi nie powinno być żadnych sekretów.

– Chcemy – mówi zwykle na koniec – jak najbardziej upodobnić naszą mikrospołeczność do wolnej i demokratycznej społeczności na zewnątrz, stworzyć tu na oddziale mały światek będący zmniejszonym modelem ogromnego świata zewnętrznego, w którym pewnego dnia znów zajmiecie swoje miejsca.

Może zamierza jeszcze coś dodać, ale w tym momencie Wielka Oddziałowa zwykle go ucisza. Wtedy wstaje z fotela stary Pete, kiwa głową powgniataną jak miedziany garnek i opowiada, jaki to on jest zmęczony. Oddziałowa każe uciszyć i jego, żeby można było kontynuować zebranie, więc ktoś go uspokaja i zebranie znów toczy się gładko.

Raz i tylko raz jeden, cztery czy pięć lat temu, stało się inaczej. Gdy tylko lekarz skończył swoją stałą gadkę, oddziałowa zapytała:

– Proszę. Kto zacznie? Wyzbądźcie się tajemnic.

Po czym, ponieważ nikt się nie odezwał, a chciała zmusić Okresowych do wyznań, sama milczała przez dwadzieścia minut niczym syrena alarmowa, która lada chwila może zawyć, i wszystkich wprawiła w trans. Jej oczy niby obrotowe reflektory nieustannie omiatały zebranych. Przez dwadzieścia długich minut w świetlicy panowała głucha cisza, a pacjenci siedzieli bez ruchu jak oniemiali. Kiedy upłynęło dwadzieścia minut, oddziałowa spojrzała na zegarek i rzekła:

– Czyżby na sali nie było nikogo, kto ma na sumieniu czyny, do których się dotąd nie przyznał? – Sięgnęła do koszyka po dziennik. – Czy musimy powtarzać wszystko od początku?

I wtedy włączyły się jakieś aktywowane głosem urządzenia w ścianach, specjalnie zaprogramowane, by uruchomić się na dźwięk akurat tych słów oddziałowej. Okresowi zesztywnieli. Otworzyli jednocześnie usta. Wędrujący po sali wzrok oddziałowej zatrzymał się na pierwszym pacjencie siedzącym przy ścianie.

Ten poruszył nerwowo ustami.

– Obrabowałem kasę na stacji benzynowej.

Spojrzała na następnego.

– Chciałem się przespać z moją siostrzyczką.

Jej wzrok przenosił się z pacjenta na pacjenta; każdy podskakiwał jak trafiony rzutek.

– Chciałem… kiedyś… przespać się z moim bratem.

– Zabiłem moją kotkę, kiedy miałem sześć lat. Boże, daruj mi, zatłukłem ją kamieniami i zwaliłem winę na kolegę.

– Skłamałem, mówiąc, że tylko chciałem. Przespałem się z siostrzyczką!

– Ja też! Ja też!

– I ja! I ja!

Oddziałowa nawet nie marzyła, że odniesie taki sukces. Okresowi krzyczeli jeden przez drugiego, pogrążali się coraz głębiej i głębiej, nie mogli się powstrzymać, wyznawali sekrety, po których już nigdy nie mieliby odwagi spojrzeć sobie w oczy. Po każdym wyznaniu oddziałowa kiwała głową i powtarzała:

– Tak, tak, tak.

Nagle stary Pete poderwał się na nogi.

– Jestem zmęczony! – zawołał gniewnie mocnym, dźwięcznym głosem, jakiego nikt jeszcze u niego nie słyszał.

Wszyscy ucichli. Zrobiło się im wstyd, jakby to, co powiedział, było autentyczne i istotne, tysiąc razy prawdziwsze i ważniejsze od ich dziecinnej paplaniny. Wielka Oddziałowa była wściekła. Obróciła głowę i przeszyła Pete’a wzrokiem, a uśmiech spełzł jej z twarzy – przecież jeszcze chwilę temu wszystko szło tak sprawnie!

– Niech się ktoś zajmie biednym panem Bancinim – poleciła.

Trzech Okresowych wstało z miejsc. Starali się go uciszyć, klepali po plecach. Ale Pete nie zamierzał się uspokoić.

– Jestem zmęczony! Zmęczony! – powtarzał.

Wreszcie oddziałowa kazała jednemu z czarnych wyprowadzić go siłą ze świetlicy. Zapomniała, że sanitariusze nie mają żadnej władzy nad takimi ludźmi jak Pete.

Pete przez całe życie był Chronikiem. Choć trafił do szpitala dopiero, kiedy miał dobrze po pięćdziesiątce, Chronikiem był zawsze. Po obu stronach głowy ma głębokie dziury, ślady po kleszczach, którymi lekarz asystujący przy porodzie ścisnął mu głowę, kiedy go wyciągał. Pete bowiem wyjrzał na zewnątrz, zobaczył maszyny czekające na niego w izbie porodowej, zrozumiał, w jakim to świecie przyjdzie mu żyć, i natychmiast uchwycił się, czego tylko mógł, tam w środku, by zapobiec swoim narodzinom. Lekarz złapał głowę Pete’a w kleszcze, jakich używa się do lodu, wyszarpnął go na zewnątrz i myślał, że już po kłopocie. Ale głowa Pete’a była wtedy jeszcze bardzo świeża i miękka jak glina, więc kiedy z czasem stwardniała, pozostały na niej wklęśnięcia. Pete wyrósł na człowieka tak tępego, że najprostsza czynność, będąca drobnostką nawet dla sześcioletniego brzdąca, wymagała od niego żmudnych wysiłków, wytężonej koncentracji i ogromnej siły woli.

Ale miało to i swoją dobrą stronę – dzięki tępocie Pete nie dostał się w szpony Kombinatu. Nie mogli go wpasować w tryby swej machiny. Pozwolili mu więc przyjąć najprostszą posadę na kolei – dostał zbitą z dykty budkę gdzieś na odludziu przy samotnej zwrotnicy i musiał machać czerwoną latarnią, jeśli rozjazd przestawiony był w jedną stronę; zieloną, jeśli w drugą; a pomarańczową, jeśli inny pociąg był niedaleko. I Pete, sam jak palec, harował tak latami z niezłomną siłą i z uporem, którego nie mogli wytrzebić mu z głowy. Nigdy też nie zamontowali mu zespołów sterowniczych.

Dlatego właśnie czarny nie miał nad nim żadnej władzy. Ale całkiem o tym zapomniał, podobnie jak i oddziałowa, kiedy mu poleciła wyprowadzić Pete’a ze świetlicy. Czarny podszedł do starca i szarpnął go za ramię w stronę drzwi, tak jak szarpie się lejce konia ciągnącego pług, żeby go zawrócić.

– No już, Pete. Wracamy do łóżka. Tylko wszystkim przeszkadzasz.

Pete wyrwał ramię.

– Jestem zmęczony – powiedział ostrzegawczo.

– Chodź, staruszku, dość już narobiłeś zamętu. Chodź, położysz się grzecznie do łóżka.

– Zmęczony…

– Powiedziałem, idziemy, stary!

Czarny znów szarpnął go za ramię i Pete przestał kołysać głową. Wyprostował się, stanął pewniej na nogach, a wzrok mu się wyostrzył. Zwykle oczy ma przymknięte i mętne, jakby powleczone mlekiem, tym razem jednak zabłysły jasno niczym błękitny neon. Dłoń na końcu ramienia, za które trzymał go czarny, zaczęła się nagle powiększać. Personel i prawie wszyscy pacjenci rozmawiali między sobą, nie zwracając uwagi na starca z tą jego wieczną śpiewką o zmęczeniu, pewni, że za chwilę da się go uspokoić i będzie można kontynuować zebranie. Nie widzieli, jak dłoń na końcu ramienia starca powiększa się i powiększa za każdym razem, kiedy zaciska i rozwiera palce. Ja jeden widziałem. Widziałem, jak dłoń się powiększa, zaciska w pięść, zmienia kształt, staje się gładka i twarda. Wielka pordzewiała żelazna kula na końcu łańcucha. Utkwiłem w niej wzrok i czekałem, tymczasem zaś czarny znów szarpnął Pete’a w stronę drzwi.

