Читать книгу Młot Edenu - Ken Follett - Страница 9
1
ОглавлениеMężczyzna zwany Kapłanem nasunął kowbojski kapelusz na czoło i spojrzał na pylistą, pustynną równinę południowego Teksasu.
Jak okiem sięgnąć, wszędzie wokół rozpościerał się gąszcz ciernistych ciemnozielonych krzewów i zarośli. Opodal biegł wyboisty i rozjeżdżony szlak wycięty w poszyciu, szeroki na ponad trzy metry. Meksykańscy operatorzy spychaczy, którzy wytyczali te drogi, nazywali je senderos. Po jednej stronie, w pięćdziesięciometrowych odstępach, trzepotały na wietrze jasnoróżowe plastikowe wstążki na krótkich metalowych prętach. Ciężarówka powoli jechała sendero.
Kapłan zamierzał ją ukraść.
Kiedy miał jedenaście lat, ukradł swój pierwszy samochód – nowiutkiego, śnieżnobiałego lincolna continentala rocznik 1961, zostawionego z kluczykami w stacyjce przed Roxy Theatre na South Broadway w Los Angeles. Kapłanowi, na którego wówczas wołano Ricky, głowa ledwie wystawała zza kierownicy. Był tak wystraszony, że o mało się nie posikał, ale przejechał kilka przecznic i dumnie wręczył kluczyki Jimmy’emu „Ryjowi” Rileyowi, który dał mu pięć dolców, a potem zabrał swoją dziewczynę na przejażdżkę i rozbił wóz na Pacific Coast Highway. W ten sposób Ricky stał się członkiem bandy Ryja.
Ale ta ciężarówka nie była zwykłym samochodem.
Na oczach patrzącego na to Kapłana potężna maszyneria zamontowana za kabiną kierowcy powoli opuściła na ziemię grubą stalową płytę – kwadrat o boku dwóch metrów. Chwila przerwy, a potem głuchy łoskot. Wokół ciężarówki uniosła się chmura kurzu, gdy kafar zaczął rytmicznie uderzać w ziemię. Kapłan poczuł, jak grunt drży pod jego nogami.
Był to wibrator sejsmiczny, maszyna do wytwarzania drgań skorupy ziemskiej. Poza kradzieżą samochodów Kapłan niezbyt przykładał się do nauki, ale uważał się za bardzo sprytnego i rozumiał zasadę działania wibratora, podobną do zasady działania radaru i sonaru. Drgania odbijały się od warstw skorupy ziemskiej – stałych czy płynnych – i powracały na powierzchnię, gdzie wychwytywały je przyrządy nasłuchowe zwane geofonami albo dzbanami.
Kapłan pracował w zespole dzbaniarzy. Na obszarze niecałych trzech kilometrów kwadratowych rozmieścili w regularnych odstępach ponad tysiąc geofonów. Przy każdym uderzeniu wibratora odbite drgania były wyłapywane przez „dzbany” i rejestrowane przez obserwatorium w przyczepie kempingowej, którą nazywano psią budą. Wszystkie te dane miały być później wprowadzone do superkomputera w Houston i wykorzystane do sporządzenia trójwymiarowej mapy złóż, która zostanie potem sprzedana firmie wiertniczej.
Wstrząsy przybierały na sile. Towarzyszył im narastający łoskot, przypominający huk silników statku pasażerskiego nabierającego prędkości. Nagle hałas umilkł. Kapłan pobiegł sendero do ciężarówki, mrużąc oczy w kłębach pyłu. Otworzył drzwi i wspiął się do kabiny. Za kierownicą siedział krępy czarnowłosy mężczyzna.
– Cześć, Mario – powiedział Kapłan, sadowiąc się na siedzeniu obok.
– Cześć, Ricky.
Zawodowe prawo jazdy (klasy B) przedstawiało Kapłana jako Richarda Grangera. Dokument był podrobiony, ale nazwisko prawdziwe.
Kapłan miał pod pachą karton marlboro, które palił Mario. Rzucił je na deskę rozdzielczą.
– Masz, przyniosłem ci coś.
– Hej, człowieku, nie musisz mi kupować papierosów!
– Zawsze cię opalam.
Sięgnął po otwartą paczkę leżącą na desce, wyjął jednego papierosa i włożył go do ust. Mario uśmiechnął się.
– Dlaczego nigdy nie masz swoich fajek?
– Do licha, człowieku, nie stać mnie na palenie!
– Jesteś stuknięty. – Mario się zaśmiał.
Kapłan zapalił. Zawsze łatwo dogadywał się z ludźmi i dawał się lubić. Na ulicy, która go wychowała, bito nielubianych, a on był mizernej postury. Dlatego nauczył się intuicyjnie wyczuwać, czego od niego oczekują – uległości, sympatii, poczucia humoru, czegokolwiek – i szybko spełniać te oczekiwania. Na polach naftowych człowiekowi bardzo pomagał też humor: czasem drwiący i inteligentny, ale najczęściej obsceniczny.
Chociaż Kapłan pracował tu dopiero od dwóch tygodni, zdążył już zyskać zaufanie kolegów. Jednak jeszcze nie wiedział, jak ukraść ten wibrator. A musiał to zrobić w ciągu kilku następnych godzin, gdyż jutro pojazd miał odjechać na nowy teren badań, do odległego o tysiąc sto kilometrów Clovis w Nowym Meksyku.
Postanowił zabrać się z Mariem. Podróż zajmie im dwa lub trzy dni, bo ważąca dwadzieścia ton ciężarówka nie mogła jechać z szybkością większą niż sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Przy pierwszej okazji upije Maria albo pozbędzie się go w jakiś inny sposób, a potem ucieknie ciężarówką. Miał nadzieję, że wymyśli jakiś lepszy plan, ale na razie nic innego nie przychodziło mu do głowy.