– Mówiłem ci, stary…

Nagle zobaczył pięść. Usiłował się przed nią cofnąć, mówiąc „grzeczny Pete, grzeczny”, ale już nie zdążył. Pete zamachnął się żelazną kulą od dołu, aż od kolan. Czarny rąbnął plecami o ścianę, przykleił się na moment i – jakby była pokryta jakimś smarem – zjechał po niej na podłogę. Ze ściany dobiegł mnie huk trzaskających lamp, a tam, gdzie rąbnął w nią czarny, powstało pęknięcie w kształcie jego sylwetki.

Pozostali dwaj sanitariusze – najmniejszy i drugi duży – stali oniemiali ze zdumienia. Oddziałowa strzeliła palcami. Zareagowali natychmiast – szybkie ruchy, ślizg po posadzce, mały czarnuch obok dużego niczym odbicie w zmniejszającym lustrze… Już, już mieli się rzucić na Pete’a, gdy nagle uprzytomnili sobie to, o czym zapomniał ich kumpel: że Pete nie ma tych instalacji, co my pozostali, i nie wystarczy krzyknąć albo szarpnąć go za ramię, by zmusić do posłuszeństwa. Jeśli chcieli poskromić Pete’a, musieli go poskromić siłą, jak dzikiego niedźwiedzia czy buhaja, a skoro jeden z nich leżał bez czucia pod ścianą, czarni zwątpili w swoje szanse.

Obaj jednocześnie pomyśleli to samo i obaj, duży i jego zmniejszone odbicie, zamarli w identycznych pozach – lewa stopa wysunięta do przodu, prawa ręka w górze – równo w połowie drogi między Pete’em i Wielką Oddziałową. Dygotali i dymili, złapani między rozhuśtaną żelazną kulę a śnieżnobiałą furię, i słyszałem, jak zgrzytają im tryby. Drżeli niezdecydowani jak mechaniczne pojazdy, gdy wciska się gaz do dechy, a drugą nogę wciąż trzyma na sprzęgle.

Pete stał pośrodku świetlicy i huśtał żelazną kulę, przechylony w bok pod jej ciężarem. Teraz obserwowali go wszyscy. Pete spojrzał na dużego czarnucha, potem na małego, a kiedy zobaczył, że nie zamierzają podejść bliżej, odwrócił się do pacjentów.

– Zrozumcie, to wszystko bzdury – rzekł – same bzdury.

Wielka Oddziałowa zsunęła się z fotela i zaczęła podkradać do swojego wiklinowego koszyka opartego o drzwi.

– Tak, tak, panie Bancini – zaszczebiotała słodko – niech się pan tylko nie denerwuje…

– Jeden stek bzdur. – Głos Pete’a stracił swoją dźwięczną moc, stał się urywany i natarczywy, jakby starzec miał niewiele czasu, żeby wygłosić to, co chciał nam przekazać. – Zrozumcie, nic na to nie poradzę, nic… Zrozumcie. Urodziłem się martwy. Z wami jest inaczej. Nie urodziliście się martwi. Ooooch, jak było ciężko…

Rozpłakał się. Mówienie szło mu coraz trudniej: otwierał i zamykał usta, ale nie był w stanie sklecić jednego zdania. Potrząsnął głową, żeby zebrać myśli, i mrugając, znów zwrócił się do Okresowych:

– Ooooch… mówię… wam… mówię wam.

Zgarbił się, a jego żelazna kula skurczyła się do rozmiarów ludzkiej dłoni. Wyciągnął ją, jakby podawał coś na niej pacjentom.

– Nic na to nie poradzę. Matka mnie poroniła. Wysłuchałem tylu obelg, że umarłem. Urodziłem się martwy. Nic na to nie poradzę. Jestem zmęczony. Poddaję się. Wy macie jeszcze szansę. Wysłuchałem tylu obelg, że urodziłem się martwy. Wam jest łatwo. Ja urodziłem się martwy i miałem ciężkie życie. Jestem zmęczony. Zmęczyło mnie mówienie i stanie. Jestem martwy pięćdziesiąt pięć lat.

Wielka Oddziałowa dosięgła go z drugiego końca świetlicy przez ubranie szpitalne i odskoczyła, nie wyciągając nawet strzykawki – wisiała mu ze spodni jak mały ogonek ze szkła i stali, a stary Pete garbił się coraz bardziej i bardziej, nie przez ten zastrzyk, ale ze znużenia: ostatnie kilka minut wyczerpało go całkowicie i nieodwołalnie – wystarczyło na niego spojrzeć, by poznać, że był to jego ostatni zryw.

Zastrzyk wcale nie był potrzebny; głowa sama zaczęła się Pete’owi kołysać, oczy zaszły mgłą. Kiedy oddziałowa podeszła, żeby odzyskać strzykawkę, był już tak silnie zgarbiony, iż łzy nie spływały mu po twarzy, tylko kapały wprost na posadzkę – kołysał nieprzerwanie głową, rozrzucając je po świetlicy jak ziarna.

– Ooooch – westchnął, ale nawet nie drgnął, kiedy oddziałowa wyrwała igłę.

Dał z siebie wszystko, żeby ożyć na te kilka chwil i powiedzieć nam coś, czego nikomu nie chciało się słuchać i czego nikt nie próbował zrozumieć. Trucizna wstrzyknięta mu w pośladek zmarnowała się, zupełnie jakby wstrzyknięto ją zwłokom – nie działało bowiem ani serce, które miało ją tłoczyć razem z krwią, ani żyły, którymi miała dotrzeć do głowy, ani mózg, który miała porazić. Oddziałowa równie dobrze mogła wbić strzykawkę w starego, wyschniętego trupa.

– Jestem… zmęczony…

– W porządku. Teraz, chłopcy, jeśli nie brak wam odwagi, pan Bancini da się spokojnie zaprowadzić do łóżka.

– …straaasznie zmęczony.

– Panie doktorze, sanitariusz Williams już chyba przychodzi do siebie. Proszę się nim zająć, dobrze? Ma stłuczony zegarek i skaleczoną rękę.

Pete nigdy więcej nie próbował czegoś podobnego i już nigdy nie spróbuje. Teraz, ilekroć znów zaczyna na zebraniu swoje narzekania, zawsze pozwala się uciszyć. W dalszym ciągu wstaje czasem z miejsca, kołysze głową i mówi nam, jak bardzo jest zmęczony, ale to już nie skarga, usprawiedliwienie czy ostrzeżenie – ten etap Pete dawno ma za sobą; przypomina stary zegar, który wciąż chodzi, mimo że nie wskazuje prawidłowo godzin, wskazówki ma pogięte, tarczę pozbawioną cyfr, a mechanizm naśladujący głos kukułki zardzewiały i zepsuty – stary, zdezelowany zegar, który nadal tyka i z którego nadal wyskakuje kukułka, lecz to już nic nie znaczy.


Dochodzi druga, a wszyscy wciąż się pastwią nad biednym Hardingiem.