– Moja bryka dogorywa – oświadczył. – Może zabrałbyś mnie jutro do San Antonio?
Mario zdziwił się.
– Nie jedziesz z nami do Clovis?
– Nie – odparł Kapłan i wskazał ręką pustynny krajobraz. – Teksas jest tak piękny, człowieku, że nie chcę go opuszczać.
Mario wzruszył ramionami. W tej robocie często spotykało się takie niespokojne duchy.
– Jasne, podwiozę cię.
Wprawdzie zabieranie pasażerów było niezgodne z przepisami, ale kierowcy wciąż to robili.
– Spotkamy się przy śmietniku – dodał.
Kapłan kiwnął głową. Śmietnisko było odludną dolinką, pełną rdzewiejących furgonetek, rozbitych telewizorów i zawszonych materaców. Znajdowało się na przedmieściach Liberty – najbliższego miasteczka. Oprócz paru dzieciaków strzelających z dwudziestkidwójki do węży, nie będzie tam nikogo, kto mógłby ich zobaczyć.
– O której?
– Powiedzmy o szóstej.
– Przyniosę kawę.
Kapłan bardzo potrzebował tej ciężarówki. Od niej zależało jego życie. Swędziały go ręce, żeby złapać Maria, wypchnąć go z szoferki i odjechać, ale nie mógł tego zrobić. Po pierwsze, tamten był prawie o dwadzieścia pięć lat młodszy od niego i zapewne nie dałby się wypchnąć bez oporu. Po drugie, kradzież powinna pozostać niezauważona przez kilka dni. Musiał przeprowadzić ciężarówkę do Kalifornii i ukryć, zanim policjanci w całym kraju zaczną rozglądać się za skradzionym pojazdem. Pisk radiostacji oznajmił, że kontroler w przyczepie sprawdził dane po ostatnich wstrząsach i nie ma żadnych problemów. Mario podniósł płytę, wrzucił bieg i przejechał pięćdziesiąt metrów, ustawiając się dokładnie przy różowej chorągiewce. Potem ponownie opuścił płytę i wysłał sygnał gotowości. Kapłan obserwował go uważnie, jak to robił już kilkakrotnie, starając się zapamiętać kolejność, w jakiej Mario naciskał dźwignie i przełączniki. Jeśli o czymś zapomni, później nie będzie miał kogo pytać.
Czekał, aż z psiej budy wyślą sygnał, który zapoczątkuje kolejną serię wstrząsów. Kierowca ciężarówki mógł sam włączyć urządzenie, ale kontrolerzy zazwyczaj woleli osobiście wydawać polecenia i uruchamiać maszynę pilotem zdalnego sterowania. Kapłan skończył papierosa i cisnął niedopałek przez okno. Mario ruchem głowy wskazał samochód Kapłana, zaparkowany czterysta metrów dalej, na dwupasmowej szosie.
– To twoja kobieta?
Kapłan spojrzał w tamtą stronę. Star wysiadła z ciemnoszarej hondy civic i oparta o maskę wachlowała się słomkowym kapeluszem.
– Tak – odparł.
– Pokażę ci zdjęcie – Mario wyjął z kieszeni dżinsów stary skórzany portfel. Znalazł fotografię i podał Kapłanowi. – To jest Izabella – oznajmił dumnie.
Kapłan zobaczył śliczną Meksykankę po dwudziestce, w żółtej sukience i przepasce na głowie. Trzymała na rękach dziecko, a obok stał mały czarnowłosy chłopiec o nieśmiałym spojrzeniu.
– To twoje dzieci?
Mario skinął głową.
– Ross i Betty.
Kapłan z trudem powstrzymał uśmiech, słysząc typowo angielskie imiona.
– Ładne dzieciaki.
Pomyślał o swoich dzieciach i o mało nie powiedział o nich, ale w samą porę ugryzł się w język.
– Gdzie mieszkają?
– W El Paso.
W głowie Kapłana już kiełkował pewien pomysł.
– Często ich widujesz?
Mario pokręcił głową.
– Nic, tylko praca, człowieku. Oszczędzam, żeby kupić im dom. Ładny dom z wielką kuchnią i basenem w ogrodzie. Zasługują na to.
Pomysł urósł i zakwitł. Kapłan ukrył podniecenie i obojętnym tonem powiedział:
– Piękny dom dla pięknej rodziny, co?
– Właśnie…
Radiostacja ponownie pisnęła i ciężarówka zaczęła drgać. Huk był jak przetaczający się grzmot, tylko bardziej regularny. Zaczynał się basową nutą i szybko przechodził w wycie. Dokładnie po czternastu sekundach ucichł. Kapłan pstryknął palcami.
– Wiesz, mam taki pomysł… Nie, może nie.
– Co? – zainteresował się Mario.
– Nie wiem, czy to możliwe.
– Co takiego, człowieku?
– Pomyślałem sobie, no wiesz… twoja żona jest taka piękna, a dzieci takie ładne… Szkoda, że tak rzadko je widujesz.
– To jest ten twój pomysł?
– Nie. Pomyślałem sobie, że mógłbym odprowadzić ten wóz do Nowego Meksyku, a ty w tym czasie odwiedziłbyś ich, to wszystko. – Kapłan napominał się w duchu, żeby nie okazywać nadmiernego podniecenia. – Ale pewnie nic by z tego nie wyszło – dodał tonem mówiącym: „A kogo to obchodzi?”.
– Nie, człowieku, to niemożliwe.
– Pewnie nie. Chociaż… gdybyśmy wyruszyli jutro wcześnie rano i razem pojechali do San Antonio, mógłbym wysadzić cię przy lotnisku i w południe byłbyś już pewnie w El Paso. Pobawiłbyś się z dziećmi, zjadł kolację z żoną, przespał noc w domu, a rano złapał następny samolot… Mógłbym cię odebrać z lotniska w Lubbock… Jak daleko jest z Lubbock do Clovis?
– Sto pięćdziesiąt, może sto sześćdziesiąt kilometrów.
– Moglibyśmy być w Clovis w nocy, najpóźniej rano i nikt nie wiedziałby, że nie prowadziłeś przez cały czas.
– Przecież chcesz jechać tylko do San Antonio.
Kurwa. Nie przemyślał tej bajeczki; improwizował.
– Wiesz, nigdy nie byłem w Lubbock – rzucił niedbale. – Tam urodził się Buddy Holly.
– Kim, do diabła, jest Buddy Holly?
Kapłan zanucił:
– I love you, Peggy Sue! Buddy Holly umarł, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie, Mario. Lubiłem go bardziej od Elvisa. Tylko nie pytaj mnie, kim był Elvis.
– Pojechałbyś tak daleko dla mnie?
Niespokojnie zastanawiał się, czy Mario jest podejrzliwy, czy tylko wdzięczny.
– Jasne, że tak – powiedział. – Jeśli tylko pozwolisz mi palić twoje fajki.
Mario ze zdumieniem pokręcił głową.
– Fajny z ciebie facet, Ricky, ale sam nie wiem…
Zatem niczego nie podejrzewał. Po prostu bał się, więc lepiej go nie naciskać. Kapłan pokrył rozczarowanie udawaną nonszalancją.
– No nic, pomyśl o tym – mruknął.
– Gdyby coś poszło źle… rozumiesz, nie chcę stracić pracy.
– Masz rację – Kapłan opanował zniecierpliwienie. – Wiesz co, pogadamy później. Będziesz wieczorem w barze?
– Jasne.
– Może wtedy powiesz mi, co postanowiłeś?
– W porządku, umowa stoi.
Radiostacja zapiszczała, sygnalizując gotowość do kolejnego pomiaru, więc Mario wcisnął dźwignię, unosząc płytę z ziemi.
– Muszę wracać do dzbaniarzy – oświadczył Kapłan. – Do zmroku mamy rozwinąć jeszcze parę kilometrów kabla.
Oddał kierowcy zdjęcie i otworzył drzwi.
– Mówię ci, człowieku, gdybym miał taką ładną żonę, nie wychodziłbym z domu – rzucił przez ramię, a potem wyskoczył z kabiny i zatrzasnął drzwi. Gdy ciężarówka ruszyła w kierunku następnej chorągiewki, Kapłan odszedł, wzbijając kurz kowbojskimi butami. Idąc po sendero do zaparkowanego samochodu, widział przechadzającą się tam i z powrotem Star, zniecierpliwioną i niespokojną.
Kiedyś, przez chwilę, była sławna. Podczas ery hipisów mieszkała koło San Francisco, w Haight-Ashbury. Kapłan nie znał jej wtedy – pod koniec lat sześćdziesiątych był zajęty zarabianiem swojego pierwszego miliona – ale słyszał różne historie. Nagrała płytę, na której recytowała wiersze z podkładem psychodelicznej muzyki zespołu Raining Fresh Daisies. Ten album stał się przebojem, a Star przez kilka dni cieszyła się wielką popularnością.
Jednak legendą stała się za sprawą swoich nienasyconych apetytów seksualnych. Uprawiała seks z każdym, kto wpadł jej w oko: z chętnymi małolatami i zaskoczonymi mężczyznami po sześćdziesiątce, z chłopcami uważającymi się za homoseksualistów i dziewczętami niemającymi pojęcia o miłości lesbijskiej, z wieloletnimi znajomymi i obcymi spotkanymi na ulicy.
Ale to było dawno. Teraz do pięćdziesiątych urodzin pozostało jej tylko kilka tygodni, a we włosach pojawiły się pasma siwizny. Wciąż miała niezłą figurę, chociaż już nie wyglądała tak, jak dawniej – ważyła osiemdziesiąt kilogramów. Mimo to pozostała niezwykle zmysłową kobietą. Kiedy wchodziła do baru, oglądali się za nią wszyscy mężczyźni.
Nawet tego dnia, chociaż zmęczona upałem i niespokojna, emanowała seksem, krążąc wokół taniego gruchota. Opięte bawełnianą sukienką ciało poruszało się zachęcająco i Kapłan miał wielką ochotę ją przelecieć.
– Co się stało? – zapytała, kiedy odjechali kawałek i stanęli.
Kapłan był niepoprawnym optymistą.
– Sprawa jest na dobrej drodze – oświadczył.
– To fatalnie – mruknęła sceptycznie. Wiedziała, że nie powinna wierzyć w jego przechwałki.
Opowiedział jej o propozycji, jaką złożył Mariowi.
– Najpiękniejsze jest to, że będą winili jego – zakończył.
– Jak to?
– Tylko pomyśl. Przyleci do Lubbock, zacznie mnie szukać, ale nie znajdzie ani mnie, ani ciężarówki. Domyśli się, że został wykiwany. Co wtedy zrobi? Pojedzie do Clovis i przyzna się, że zgubił gdzieś wóz? Nie sądzę. W najlepszym wypadku wylaliby go. W najgorszym – oskarżyli o kradzież i wsadzili do więzienia. Założę się, że nie pojedzie do Clovis. Wróci na lotnisko, poleci do El Paso, wsadzi żonę z dzieciakami w samochód i zniknie. Wtedy policja będzie przekonana, że to on ukradł samochód. I nikt nie będzie podejrzewał Ricky’ego Grangera.
Zmarszczyła brwi.
– Świetny plan, tylko czy on połknie przynętę?
– Myślę, że tak.
Jej niepokój jeszcze się pogłębił. Uderzyła dłonią w brudną podsufitkę.
– Cholera, musimy mieć tę przeklętą ciężarówkę!
Był równie niespokojny jak ona, ale pokrywał to pozorną pewnością siebie.
– Będziemy ją mieli – obiecał. – Tak czy inaczej.