O drugiej lekarz zaczyna się wiercić w fotelu. Nie lubi zebrań, jeśli nie może mówić o swojej teorii; wolałby siedzieć u siebie w gabinecie i sporządzać wykresy. Wierci się i w końcu chrząka, więc oddziałowa spogląda na zegarek i oznajmia nam, że dyskusję dokończymy jutro, a teraz mamy przynieść stoły z gabinetu hydroterapii. Okresowi wypadają z transu i zerkają na Hardinga. Twarze palą ich ze wstydu, jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę, że oddziałowa znów przerobiła ich na szaro. Jedni ruszają po stoły, a drudzy podchodzą do półki z czasopismami i z wielką uwagą wertują stare numery miesięcznika „McCall’s” – wszystko po to, żeby uniknąć towarzystwa Hardinga. Znów dali się wrobić w oskarżanie przyjaciela, jakby on był przestępcą, a oni prokuratorami, sędzią i ławą przysięgłych. Przez czterdzieści pięć minut darli z niego pasy, jakby im to sprawiało przyjemność, i wiercili mu dziurę w brzuchu pytaniami: Jak mu się zdaje, czemu to nie potrafi dogodzić żoneczce? Dlaczego tak bardzo nie chce dopuścić do siebie myśli, że ona zadaje się z innymi mężczyznami? Jak może oczekiwać wyleczenia, skoro nie udziela szczerych odpowiedzi? Dręczyli go pytaniami i insynuacjami, a teraz mają wyrzuty sumienia i unikają jego towarzystwa, żeby nie czuć się jeszcze bardziej niezręcznie.

McMurphy śledzi ich wzrokiem. Nie podnosi się z fotela. Znów ma taką minę, jakby nie wszystko pojmował. Siedzi jeszcze przez chwilę, obserwując Okresowych i drapiąc się kartami po rudym zaroście, wreszcie wstaje, ziewa, przeciąga się, skrobie rogiem karty po pępku, następnie chowa talię do kieszeni i podchodzi do zlanego potem, przylepionego do fotela Hardinga.

Przygląda mu się, a po chwili zahacza łapę o najbliższe krzesło i – przekręciwszy je oparciem w stronę Hardinga – siada na nim okrakiem jak na drobnym kucyku. Harding jeszcze go nie zauważył. McMurphy klepie się po kieszeniach, odnajduje papierosy, wyciąga jednego, zapala, po czym wyjmuje go z ust i marszcząc brwi, spogląda na rozżarzony czubek, a następnie ślini dwa palce i zwilża nimi z boku bibułkę, żeby papieros palił się równomiernie.

Żaden z mężczyzn nie zwraca uwagi na drugiego. Nie wiem, czy Harding w ogóle dostrzegł intruza. Wtulił głowę głęboko między szczupłe ramiona podobne do zielonych owadzich skrzydełek i siedzi sztywno na brzegu fotela, ściskając dłonie między kolanami. Patrzy prosto przed siebie i nuci coś pod nosem, udając, że jest zupełnie spokojny – zagryza jednak policzki, co upodabnia go do uśmiechniętego kościotrupa i bynajmniej nie ma ze spokojem nic wspólnego.

McMurphy znów bierze do ust papierosa, składa ręce na drewnianym oparciu krzesła i opiera na nich brodę, mrużąc jedno oko od dymu. Drugim okiem lustruje przez chwilę Hardinga.

– Słuchaj no, koleś, czy te wasze zebranka zawsze tak wyglądają? – pyta wreszcie, a papieros podskakuje mu w ustach przy każdym słowie.

– Czy zawsze? – Harding przestaje nucić, puszcza policzek, ale nadal patrzy prosto przed siebie, gdzieś ponad ramieniem McMurphy’ego.

– Czy takie numery odchodzą na każdym zebraniu grupy? Stado kur bawi się w dziobanego?

Harding odwraca gwałtownie głowę i spogląda na McMurphy’ego, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności. Twarz przecina mu bruzda, kiedy znów zagryza policzki, i znów wygląda, jakby się szeroko uśmiechał. Prostuje ramiona i siada głębiej w fotelu, starając się ukryć zdenerwowanie.

– „Bawi się w dziobanego”? Próżny trud, przyjacielu. Twoje osobliwe, ludowe wyrażenia są dla mnie, niestety, zupełnie niezrozumiałe. Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Zaraz ci to wyjaśnię. – McMurphy podnosi nieco głos; choć nie patrzy na słuchających go z tyłu Okresowych, mówi przede wszystkim do nich. – Stado spostrzega plamkę krwi na jednej kurze i rzuca się na nią, dziobie i dziobie, aż zostaje z niej tylko garść okrwawionych piór i kości. Ale zwykle w czasie tej kotłowaniny krew pstrzy kilka sztuk ze stada, a wtedy przychodzi kolej na nie. Potem krople krwi spadają na następne kury, a gdy pozostałe zadziobują je na śmierć, krew znaczy następne i następne. O tak, stary, zabawa w dziobanego może wykończyć całe stado w ciągu kilku godzin, sam byłem tego świadkiem. Wyjątkowo nieprzyjemny widok. Jedyny sposób, żeby zapobiec tej rzezi – w przypadku kur – to założyć im klapki na oczy. Żeby się nie widziały.

Harding splata długie palce na kolanie, podciąga nogę do góry i osuwa się na oparcie fotela.

– Zabawa w dziobanego. Urocze porównanie, przyjacielu.

– Wierz mi, stary, to, co oglądałem, przypomina mi tę zabawę. Dziobanie rozjuszonych kur.

– A ja byłem kurą z plamką krwi, tak, przyjacielu?

– Właśnie, stary.

Wciąż uśmiechają się do siebie, ale mówią teraz tak cicho i z takim napięciem, że przesuwam się i sprzątam koło nich, żeby słyszeć rozmowę. Pozostali Okresowi też podchodzą bliżej.

– I chcesz jeszcze coś wiedzieć? Chcesz wiedzieć, kto rozpoczyna dziobanie?

Harding milczy wyczekująco.

– Ta stara oddziałowa, nikt inny.

Ciszę rozdziera pisk strachu. Słyszę, że maszyneria w ścianie gubi rytm, po chwili jednak znów dudni miarowo. Harding ledwo panuje nad drżeniem rąk, ale nadal stara się ukryć zdenerwowanie.

– Więc to wszystko jest takie proste – mówi – takie infantylnie proste. Wystarczyło ci sześć godzin na oddziale, żeby podsumować wieloletnią pracę Freuda, Junga i Maxwella Jonesa i zawrzeć ją w trzech słowach: „Zabawa w dziobanego”.

– Gówno mnie obchodzą Fred Jung i ten drugi, chodzi mi o to wasze zafajdane zebranie, stary, o to, co wyczyniali z tobą oddziałowa i ta banda sukinsynów. Ale ci dali wycisk!

– Wycisk?

– A pewnie. Załatwiali cię, jak mogli. Jak nie z jednej mańki, to z drugiej. Nieźle musiałeś narozrabiać, stary, skoro tylu facetów ma z tobą na pieńku.

– To niesłychane! Czy ty naprawdę nie rozumiesz, naprawdę się nie domyślasz, że to wszystko było dla mojego dobra? Że każde pytanie, każda sugestia siostry Ratched i reszty personelu ma wyłącznie terapeutyczne znaczenie? Albo wcale nie słuchałeś, gdy doktor Spivey przedstawiał swoją teorię społeczności terapeutycznej, albo brak ci wykształcenia, żeby to zrozumieć. Zawiodłem się na tobie, przyjacielu, bardzo się zawiodłem! Po naszej porannej rozmowie miałem cię za inteligentniejszego – słusznie odgadłem, że jesteś ograniczonym, gruboskórnym, prowincjonalnym bufonem, nie wrażliwszym od gęsi, ale nie odmawiałem ci pewnej dozy wrodzonej inteligencji. Aczkolwiek cechuje mnie na ogół spostrzegawczość i wnikliwość, nie jestem jednak nieomylny.

– Wypchaj się, koleś.