Włożyła na głowę słomkowy kapelusz, wysiadła i oparła się o samochód, zamykając oczy.
– Chciałabym w to wierzyć.
Stanął obok i pogładził policzek.
– Podwieźć panią?
– Tak, proszę. Zabierz mnie do motelu z klimatyzacją.
– To będzie kosztowało.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego z niewinną miną.
– Czy będę musiała robić brzydkie rzeczy, proszę pana?
Wsunął dłoń w dekolt jej sukienki.
– Tak.
– Och, do licha – wymamrotała i uniosła sukienkę.
Nie nosiła bielizny. Kapłan wyszczerzył zęby w uśmiechu i rozpiął dżinsy.
– Co sobie pomyśli Mario, jeśli nas zobaczy? – spytała.
– Będzie zazdrościł – mruknął, wchodząc w nią. Byli prawie tego samego wzrostu, więc wpasowali się w siebie z łatwością i wprawą. Pocałowała go w usta.
Po chwili usłyszał nadjeżdżający samochód. Oboje obejrzeli się, nie przerywając tego, co robili. Drogą przejechała furgonetka z trzema robotnikami na przednim siedzeniu. Mężczyźni zauważyli, co się dzieje, i mijając ich pokrzykiwali i gwizdali przez otwarte okno.
Star pomachała im, wołając:
– Cześć, chłopaki!
Kapłan parsknął śmiechem. Chwilę później szczytowali.
* * *
Dokładnie trzy tygodnie wcześniej kryzys wszedł w ostatnią, decydującą fazę.
Siedzieli w kuchni, przy długim stole, jedząc obiad – pikantną potrawkę z soczewicy i warzyw oraz świeży chleb, prosto z pieca – kiedy wszedł Paul Beale, niosąc w ręce kopertę. Był to łysy, brodaty mężczyzna w skórzanej kurtce, przyjaciel Kapłana jeszcze z czasów, gdy obaj byli czternastoletnimi łobuzami, obskubującymi pijaków w zaułkach LA na początku lat sześćdziesiątych.
Paul butelkował wino produkowane przez wspólnotę Kapłana – ale robił też znacznie więcej. Był ich łącznikiem, dzięki któremu mieli kontakt ze światem, jednocześnie trzymając się od niego z daleka.
Kapłan domyślił się, że Paul dostał ten list rano, po czym natychmiast wsiadł w samochód i przyjechał do nich z Napa. Domyślał się też, co było w liście, ale czekał, aż Paul sam mu to powie.
– Z Urzędu Gospodarki Gruntami – zakomunikował ponuro Paul. – Adresowany do Stelli Higgins.
Podał go Star siedzącej u szczytu stołu naprzeciw Kapłana. Naprawdę nazywała się Stella Higgins i właśnie pod tym nazwiskiem wydzierżawiła ich ziemię od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na jesieni 1969 roku.
Wokół stołu zapadła cisza. Nawet dzieci ucichły, wyczuwając lęk i niepokój dorosłych. Star rozerwała kopertę i wyjęła z niej kartkę. Przeczytała ją szybko.
– Siódmego czerwca – powiedziała po chwili.
– Za pięć tygodni i dwa dni – mruknął Kapłan.
Kilka osób jęknęło z rozpaczy. Kobieta zwana Song zaczęła cicho płakać. Jeden z synów Kapłana, dziesięcioletni Ringo, zapytał:
– Dlaczego, Star, dlaczego?
Kapłan pochwycił spojrzenie Melanie, wysokiej, szczupłej dwudziestoośmioletniej kobiety o białej skórze, długich włosach koloru papryki i ciele modelki. Obok niej siedział jej pięcioletni syn, Dusty.
– Co? – spytała zdziwiona Melanie. – O co chodzi?
Wszyscy wiedzieli, co im grozi, ale było to zbyt przygnębiające, żeby o tym rozmawiać, więc jeszcze nie powiedzieli Melanie, która dopiero niedawno do nich dołączyła.
– Musimy opuścić dolinę – wyjaśnił Kapłan. – Przykro mi, Melanie.
Star odczytała fragment listu:
– „Po siódmym czerwca wyżej wymieniona posiadłość znajdzie się na terenie zagrożonym, tak więc dotychczasowa umowa dzierżawy zostaje wypowiedziana zgodnie z punktem dziewiątym, podpunkt b, paragraf drugi”.
Melanie wstała. Jej biała skóra poczerwieniała, piękną twarz wykrzywił grymas wściekłości.
– Nie! – krzyknęła. – Nie! Nie mogą mi tego zrobić… dopiero co was znalazłam! Nie wierzę, to nieprawda.
Obróciła swój gniew przeciw Paulowi.
– Kłamca! – wrzasnęła. – Pierdolony kłamca!
Jej dziecko zaczęło płakać.
– Hej, odczep się! – burknął urażony Paul. – Ja tu jestem tylko cholernym listonoszem.
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Kapłan pospiesznie podszedł do Melanie, objął ją ramionami i szepnął do ucha:
– Wystraszysz Dusty’ego. Usiądź. Masz rację, że się złościsz, wszyscy jesteśmy źli jak diabli.
– Powiedz mi, że to nieprawda.
Delikatnie posadził ją na krześle.
– To prawda, Melanie. Prawda.
Kiedy się uspokoili, polecił:
– No już, teraz umyjmy naczynia i wracajmy do pracy.
– Po co? – zapytał Dale, który robił wino. Nie był jednym z założycieli, przyjechał tu w latach osiemdziesiątych rozczarowany skomercjalizowanym światem, ale był najważniejszym członkiem grupy po Kapłanie i Star. – Nie zdążymy zebrać plonów – dodał. – Mamy stąd odejść w ciągu pięciu tygodni. Po co pracować?
Kapłan przeszył go hipnotycznym spojrzeniem, które wytrzymywali tylko ludzie o bardzo silnej woli. Zaczekał, aż w kuchni zapadnie cisza, po czym powiedział:
– Ponieważ zdarzają się cuda.