– A tak, zapomniałem wspomnieć, że już dziś rano zauważyłem twoją prymitywną porywczość. Psychopata o wyraźnych skłonnościach sadystycznych, prawdopodobnie wynikłych ze skrajnego egocentryzmu. O tak. Wspaniałe predyspozycje do zawodu terapeuty, nic dziwnego, że czujesz się uprawniony do krytykowania sposobu, w jaki siostra Ratched prowadzi zebrania, choć jest ona wysoko kwalifikowaną pielęgniarką z dwudziestoletnim stażem pracy na oddziałach psychiatrycznych. Ktoś tak utalentowany jak ty, przyjacielu, na pewno umie dokonywać cudów z podświadomością, potrafi ukoić zbolałe id i udobruchać superego. Mógłbyś pewnie w niespełna pół roku wyleczyć cały oddział, nie wyłączając Roślin! Tędy, tędy, panie i panowie, a jak się nie uda, zwracamy gotówkę!

Zamiast się oburzyć, McMurphy tylko patrzy na Hardinga, a wreszcie pyta całkiem spokojnie:

– Czy ty naprawdę myślisz, że ta szopka na dzisiejszym zebraniu była dla twojego dobra? Że może cię wyleczyć?

– A czy w przeciwnym razie którykolwiek z nas by się na to godził, przyjacielu? Personel nie mniej od nas pragnie naszego wyleczenia. Nie są potworami. Siostra Ratched może i jest surową kobietą w średnim wieku, ale na pewno nie gigantycznym potworem z rzędu kuraków, zamierzającym z sadystyczną rozkoszą wydziobać nam oczy. Chyba jej o to nie posądzasz, co?

– Nie, koleś, bynajmniej. Ona wcale nie chce wydziobać wam oczu. Usiłuje pozbawić was czego innego.

Harding się wzdryga. Widzę, że dłonie wymykają mu się samowolnie spomiędzy kolan, niby białe pająki spomiędzy omszałych gałęzi, i pełzną powoli do miejsca, w którym uda łączą się z tułowiem.

– Nie oczu? – pyta. – No to w takim razie czego, przyjacielu?

McMurphy uśmiecha się szeroko.

– Nie wiesz, koleś?

– Skądże mam wiedzieć? To znaczy, jeśli…

– Jąder, koleś, waszych cennych jąder!

Pająki dopełzają do rozwidlenia i przycupują w nim, drgając niepewnie. Harding z trudem zdobywa się na uśmiech, ale twarz i wargi tak mu zbladły, że uśmiech jest niedostrzegalny. Wpatruje się w McMurphy’ego. Ten wyjmuje papierosa z ust i powtarza, co już raz powiedział.

– Właśnie jąder. Nie, koleś, oddziałowa nie jest żadną ogromną kurą, ale kleszczarą, specem od trzebienia. Widziałem tysiące takich osób: starych i młodych, facetów i babki. Są wszędzie, i na wolności, i w pierdlach. Usiłują cię osłabić, żebyś się ugiął przed nimi, podporządkował ich prawom i żył, jak ci każą. A najprędzej cię złamią, dosięgając tam, gdzie boli najbardziej. Dostałeś kiedyś w bójce kopa w jaja, koleś? Kładzie cię od razu, co? Nie ma nic gorszego. Chce ci się rzygać, robisz się słaby jak mucha. Jeśli bijesz się z facetem, który chce wygrać nie dzięki własnej sile, ale przez odebranie ci twojej, patrz mu na nogi, bo będzie usiłował rąbnąć cię kolanem, załatwić tak samo jak ta stara klępa.

Harding jest biały jak płótno, ale teraz przynajmniej wie, co się dzieje z jego rękami: wymachują w powietrzu, jakby chciały odeprzeć słowa McMurphy’ego.

– Nasza kochana siostra Ratched? Nasza łagodna, wiecznie uśmiechnięta i dobrotliwa mateczka Ratched, ten anioł miłosierdzia, jest według ciebie kastratorką? Przyjacielu, to istny nonsens!

– Słuchaj, koleś, skończ lepiej te bzdury. Może dla kogoś tam i jest mateczką, ale to baba wielka jak stodoła i twarda jak skała. Jak tylko tu wszedłem, też w pierwszej chwili dałem się nabrać, że jest miła i kochana, ale nie na długo! Nie wierzę, żeby ktoś mógł tu tkwić pół roku albo rok i nie przejrzeć na oczy! Ho, ho, widziałem już niejedną wredną sukę, ale ta wszystkie bije na łeb!

– Siostra Ratched wredną suką? Przedtem klępą, kleszczarą i czym jeszcze… kurą? Wiedz, przyjacielu, że metafory należy stosować z umiarem.

– Gadaj zdrów! Jest suką, klępą i kleszczarą. Dobrze wiesz, o czym mówię, więc przestań się zgrywać!

Twarz i dłonie Hardinga są teraz bardziej ruchliwe niż kiedykolwiek: różne gesty, uśmiechy, grymasy i miny następują po sobie tak błyskawicznie jak na przyspieszonym filmie. Usiłuje się opanować i tylko pogarsza sprawę. Kiedy nie stara się wpłynąć ani na swoje gesty, ani na mimikę, miło jest patrzeć na jego niestrudzone dłonie i żywą twarz, ale gdy tylko uświadamia sobie, co robi, i stara się powstrzymać, zamienia się w oszalałą marionetkę podrygującą w zwariowanym tańcu. Krzywi się i gestykuluje w coraz bardziej zawrotnym tempie, jednocześnie mówiąc coraz szybciej i szybciej.

– Zrozum, przyjacielu, mój miły psychopato, siostra Ratched to prawdziwy anioł miłosierdzia; spytaj, kogo chcesz! Bezinteresowna jak wiatr, dzień po dniu, przez pięć długich dni w tygodniu pełni dla dobra ogółu swoje niewdzięczne obowiązki. To wymaga poświęcenia, przyjacielu, prawdziwego poświęcenia. Wiem też od godnych zaufania osób, choć nic więcej nie mogę ci o nich wyjawić ponad to, że Martini pozostaje z nimi w bliskich stosunkach, iż również w dni wolne od pracy siostra Ratched służy ludzkości, oddając się działalności charytatywnej. Przygotowuje kosze z takimi delicjami, jak konserwy i mydło, a dla urozmaicenia dorzuca kawałek sera, po czym obdarowuje nimi młode małżeństwa w tarapatach finansowych. – Dłonie Hardinga migają w powietrzu, kreśląc scenkę, którą opowiada. – Spójrz: oto nadchodzi nasza oddziałowa. Stuka lekko do drzwi. W ręce trzyma kosz ozdobiony wstążkami. Młodemu małżeństwu szczęście zapiera dech. Mąż stoi z otwartymi ustami, żona płacze, nie kryjąc łez. Oddziałowa lustruje ich domostwo. Obiecuje przysłać im pieniądze na… proszek do czyszczenia, a jakże. Stawia kosz na środku podłogi. A kiedy stamtąd wychodzi – posyłając obojgu pocałunki i zwiewne uśmiechy – jest tak upojona słodkim mlekiem miłosierdzia, którym własny czyn wypełnił jej obfite piersi, że nie potrafi powściągnąć swojej szczodrości. Szczodrości, rozumiesz? Nasz anioł zatrzymuje się przy drzwiach, bierze na bok onieśmieloną młodą małżonkę, wręcza jej w podarku banknot dwudziestodolarowy i mówi: „Weź to, moje biedne, nieszczęsne, głodne dziecko, weź i kup sobie ładną sukienkę. Jak widzę, twojego męża nie stać na podobne luksusy, przyjmij więc to ode mnie specjalnie w tym celu”. I młodzi na całe życie zaciągają wobec niej dług wdzięczności.

Pod koniec Harding mówi tak szybko, że żyły występują mu na szyi. Kiedy milknie, zapada głucha cisza. Dobiega mnie tylko przytłumiony szum jakby obracającej się szpuli – pewnie ukryty magnetofon nagrywa rozmowę w świetlicy.