* * *
Miejscowe przepisy zabraniały sprzedaży napojów alkoholowych w teksańskim miasteczku Shiloh, ale tuż za przechodzącą przez nie granicą znajdował się bar Doodlebug, z tanim jasnym piwem, orkiestrą grającą country oraz kelnerkami w ciasnych dżinsach i kowbojskich butach.
Kapłan poszedł tam sam. Nie chciał, żeby Star się pokazywała, ryzykując, że ktoś ją rozpozna. Żałował, że przyjechała z nim do Teksasu. Ktoś jednak musiał mu pomóc przewieźć wibrator sejsmiczny do domu. Będą jechali dzień i noc, zmieniając się za kierownicą i łykając proszki, żeby nie zasnąć. Muszą wrócić, zanim ktoś zauważy brak maszyny.
Żałował, że po południu był tak nieostrożny. Mario widział Star z odległości czterystu metrów, a trzej robotnicy w furgonetce widzieli ją tylko przelotnie, ale rzucała się w oczy, więc pewnie potrafiliby opisać, jak wyglądała: wysoka biała kobieta, dobrze zbudowana, z długimi ciemnymi włosami…
Kapłan zmienił swój wygląd przed przyjazdem do Liberty. Wyhodował gęstą brodę i wąsy, a długie włosy wiązał w kucyk, który chował pod czapką. Jeśli jednak wszystko pójdzie zgodnie z planem, nikt nie będzie pytał o rysopis jego czy Star.
Kiedy przyszedł do Doodlebug, Mario już tam był. Siedział przy stole z pięcioma czy sześcioma facetami od rozstawiania dzbanów oraz szefem ekipy – Lennym Petersenem, który kierował całym personelem prowadzącym badania.
Nie chcąc okazywać nadmiernego zainteresowania swoimi kolegami z pracy, Kapłan zamówił jedną butelkę Lone Star i przez chwilę stał przy barze, pijąc piwo z butelki i rozmawiając z barmanką, zanim usiadł przy stoliku Maria.
Lenny był łysawym mężczyzną z czerwonym nosem. Przyjął Kapłana do pracy dwa tygodnie wcześniej. Kapłan spędził wtedy w barze cały wieczór, niewiele pijąc, rozmawiając z członkami ekipy i głośno śmiejąc się z żartów Lenny’ego. Następnego ranka znalazł go w biurze i zapytał o pracę.
– Przyjmę cię na okres próbny – powiedział Lenny.
Kapłan tylko tego potrzebował.
Ciężko pracował, szybko się uczył i dawał się lubić, więc po kilku dniach został zaakceptowany przez pozostałych członków ekipy. Kiedy usiadł teraz przy ich stoliku, Lenny zapytał tym swoim rozwlekłym teksańskim drawlem:
– A więc, Ricky, nie jedziesz z nami do Clovis?
– Zgadza się – odparł Kapłan. – Za bardzo lubię tutejszą pogodę.
– No cóż, chcę tylko powiedzieć, całkiem szczerze, że znajomość z tobą, chociaż tak krótka, była przyjemnością i zaszczytem.
Pozostali roześmiali się. Często tak rozmawiali. Teraz czekali na ripostę.
Kapłan przybrał poważny wyraz twarzy i powiedział:
– Lenny, jesteś dla mnie taki dobry i miły, że muszę zapytać cię jeszcze raz: wyjdziesz za mnie?
Wszyscy znów się zaśmiali. Mario klepnął Kapłana w plecy. Lenny zrobił zmieszaną minę i powiedział:
– Wiesz, że nie mogę za ciebie wyjść, Ricky. Mówiłem ci już dlaczego… – przerwał dla zwiększenia efektu. Nadstawili uszu, czekając na pointę. – Jestem lesbijką.
Ryknęli śmiechem. Kapłan uśmiechnął się smętnie, akceptując odmowę, i zamówił piwo dla całej ekipy dzbaniarzy. Zaczęli rozmawiać o baseballu. Większość z nich wolała Houston Astros, lecz Lenny był z Arlington i kibicował Texas Rangers. Kapłan nie interesował się sportem, więc czekał niecierpliwie, od czasu do czasu wtrącając neutralne komentarze. Wszyscy byli we wspaniałych humorach. Skończyli pracę w terminie, dobrze zarobili i był piątkowy wieczór. Kapłan powoli sączył swoje piwo. Nigdy nie pił dużo – nie lubił tracić kontroli nad swoim ciałem. Patrzył, jak Mario osusza swój kufel. Kiedy Tammy, ich kelnerka, przyniosła mu następny, Mario tęsknie spojrzał na jej piersi pod kraciastą koszulą. Tak trzymaj, Mario, pomyślał Kapłan. Jutro wieczorem mógłbyś być w łóżku z żoną.
Po godzinie Mario poszedł do ubikacji. Kapłan ruszył za nim. Do diabła z tym czekaniem, pora podjąć decyzję. Stanął obok Maria i powiedział:
– Tammy ma dziś na sobie czarną bieliznę.
– Skąd wiesz?
– Zerknąłem sobie, kiedy pochyliła się nad stołem. Uwielbiam koronkowe biustonosze.
Mario westchnął. Kapłan nie rezygnował:
– Lubisz patrzeć na kobietę w czarnej bieliźnie?
– W czerwonej – stwierdził zdecydowanie Mario.
– Tak, czerwona też jest piękna. Mówią, że kiedy kobieta wkłada czerwoną bieliznę, to znak, że cię pragnie.
– Naprawdę? – Mario zaczął oddychać odrobinę szybciej.
– Tak, gdzieś o tym słyszałem. – Kapłan zapiął spodnie. – Słuchaj, muszę już iść. Moja kobieta czeka na mnie w motelu.
Mario uśmiechnął się i otarł pot z czoła.