Harding się rozgląda, widzi, że wszyscy wpatrują się w niego i – choć nie przychodzi mu to łatwo – stara się roześmiać. Dźwięk, jaki wydaje, podobny jest do pisku, który towarzyszy wyciąganiu młotkiem gwoździ ze świeżej sosnowej deski: iii-iii-iii. Harding nie może się powstrzymać. Zaciska ręce i mruży oczy na ten okropny odgłos. Ale nie może się powstrzymać. Piszczy coraz cieńszym głosem, aż wreszcie, łapiąc ustami powietrze, opuszcza twarz w nastawione dłonie.

– Och, suka, suka, wredna suka – szepcze przez zaciśnięte zęby.

McMurphy zapala drugiego papierosa i podaje Hardingowi, a ten bierze go bez słowa. McMurphy wpatruje się w siedzącego naprzeciwko mężczyznę z tak wielkim zdumieniem, jakby nigdy dotąd nie widział człowieka. Gdy tak patrzy na niego, Harding przestaje podrygiwać i dygotać; podnosi głowę.

– Masz rację – mówi – wszystko się zgadza.

Spogląda na wpatrzonych w niego pacjentów.

– Nikt dotąd nie miał odwagi powiedzieć tego głośno, ale nie ma pośród nas nikogo, kto by myślał inaczej i w głębi swojej zastraszonej duszyczki nie przeklinał oddziałowej.

McMurphy marszczy brwi i pyta:

– A ten kurdupel lekarz? Może z pomyślunkiem u niego nietęgo, ale chyba nie jest aż tak głupi, by nie widzieć, że to babsko zawładnęło oddziałem i wyrabia, co mu się żywnie podoba.

Harding zaciąga się papierosem, po czym odpowiada, wypuszczając ustami dym:

– Doktor Spivey, tak samo jak my wszyscy, jest w pełni świadom swojej bezradności. To wystraszony, zdesperowany, niedołężny króliczek, który doskonale się orientuje, że bez siostry Ratched nigdy by nie podołał kierowaniu oddziałem. A co gorsza, ona również wie, że on zdaje sobie z tego sprawę, i ani na moment nie pozwala mu o tym zapomnieć. Wystarczy, że lekarz pomyli się w aktach albo przy sporządzaniu wykresów, a wypomina mu to całymi tygodniami.

– To prawda – mówi Cheswick, podchodząc do McMurphy’ego – ona żadnej pomyłki nie puszcza w niepamięć.

– Dlaczego lekarz jej nie wyrzuci?

– W tym szpitalu – wyjaśnia Harding – nie leży to w gestii lekarzy. Zatrudniać lub usuwać pielęgniarki może wyłącznie personalna, stara, serdeczna przyjaciółka siostry Ratched; w latach trzydziestych pracowały razem w szpitalu wojskowym. Jesteśmy tu, przyjacielu, ofiarami matriarchatu, a lekarz jest równie bezsilny jak my wszyscy. Wie, że wystarczy, aby Ratched sięgnęła do telefonu, który ma pod ręką, wykręciła numer personalnej i wspomniała jej, że pan doktor ostatnio bardzo zwiększył zapotrzebowanie na demerol…

– Chwileczkę, Harding. Nie znam jeszcze waszego żargonu.

– Demerol, przyjacielu, to syntetyczny narkotyk wywołujący zależność znacznie łatwiej od heroiny. Nałogowe zażywanie demerolu jest wśród lekarzy dość pospolite.

– Poważnie? Ten kurdupel jest narkomanem?

– Tego naprawdę nie wiem.

– Więc co jej przyjdzie z tego, że go oskarży, skoro…

– Oj, nie słuchasz, przyjacielu. Ona nie oskarża. Wystarczy, że insynuuje, insynuuje cokolwiek, rozumiesz? Nie zorientowałeś się jeszcze? Woła na przykład faceta do drzwi dyżurki i pyta go o papierową chusteczkę znalezioną pod jego łóżkiem. Tylko pyta. A facet, bez względu na to, co odpowiada, czuje się, jakby kłamał. Jeśli mówi, że czyścił nią długopis, oddziałowa komentuje: „Rozumiem, czyścił pan długopis”, a jeśli mówi, że wycierał nos, oddziałowa komentuje: „Rozumiem, wycierał pan nos”, po czym kiwa mu ładnym siwym koczkiem, posyła mu ładny uśmieszek, obraca się na pięcie i znika w dyżurce, a on jeszcze długo stoi i duma, do czego naprawdę posłużył się chusteczką.

Harding znów zaczyna dygotać i wtula głowę w ramiona.

– Nie. Nie potrzebuje oskarżać. Ma dar insynuowania. Czy podczas zebrania i dyskusji słyszałeś, żeby choć raz mnie o coś oskarżyła? A przecież czułem się, jakby mnie oskarżano o tysiące rzeczy, o zazdrość, o paranoję, jak również o to, że w łóżku nie potrafię zadowolić żony, że łączą mnie intymne stosunki z innymi mężczyznami, że trzymam papierosa w afektowany sposób, a nawet – tak to przynajmniej odebrałem – że między nogami nie mam nic oprócz kępki włosków, w dodatku złocistych i miękkich jak puszek! Twierdzisz, że chce nam oddziobać jądra? Nie tylko! Nie tylko!

Nagle Harding milknie i pochylając się do przodu, ujmuje dłoń McMurphy’ego w obie ręce. Twarz ma dziwnie przekrzywioną, a przy tym wyszczerbioną i fioletowoszarą jak rozbita butelka po winie.

– Świat należy do silnych, przyjacielu! Nasza egzystencja oparta jest na zasadzie, że silni rosną w siłę, pożerając słabszych. Musimy się z tym pogodzić. To zupełnie normalne. Poniekąd prawo przyrody. Króliki je akceptują i wiedzą, że rola silnych przypada wilkom. Same zaś są sprytne, płochliwe i zwinne, kopią nory i kryją się, gdy wilk jest w pobliżu. Jeżeli przetrwają, gra toczy się dalej. Znają swoje miejsce. Na pewno żaden nie rzuci się na wilka. Bo to nie byłoby rozsądne, prawda?

Puszcza dłoń McMurphy’ego, siada głębiej w fotelu, zakłada nogę na nogę i zaciąga się mocno papierosem. Wyjmuje go z wąskiej szpary uśmiechniętych ust i znów zaczyna się piskliwie śmiać – iii-iii-iii – jak gdyby wyciągano z deski gwóźdź.

– McMurphy… przyjacielu… nie jestem kurą, jestem królikiem. Lekarz jest królikiem. Cheswick jest królikiem. Billy Bibbit jest królikiem. Wszyscy tu jesteśmy królikami, w różnym wieku, w różnym stopniu, i kicamy sobie po świecie z disnejowskiej kreskówki. Och, nie zrozum mnie źle; nie jesteśmy tu dlatego, że jesteśmy królikami – bylibyśmy nimi wszędzie – ale dlatego, że nie umiemy się z tym pogodzić. Potrzebny jest nam taki wielki, silny wilk jak oddziałowa, żeby nauczyć nas moresu.

– Człowieku, sam nie wiesz, co pleciesz! Czy mam rozumieć, że gotów jesteś czekać bezczynnie, aż ten siwy babsztyl wmówi ci, że jesteś królikiem?

– Nie wmówi, nie. Ja urodziłem się królikiem. Wystarczy spojrzeć. Oddziałowa ma tylko sprawić, żebym czuł się szczęśliwy w tej roli.

– Do licha, nie jesteś królikiem!

– Nie? A więc skąd te długie uszka, ruchliwy nosek i puszysty ogonek?

– Gadasz jak wariat!

– Jak wariat? Trafne spostrzeżenie.