– Człowieku, widziałem was dziś po południu.
Kapłan z udawanym wstydem pokręcił głową.
– To moja słabość. Nie potrafię oprzeć się ładnej babce.
– Robiliście to na środku tej cholernej drogi!
– Taa… No wiesz, kiedy przez jakiś czas nie widzisz swojej kobiety, zaczyna jej tego brakować, rozumiesz, o czym mówię?
Mario, załap wreszcie, o co chodzi!
– Tak, wiem. Słuchaj, jeśli chodzi o jutrzejszy dzień…
Kapłan wstrzymał oddech.
– No więc, jeśli nadal podtrzymujesz to, co powiedziałeś…
Tak! Tak!
– Zróbmy to.
Miał ochotę go uścisnąć. Mario zapytał niespokojnie:
– Wciąż chcesz, prawda?
– Jasne. – Kapłan położył mu rękę na ramionach i razem wyszli z ubikacji. – W końcu od czego ma się przyjaciół, no nie?
– Dzięki, człowieku – powiedział Mario ze łzami w oczach. – Wspaniały z ciebie facet, Ricky.
* * *
Umyli gliniane miski i drewniane łyżki w wielkiej balii z ciepłą wodą, po czym wytarli je ścierką zrobioną ze starej flanelowej koszuli. Melanie powiedziała do Kapłana:
– No cóż, po prostu zaczniemy gdzie indziej. Znajdziemy kawałek ziemi, zbudujemy drewniane chaty, zasadzimy winorośl i będziemy robić wino. Dlaczego nie? Przecież tak zrobiliście przed laty.
– Owszem – przyznał Kapłan.
Postawił miskę na półce i wrzucił łyżkę do pudełka. Przez chwilę znów był młody, silny jak kuc i niestrudzony, przekonany, że rozwiąże każdy problem, jaki może postawić przed nim życie. Przypomniał sobie wspaniałe zapachy tamtych dni: zapach świeżo ściętych drzew i młodego ciała Star spoconego przy kopaniu ziemi, ostry zapach ich własnej marihuany uprawianej na leśnej polanie, słodki aromat miażdżonych winogron. Potem wrócił do rzeczywistości i usiadł przy stole.
– Przed laty – powtórzył za Melanie – wydzierżawiliśmy tę ziemię od rządu prawie za darmo, a potem zapomnieli o nas.
– Nigdy nie podnieśli czynszu, przez dwadzieścia dziewięć lat – wtrąciła Star.
Kapłan zignorował ją i mówił dalej:
– Wykarczowaliśmy ten las rękami trzydziestu lub czterdziestu młodych ludzi, którzy zechcieli pracować za darmo, dwanaście i czternaście godzin dziennie.
Paul Beale uśmiechnął się.
– Do dziś boli mnie krzyż, kiedy o tym pomyślę.
– Pędy winorośli dostaliśmy w prezencie od pewnego miłego hodowcy z Napa Valley, który chciał zachęcić młodych ludzi, żeby zrobili coś konstruktywnego, zamiast siedzieć na tyłkach i ćpać przez cały dzień.
– Stary Raymond Dellavalle… – mruknął Paul. – Już nie żyje, niech go Bóg ma w swojej opiece.
– Ale najważniejsze, że chcieliśmy i mogliśmy żyć na krawędzi ubóstwa, przez pięć długich lat głodując, śpiąc na podłodze, chodząc w dziurawych butach, zanim zebraliśmy pierwszy plon nadający się do sprzedaży.
Star podniosła z podłogi raczkujące dziecko, wytarła mu nos i powiedziała:
– I nie mieliśmy dzieci, o które trzeba się martwić.
– Racja – przyznał Kapłan. – Gdybyśmy dziś byli w tej samej sytuacji, moglibyśmy zacząć od nowa.
Melanie nie uspokoiła się jednak.
– Musi być jakiś sposób! – zawołała.
– Owszem, jest – powiedział. – Paul wie, jaki.
Paul skinął głową.
– Można założyć spółkę, pożyczyć z banku ćwierć miliona dolarów, wynająć robotników i stać się jeszcze jedną bandą chciwych kapitalistów, pilnujących zysków.
– A to – podsumował Kapłan – byłoby równoznaczne z poddaniem się.
* * *
W Liberty było jeszcze ciemno, kiedy Kapłan i Star wstali w sobotę. Kapłan poszedł po kawę do baru znajdującego się obok motelu. Gdy wrócił, Star ślęczała przy nocnej lampce nad atlasem dróg.
– Powinieneś wysadzić Maria przy międzynarodowym lotnisku w San Antonio dziś rano, między dziewiątą trzydzieści a dziesiątą – oznajmiła. – Potem wyjedziesz z miasta międzystanową numer dziesięć.
Nawet nie spojrzał na atlas. Nie znał się na mapach. Będzie kierował się znakami I-10.
– Gdzie się spotkamy?
Star zastanawiała się przez chwilę.
– Powinnam być tam godzinę przed tobą – powiedziała i pokazała palcem jakiś punkt na mapie. – Dwadzieścia pięć kilometrów od lotniska, przy I-dziesięć, jest miejsce, które nazywa się Leon Springs. Zaparkuję tak, żebyś zauważył samochód.
– Brzmi nieźle.
Byli spięci i podnieceni. Kradzież ciężarówki to dopiero pierwszy, ale decydujący punkt ich planu: od tego zależało wszystko. Star najbardziej martwiła się szczegółami.
– Co zrobimy z hondą?
Kapłan kupił ją trzy tygodnie wcześniej, za tysiąc dolarów gotówką.
– Ciężko będzie ją sprzedać. Jeżeli skorzystamy z usług handlarza używanymi samochodami, dostaniemy za nią pięćset dolarów. Jeżeli nie, będziemy musieli znaleźć jakiś las przy międzystanowej i zostawić ją w nim.