– Niech cię diabli, Harding, nie to miałem na myśli. Nie jesteś wariatem. Chciałem tylko… Cholera jasna, aż sam się nie mogę nadziwić, że tacy jesteście normalni. Żaden z was nie jest bardziej szurnięty od pierwszego lepszego palanta z ulicy…

– A tak, od pierwszego lepszego palanta…

– Żaden nie jest taki jak wariaci pokazywani na filmach. Macie tylko jakieś zahamowania i… jesteście troszeczkę…

– Podobni do królików, tak?

– Odchromol się z tymi królikami! Niech cię licho, nie jesteście podobni do żadnych królików!

– Panie Bibbit, proszę pokicać po sali, żeby pan McMurphy mógł się sam przekonać. A pan, panie Cheswick, gdyby był pan tak łaskaw nastroszyć futerko…

Billy Bibbit i Cheswick przemieniają się na moich oczach w skulone białe króliki, ale za bardzo się wstydzą, by spełnić polecenie Hardinga.

– Jacy są nieśmiali! Czy to nie urocze? A może wstyd im, że się nie ujęli za przyjacielem? Może dręczą ich wyrzuty sumienia, że znów dali się zastraszyć oddziałowej i prowadzili za nią przesłuchanie? Uszy do góry, przyjaciele, nie macie się czego wstydzić. Postąpiliście słusznie. Obrona przyjaciół nie leży w naturze królików. Byłoby to nierozsądne. Zachowaliście się mądrze; tchórzliwie, lecz mądrze.

– Słuchaj no! – woła Cheswick.

– Nie masz się o co złościć. To szczera prawda.

– Słuchaj no, Harding, nieraz mówiłem to samo o starej Ratched, co teraz McMurphy.

– Ale tylko szeptem, a potem i tak wszystko odwoływałeś. Przestań się oszukiwać, też jesteś królikiem. Dlatego nie mam ci za złe pytań, które zadawałeś mi podczas zebrania. Grałeś jedynie swoją rolę. Gdybyś to ty stał pod pręgierzem albo ty, Billy, czy ty, Fredrickson, dręczyłbym was tak samo jak wy mnie. My, bezbronne zwierzątka, nie powinnyśmy się wstydzić naszych obyczajów; natura sama je nam narzuciła.

McMurphy odwraca się do pozostałych Okresowych i mierzy ich wzrokiem.

– A właśnie, że powinni się wstydzić. Zachowali się po świńsku, biorąc jej stronę przeciwko tobie. Przez chwilę zdawało mi się, że znów jestem w chińskim obozie…

– McMurphy, bo ci coś powiem, jak Boga kocham! – denerwuje się Cheswick.

McMurphy spogląda na niego wyczekująco, ale Cheswick nic nie mówi. Zawsze szybko traci ochotę do awantur: to jeden z tych facetów, którzy robią wiele szumu i krzyczą: „Naprzód!”, jakby zaraz mieli poprowadzić szturm, po czym przez chwilę tupią w miejscu nogami, posuwają się dwa kroki do przodu i przystają. Milczy potulnie, choć początkowo przybrał tak buńczuczną postawę, a McMurphy patrzy mu prosto w oczy i powtarza:

– W cholernym chińskim obozie.

Harding podnosi ręce pojednawczym gestem.

– Och nie, McMurphy, nie masz racji. Nie powinieneś nas potępiać, przyjacielu. Nie powinieneś. Bo w istocie…

Oczy błyszczą mu gorączkowo; podejrzewam, że znów zacznie piskliwie chichotać, ale tylko wyjmuje papierosa z ust i wskazuje nim na McMurphy’ego – w jego dłoni papieros wygląda jak dymiący biały palec.

– …ty również, McMurphy, mimo twoich przechwałek i kowbojskiej buty, ty również pod swoją krzepką powłoką kryjesz duszę królika równie miękką i puszystą jak nasze.

– Jakbyś zgadł. Kic, kic, jestem sobie króliczek. A to czemu, panie Harding? Bo mam skłonności psychopatyczne? Chodzi o skłonności do bójki czy do pierdolenia? Pewnie do pierdolenia, co? Pitu, pitu, pitu? Tak, pewnie dlatego jestem królik…

– Jedną chwilę: poruszyłeś ważką sprawę, nad którą warto się głębiej zastanowić. Króliki znane są z kochliwości, prawda? Ta ich cecha jest wręcz przysłowiowa. Tak. Hm. W każdym razie to, co powiedziałeś, świadczy jedynie o tym, że jesteś zdrowym, silnym i obrotnym królikiem, podczas gdy nam daleko do pełnej sprawności króliczej również i w dziedzinie seksu. Jesteśmy słabe, ułomne istotki bez żadnych szans w życiu. Królik impotent, cóż za żałosny obraz!

– Poczekaj! Przekręcasz wszystko, co…

– Nie. Miałeś rację, mówiąc, czego chce nas pozbawić oddziałowa. To prawda. Nie ma pośród nas ani jednego, który by się nie lękał, że traci albo że już stracił potencję. My, śmieszne małe istotki, tak bardzo jesteśmy słabe i kalekie, że nawet w świecie królików mamy problemy seksualne. Hi, hi, jesteśmy, że tak powiem, królikami króliczego świata!

Znów pochyla się do przodu i wymachuje rękami; twarz drga mu coraz gwałtowniej, a nerwowy, piskliwy chichot – którego od pewnego czasu się spodziewałem – zaczyna się wydobywać z jego gardła.

– Harding! Zamknij mordę, do cholery!

Okrzyk McMurphy’ego działa jak policzek. Chichot urywa się w połowie; Harding zamiera z ustami rozciągniętymi w nerwowym uśmiechu, a rękami zawieszonymi w górze pośród błękitnego papierosowego dymu. Trwa w tej pozie przez moment, po czym oczy zwężają mu się w chytre szparki; zwraca je wolno na McMurphy’ego i szepcze tak cicho, że muszę przysunąć się ze szczotką do jego fotela, żeby cokolwiek słyszeć.

– Przyjacielu, może ty… jesteś wilkiem?

– Do licha, nie jestem żadnym wilkiem, a ty żadnym królikiem. Ech, nigdy nie słyszałem takich…

– Nie mów. To był ryk wilka.

McMurphy wciąga głośno powietrze i zwraca się do stojących obok Okresowych.

– Słuchajcie. Co z wami, u licha? Nie jesteście przecież aż tak szurnięci, żeby uważać się za zwierzaki!

– Ja nie jestem – mówi Cheswick i staje przy McMurphym. – Nie jestem. Jak pragnę skonać, nie jestem żadnym królikiem.

– Brawo, Cheswick. A wy, reszta, lepiej puknijcie się w głowę. Wmówiliście sobie te bzdury i trzęsiecie portkami przed jedną pięćdziesięcioletnią babą. Co wam takiego może zrobić?

– No właśnie, co? – powtarza Cheswick i spogląda gniewnie na pozostałych.

– Nie może kazać was wychłostać, przypalać rozgrzanym żelazem czy łamać na kole. To nie średniowiecze, te rzeczy reguluje prawo. Nie ma nic takiego, co by wam mogła…

– W-w-widziałeś, co-co potrafi! Na ze-ze-zebraniu. – To Billy przemienił się w człowieka. Pochyla się ku McMurphy’emu i usiłuje coś jeszcze powiedzieć: usta ma mokre od śliny, twarz mu purpurowieje. W końcu odwraca się i odchodzi. – Ech, t-to nie ma s-sensu. Powinienem się z-zabić.

– Na zebraniu? Co takiego widziałem na zebraniu? – woła za nim McMurphy. – Ja chromolę, zadawała tylko pytania, proste, dziecinnie łatwe pytania. Od pytań jeszcze nikt nie umarł!

Billy zawraca.

– Ale spo-spo-sposób, w jaki je z-za…

– Musisz odpowiadać czy co?

– Jeśli się nie od-odpowie, uśmiecha się tylko i z-z-zapisuje w zeszycie, a potem… potem… O, w dupie!