– Stać nas na to?
– Pieniądze czynią człowieka biedakiem.
Był to jeden z Pięciu Paradoksów Baghrama, ich guru. Kapłan wiedział co do centa, ile mają pieniędzy, ale nie zdradzał tego pozostałym. Większość członków komuny nie miała pojęcia, że mają konto w banku. I nikt na świecie nie wiedział o awaryjnym funduszu Kapłana – dziesięciu tysiącach dolarów w dwudziestkach, przyklejonych w środku odrapanej gitary, która wisiała na gwoździu na ścianie jego chaty.
Star wzruszyła ramionami.
– Nie przejmowałam się tym przez dwadzieścia pięć lat, więc chyba nie zacznę teraz.
Zdjęła okulary do czytania. Kapłan uśmiechnął się do niej.
– Ładnie ci w okularach.
Zerknęła na niego z ukosa.
– Nie możesz się doczekać, kiedy zobaczysz Melanie? – zapytała.
Wiedziała, że on i Melanie są kochankami. Wziął Star za rękę.
– Pewnie.
– Cieszę się, że jesteście razem. Ona daje ci szczęście.
W mózgu Kapłana rozbłysło nagłe wspomnienie. Melanie leżąca twarzą do poduszki na łóżku, w porannym słońcu zaglądającym do chaty. Siedział pijąc kawę, obserwując ją, ciesząc oczy pięknem jej białej skóry, wypukłością pośladków, długimi rudymi włosami rozrzuconymi na pościeli. Za chwilę dziewczyna poczuje zapach kawy, obróci się na bok i otworzy oczy, a wtedy on przyjdzie do niej i będzie się z nią kochał. Na razie jednak rozkoszował się nadchodzącą chwilą, myśląc o tym, jak będzie ją dotykał i pieścił, smakując ten cudowny moment jak kielich dobrego wina. Kiedy ta wizja zniknęła, zobaczył czterdziestodziewięcioletnią twarz Star w tanim teksańskim motelu.
– Chyba nie jesteś zazdrosna o Melanie, prawda? – zapytał.
– Małżeństwo jest najgorszą ze zdrad – powiedziała, cytując inny z Paradoksów.
Skinął głową. Nigdy nie wymagali od siebie wierności. Dawniej to właśnie ona ani myślała poprzestać na jednym kochanku. Potem, kiedy skończyła trzydzieści lat i nieco ochłodła, Kapłan wystawił jej tolerancję na próbę, biorąc sobie inne dziewczyny. Jednak przez kilka ostatnich lat, chociaż nadal wierzyli w wolną miłość, żadne z nich nie korzystało ze swobody. Dlatego Melanie była dla Star pewnym zaskoczeniem. Nie szkodzi. Ich związek był aż nazbyt trwały. Kapłan nie lubił, aby ktokolwiek sądził, że potrafi przewidzieć, co on zrobi. Kochał Star, lecz źle skrywany niepokój w jej oczach dawał mu przyjemne poczucie panowania nad sytuacją. Bawiła się styropianowym kubkiem po kawie.
– Zastanawiałam się tylko, co o tym myśli Flower.
Flower była ich trzynastoletnią córką, najstarszym dzieckiem w komunie.
– Nie wychowała się w nuklearnej rodzinie – przypomniał. – Nie zrobiliśmy z niej niewolnicy burżuazyjnych konwenansów. To podstawowa rola naszej wspólnoty.
– Tak – przyznała Star. – Nie chciałabym tylko, żeby cię straciła, to wszystko.
Pogładził jej dłoń.
– Tak się nie stanie.
Uścisnęła jego palce.
– Dziękuję.
– Musimy iść – powiedział i wstał.
Ich skromny bagaż składał się z trzech plastikowych reklamówek ze sklepu spożywczego. Kapłan wziął je i zaniósł do hondy. Star poszła za nim. Zapłacili rachunek poprzedniego wieczoru. Recepcja była nieczynna, więc nikt nie widział, jak Star usiadła za kierownicą i odjechali w szarym brzasku poranka.
Shiloh było małą mieściną z jedną sygnalizacją świetlną na skrzyżowaniu dwóch głównych ulic. O tak wczesnej godzinie sobotniego ranka jeździło po nich niewiele pojazdów. Star przejechała skrzyżowanie na czerwonym świetle i opuściła miasto. Parę minut przed szóstą dotarli do wysypiska.
Nie było tam żadnego drogowskazu, płotu czy bramy, tylko szlak wyjeżdżony kołami furgonetek w bylicy. Star wjechała na łagodne wzniesienie. Śmietnisko znajdowało się w niewidocznej z drogi kotlince. Zaparkowała obok sterty dymiących śmieci. Maria i wibratora sejsmicznego nigdzie nie było widać.
Kapłan widział, że Star wciąż się zamartwia. Muszę ją uspokoić, pomyślał. Akurat dziś nie wolno jej się rozpraszać. Gdyby coś poszło nie tak, powinna być opanowana i gotowa.
– Flower mnie nie utraci – oświadczył.
– To dobrze – odparła ostrożnie.
– Zostaniemy razem, wszyscy troje. Wiesz dlaczego?
– Ty mi powiedz.
– Ponieważ się kochamy.
Zobaczył, że ulga wygładza jej twarz. Z trudem powstrzymywała łzy.
– Dziękuję ci – powiedziała.
To podniosło go na duchu. Dał jej to, czego potrzebowała. Teraz wszystko będzie dobrze. Pocałował ją.
– Mario może pojawić się w każdej chwili. Ruszaj. Odjedź parę kilometrów.
– Nie chcesz, żebym zaczekała tutaj, dopóki nie przyjedzie?
– Nie powinien zobaczyć cię z bliska. Nie wiemy, co przyniesie nam przyszłość, więc nie chcę, żeby mógł cię zidentyfikować.
– W porządku.
Wysiadł z samochodu.