Scanlon staje obok Billy’ego.

– Jeśli nie odpowiadasz na jej pytania, Mack, swoim milczeniem przyznajesz jej rację. Tak samo załatwiają cię te skurwysyny w rządzie. Nie ma na nich sposobu. Można jedynie wysadzić cały ten burdel w powietrze. Wysadzić w powietrze!

– Więc kiedy was o coś pyta, powiedzcie, żeby się odpierdoliła.

– Właśnie! – woła Cheswick, wymachując pięścią. – Każcie jej się odpierdolić!

– I wiesz, co będzie, Mack? Natychmiast zapyta: „Dlaczego akurat to pytanie tak pana zdenerwowało, panie McMurphy?”

– Więc znów powiem, żeby się odpierdoliła. Ona i cały personel. Co mi mogą zrobić?

Okresowi cisną się coraz bliżej. Tym razem Fredrickson odpowiada McMurphy’emu:

– Co ci zrobią! Mogą ci przylepić etykietkę „potencjalnie groźny dla otoczenia” i wysłać piętro wyżej na oddział dla furiatów. Tak było ze mną. Trzy razy. Tych biednych bęcwałów na górze nie wypuszczają z oddziału nawet na sobotnie filmy. I nie mają telewizora!

– A co więcej, przyjacielu, jeśli nadal będziesz objawiał agresywne skłonności i mówił im, żeby się odpierdolili, to wkrótce odwiedzisz wstrząsówkę, a później może i salę operacyjną albo…

– Do licha, Harding, mówiłem ci już, że nie jestem jeszcze oblatany w szpitalnym żargonie.

– Wstrząsówką, drogi McMurphy, nazywamy potocznie gabinet z aparaturą elektrowstrząsową. Aparatura ta z powodzeniem zastępuje środki nasenne, krzesło elektryczne i narzędzia tortur. Zabieg jest chytrze pomyślany: prosty i tak szybki, że niemal bezbolesny, ale nikt mu się nie chce poddać po raz drugi. Za nic.

– Na czym to polega?

– Przywiązują cię do stołu zabiegowego, jak na ironię losu akurat w kształcie krzyża, a zamiast korony cierniowej oplata ci głowę pierścień iskier elektrycznych, kiedy technicy przykładają ci do skroni elektrody. Dawka prądu za pięć centów przepływa ci przez mózg i jest to za jednym zamachem zabieg leczniczy, jak również kara za twoje agresywne i wyzywające zachowanie, a ponadto na okres od sześciu godzin do trzech dni, zależnie od odporności twojego organizmu, mają cię absolutnie z głowy. Nawet po odzyskaniu przytomności jeszcze przez wiele dni chodzisz zupełnie otępiały. Nie możesz jasno myśleć. Masz luki w pamięci. Po długiej kuracji elektrowstrząsowej możesz skończyć jak Ellis, którego widzisz tam przy ścianie. W wieku trzydziestu pięciu lat jest śliniącym się, moczącym portki idiotą. Albo możesz zamienić się w bezmyślny zlepek tkanek, który tylko je, wydala i wrzeszczy „pierdolę żonę”, jak Ruckly. Przyjrzyj się też dobrze Wodzowi Szczocie, który stoi obok ciebie, ściskając swoją imienniczkę.

Harding wskazuje na mnie papierosem – za późno, żebym mógł uciec. Udaję, że nic nie rozumiem. Dalej zamiatam.

– Słyszałem, że przed laty, kiedy elektrowstrząsy były naprawdę w modzie, Wódz otrzymał ich ponad dwieście. Wyobrażasz sobie, jakie spustoszenia musiały poczynić w jego i tak nadwątlonym mózgu? Spójrz na niego: ogromny dozorca. Zaiste, prawdziwy współczesny Indianin – ponaddwumetrowy automat do zamiatania, który boi się własnego cienia! Już wiesz, przyjacielu, czym mogą nas straszyć.

McMurphy przypatruje mi się przez chwilę, a potem znów zwraca się do Hardinga.

– Więc dlaczego, u licha, nie protestujecie? Jak się ma do tego ta gadka o demokratycznym oddziale, którą zafundował mi lekarz? Dlaczego nie zrobicie głosowania?

Harding uśmiecha się i zaciąga wolno papierosem.

– A za czym mamy głosować? Za tym, żeby oddziałowej nie wolno było zadawać pytań na zebraniach grupy? Za tym, żeby nie patrzyła na nas po swojemu? No, powiedz, McMurphy, za czym mamy głosować?

– Kurwa, wszystko jedno! Głosujcie za czymkolwiek! Zrozumcie, musicie pokazać, że nie brak wam śmiałości, nie możecie pozwolić, żeby baba szarogęsiła się bezkarnie! Mówicie, że Wódz boi się własnego cienia, ale w życiu nie widziałem bandy większych tchórzy!

– Mnie nie wliczaj! – woła Cheswick.

– Dobra, koleś, może ty jesteś inny, ale pozostali boją się nawet roześmiać. Jak tylko wszedłem, od razu mnie uderzyło, że nikt się tu nie śmieje. Nie słyszałem prawdziwego śmiechu, odkąd przekroczyłem próg szpitala, rozumiecie? Do licha, przecież człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu! Jeśli daje się jakiejś babce tak zeszmacić, że nie potrafi się roześmiać, traci swój największy atut! Zanim się obejrzy, będzie myślał, że jest silniejsza od niego, a wtedy…

– Ha! Zdaje mi się, bracia króliki, że naszemu przyjacielowi zaczyna wreszcie coś świtać. Może więc zechce nam powiedzieć, jak inaczej niż śmiechem można pokonać kobietę? Jak pokazać jej, kto jest szefem? Taki facet jak ty powinien to wiedzieć. Nie można jej dać po ryju, prawda? Nie, bo wtedy wezwie gliny. Nie można się zdenerwować i zrobić jej awantury, bo wygra, ugłaskując brzydkiego chłoptysia: „Misiaczek się gniewa? Ojojojoj!”. Czy po takiej pociesze umiałbyś długo zachować w sercu gniew i marsa na czole? A więc sam widzisz, przyjacielu, masz poniekąd rację: przeciwko molochowi współczesnego matriarchatu mężczyzna rzeczywiście posiada jedną broń naprawdę skuteczną, ale bynajmniej nie jest nią śmiech. Tylko jedną broń, a z każdym rokiem w tym naszym zachłannym, postępowym społeczeństwie coraz więcej i więcej ludzi odkrywa, jak pozbawić ją mocy i pokonać dotychczasowych zwycięzców…

– Kurwa, Harding, gadać to ty umiesz! – wtrąca McMurphy.

– …czy sądzisz więc, nie ujmując nic z twojej sławy psychopaty, że mógłbyś użyć tej broni przeciwko naszej mistrzyni? Myślisz, że dałbyś radę posłużyć się nią przeciwko siostrze Ratched? Choć raz jeden?

Wskazuje dłonią na szklaną klatkę. Wszyscy odwracają głowy. Oddziałowa siedzi w dyżurce i patrzy przez szybę, a ukryty magnetofon nagrywa rozmowę w świetlicy – oddziałowa już się nawet zastanawia, jak to wykorzysta.

Spostrzega, że wszyscy się w nią wpatrują. Kiwa kokiem i pacjenci odwracają głowy. McMurphy ściąga cyklistówkę, zanurza ręce w rudych włosach. Wie, że wszyscy go obserwują, czekając na odpowiedź, i czuje, że chyba dał się złapać. Wkłada cyklistówkę i drapie się po bliźnie na nosie.

– Hm… jeśli pytasz, czyby mi stanął dla tej starej wrony, to nie, nie da rady…

– McMurphy, ona wcale nie jest taka brzydka. Twarz ma ładną, dobrze zakonserwowaną. A piersi, choć stara się je ukryć pod tym aseksualnym strojem, ma wręcz imponujących rozmiarów. Kiedyś musiała być wystrzałową dziewczyną. Ale… pozwól, że cię spytam ze zwykłej ciekawości, czy miałbyś na nią ochotę, gdyby była młoda i piękna jak Helena trojańska?

– Nie znam Heleny, ale wiem, o co ci chodzi. Cholera, masz rację. Ta bryła lodu nie mogłaby mnie podniecić, nawet gdyby miała kształty Marilyn Monroe.

– Sam widzisz. Wygrała.

O to mu szło. Znów osuwa się na oparcie fotela, a wszyscy czekają, co teraz powie McMurphy. Rudzielec widzi, że znalazł się w ślepym zaułku. Przez chwilę rozgląda się po obecnych, a następnie wzrusza ramionami i wstaje z krzesła.

– Ech, do licha, ani mnie to ziębi, ani grzeje.

– Słusznie, ani cię to ziębi, ani grzeje.

– I nie mam wcale ochoty podpaść tej szalonej babie i dostać w łeb trzy tysiące woltów. Przynajmniej nie dla samej draki.

– Tak. Masz rację.

Harding wygrał, ale nikogo to nie cieszy. McMurphy zahacza kciuki o kieszenie i próbuje się roześmiać.

– A jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś ofiarował dwadzieścia dolców nagrody za zrypanie starej gilotyny!

Wszyscy uśmiechają się razem z nim, choć bynajmniej nie jest im wesoło. Wprawdzie jestem zadowolony, że McMurphy poszedł po rozum do głowy i nie zamierza się pakować w beznadziejną sprawę, ale wiem, jak oni się czują; ja też nie pieję z radości. McMurphy zapala następnego papierosa. Nikt jeszcze nie odszedł. Okresowi stoją, jak stali, i uśmiechają się niepewnie. McMurphy znów pociera nos, odwraca wzrok od kręgu wpatrzonych w niego twarzy, spogląda w stronę oddziałowej i przygryza wargę.

– Hm… Mówicie, że nie może posłać nikogo na ten drugi oddział, dopóki nie uda się jej wyprowadzić go z równowagi? Że najpierw musi faceta tak niemożebnie wkurwić, że ją zwymyśla, rozwali okno albo coś w tym stylu?

– Tak, tylko wtedy.

– Jesteście tego pewni? Bo właśnie zaświtał mi pomysł, moje ptaszki, jak by was oskubać. Ale nie chcę się sfrajerować. Dość się namęczyłem, żeby wydostać się z pierdla, i nie mam ochoty ładować się z deszczu pod rynnę.

– Absolutnie. Nic ci nie może zrobić, chyba że naprawdę zasłużysz sobie na oddział dla furiatów albo na elektrowstrząsy. Jeśli nie dasz się wytrącić z równowagi, jest zupełnie bezsilna.

– Więc dopóki mnie krew nie zaleje i nie zwymyślam baby…

– Ani żadnego z sanitariuszy.

– …ani żadnego z sanitariuszy i nie zacznę rozpierniczać sprzętów, guzik może mi zrobić?

– Takie są zasady gry, przyjacielu. Oczywiście oddziałowa zawsze, ale to zawsze zwycięża. To kobieta ze stali, a ponieważ czas działa na jej korzyść, w końcu z każdym umie się uporać. Dlatego kierownictwo szpitala uważa ją za najlepszą pielęgniarkę i okazuje jej tyle zaufania: oddziałowa jak nikt potrafi zmusić pacjenta do ujawnienia drżącego libido…

– To mi akurat wisi. Chcę tylko wiedzieć, czy rzeczywiście nic mi nie grozi, jeśli będę chciał ją pokonać jej własną bronią? Czy jak długo grzecznie i uprzejmie będę jej tylko in-sy-nu-ował różne świństwa, na pewno nie może wpaść w furię i posłać mnie na to szpitalne krzesło elektryczne?

– Jesteś zupełnie bezpieczny, dopóki nie dasz się ponieść nerwom. Bez tego nie ma podstaw, żeby wystąpić o przeniesienie cię na oddział dla furiatów albo o poddanie kuracji elektrowstrząsowej. Ale ta zabawa wymaga przede wszystkim opanowania. A ty? Facet z ognistą czupryną i po kilku odsiadkach? Po co się oszukiwać?

– Dobra. W porządku. – McMurphy zaciera ręce. – Oto, co wymyśliłem. Twierdzicie, chłopaki, że macie tu u siebie nie lada zawodniczkę. Jak ją nazwałeś? A tak, kobietę ze stali. Ilu z was tak w nią wierzy, żeby iść o zakład?

– O zakład…?

– Jak mówię: czy któryś z was, cwaniaków, gotów jest się założyć o pięć dolców, że nim minie tydzień, usadzę babę zupełnie bezkarnie? Tylko tydzień, a jeśli w tym czasie nie usadzę jej tak, że nie będzie wiedziała, czy srać, czy sikać, forsa wasza.

– Chcesz się o to założyć? – Cheswick przeskakuje z nogi na nogę i zaciera ręce jak McMurphy.

– Jak słyszysz.

Harding i kilku innych wciąż nie rozumieją, o co chodzi.

– To proste. Nie ma w tym nic skomplikowanego ani bezinteresownego. Lubię hazard. I lubię wygrywać. I wierzę, że uda mi się wygrać. Jasne? Pod koniec mojego pobytu w Pendleton faceci nie chcieli ze mną grać nawet w gazdę na jednocentówki, bo ciągle ich ogrywałem. Między innymi przeniosłem się tu dlatego, że potrzebowałem nowych jeleni. Nie będę krył, że wywiedziałem się paru rzeczy z góry. Prawie połowa z was dostaje co miesiąc odszkodowanie w wysokości trzystu lub czterystu dolców, które jest wam zupełnie na nic, tylko obrasta kurzem! Pomyślałem, że szkoda byłoby przepuścić taką okazję, a przecież i wam należy się trochę radości od życia. Chcę być z wami szczery. Szulerka to mój zawód; rzadko przegrywam. I jeszcze nigdy nie spotkałem babki, z którą nie mógłbym sobie poradzić, bez względu na to, czy potrafię ją przedmuchać, czy nie. Może i ma czas po swojej stronie, ale ja za to od dawna mam szczęśliwą passę.

Ściąga cyklistówkę, obraca ją na palcu, podrzuca wysoko i drugą ręką zgrabnie łapie za plecami.

– I jeszcze jedno: znalazłem się tu wyłącznie dlatego, że taką miałem fantazję, wolałem szpital od harówy na farmie. Nie jestem pomylony, a przynajmniej nigdy tego nie zauważyłem. Oddziałowa o tym nie wie i nawet się nie spodziewa, z jakim to lotnym umysłem przyjdzie się jej zmierzyć. Czyli mam nad nią przewagę, co mi dogadza, nie powiem. Pytam więc po raz wtóry, kto się chce założyć o pięć dolców, że w ciągu tygodnia tak babę załatwię, że mucha nie siada!

– Wciąż niezbyt rozumiem…

– Będzie się wić jak żmija na patyku i skręcać, jakby miała czyraki na dupie! Już ja ją usadzę! Tak jej będę załaził za skórę, że wreszcie zacznie pękać i sami się przekonacie, że wcale nie jest taka twarda, jak wam się wydaje. Wystarczy mi tydzień. I w dodatku wam pozwolę osądzić, komu przypada wygrana.

Harding wyjmuje ołówek i pisze coś na bloczku służącym do notowania wyników gry w bezika.

– Oto weksel na dziesięć dolarów z pieniędzy gromadzących kurz na moim koncie. I tak znacznie więcej bym zapłacił, przyjacielu, żeby być świadkiem tego cudu.

Lot nad kukułczym gniazdem

Подняться наверх