– Hej! – zawołała. – Zapomniałeś o kawie dla Maria!
Wręczyła mu papierową torbę.
– Dzięki.
Wziął od niej torbę i zatrzasnął drzwi. Samochód zawrócił szerokim łukiem i szybko odjechał, wzbijając kołami chmurę pyłu. Kapłan rozejrzał się wokół. To zdumiewające, że takie małe miasteczko potrafi wyprodukować tyle śmieci, pomyślał. Widział połamane rowery i zupełnie nowe wózki dziecięce, poplamione kanapy i staromodne lodówki oraz co najmniej dziesięć wózków z supermarketów. Wszędzie walały się puste opakowania: kartony po wieżach stereo, podobne do abstrakcyjnych rzeźb kawałki lekkiego polistyrenu, papierowe torby, polietylenowe worki i aluminiowe folie oraz mnóstwo plastikowych pojemników po substancjach, jakich Kapłan nigdy nie używał: płukankach, nawilżaczach, tonikach, środkach zmiękczających, tonerze do faksów. Zauważył bajkowy zamek z różowego plastiku, prawdopodobnie wyrzucony przez jakieś dziecko. Zadziwiło go takie marnotrawstwo.
W Silver River Valley prawie nie było śmieci. Nie używali wózków dla dzieci ani lodówek i rzadko kupowali coś, co sprzedawano w opakowaniach, a ich dzieci potrafiłyby zbudować baśniowy zamek z pnia, beczki lub sterty drewna.
Zasnute czerwoną mgiełką słońce wynurzyło się zza pagórka, rzucając długi cień Kapłana na rdzewiejące łóżko. Przypomniało mu to wschód słońca nad ośnieżonymi szczytami Sierra Nevada i poczuł nagły przypływ tęsknoty za chłodnym, czystym górskim powietrzem.
Już niedługo, niedługo.
Coś zabłysło u jego stóp. Lśniący metalowy przedmiot, do połowy zakopany w ziemi. Machinalnie kopnął go czubkiem buta, otrząsając z suchej ziemi, a potem pochylił się i podniósł znalezisko. Był to ciężki klucz francuski. Wyglądał na nowy. Może przyda się Mariowi – pomyślał. Ale chyba nie, oczywiście w ciężarówce będzie komplet narzędzi, nie zabraknie klucza do żadnej śrubki. Mario nie potrzebuje takiego klucza. Co za marnotrawne społeczeństwo.
Upuścił klucz.
Usłyszał nadjeżdżający samochód, ale nie był to warkot dużej ciężarówki. Obejrzał się. Po chwili zza wzgórza wyłonił się jasnobrązowy pick-up, podskakujący na wyboistej drodze. Był to samochód Maria – dodge z popękaną przednią szybą. Kapłan poczuł ukłucie niepokoju. Co to miało znaczyć? Mario powinien przyjechać w wibratorze sejsmicznym, a jego samochód miał odprowadzić na północ jeden z kolegów, jeśli nie postanowi sprzedać go tutaj i kupić inny w Clovis. Coś poszło nie tak.
– Kurwa – zaklął pod nosem Kapłan. – Kurwa.
Gdy Mario podjechał i wysiadł z pick-upa, z trudem stłumił złość i rozczarowanie.
– Przyniosłem ci kawę – powiedział, podając Mariowi papierową torbę. – Co się stało?
Mario nawet nie zajrzał do torby. Ze smutkiem pokręcił głową.
– Nie mogę tego zrobić, człowieku.
Kurwa.
Mario mówił dalej:
– Naprawdę doceniam twoją propozycję, ale nie mogę.
O co chodzi, do diabła?
Kapłan zacisnął zęby i starał się mówić normalnym tonem:
– Co się stało, że zmieniłeś zdanie, kolego?
– Człowieku, kiedy wczoraj wyszedłeś z baru, Lenny palnął mi długą mówkę o tym, ile kosztowała ta ciężarówka i że nie wolno mi nikogo podwozić ani zabierać autostopowiczów, że ma do mnie zaufanie i w ogóle.
Wyobrażam sobie Lenny’ego, urżniętego jak świnia i bełkoczącego o zaufaniu i odpowiedzialności – pewnie doprowadził cię do łez, ty głupi skurwysynu.
– Wiesz, jak jest, Ricky. To niezła robota. Praca ciężka i od rana do nocy, ale dobrze płatna. Nie chcę jej stracić.
– No cóż, to żaden problem – powiedział z wymuszonym spokojem Kapłan. – Jeśli podrzucisz mnie do San Antonio.
Coś wymyślę, zanim tam dojedziemy.
Mario pokręcił głową.
– Lepiej nie, nie po tym, co mi mówił Lenny. Nikogo nie wpuszczę do ciężarówki. Dlatego przyjechałem tu moim samochodem, żeby odwieźć cię do miasta.
I co ja mam teraz zrobić, do licha?
– No to co, chcesz jechać?
I co potem?
Kapłan wybudował zamek z piasku, a teraz patrzył, jak drży i rozsypuje się w lekkim podmuchu wyrzutów sumienia Maria. Spędził dwa tygodnie na tej rozprażonej, zapylonej pustyni, wykonując głupią i bezsensowną pracę, a przedtem stracił kilkaset dolarów na bilety lotnicze, motele oraz obrzydliwe jedzenie w barach szybkiej obsługi.
Pozostały mu tylko dwa tygodnie i jeden dzień. Nie miał czasu, żeby to powtórzyć.
Mario zmarszczył brwi.
– No, człowieku, ruszajmy.
* * *
– Nie zamierzam rezygnować z tego miejsca – oświadczyła Star Kapłanowi w dniu, kiedy przyszedł list. Siedziała obok niego na dywanie sosnowych igieł na skraju winnicy, podczas południowej przerwy, pijąc zimną wodę i jedząc rodzynki zrobione z zeszłorocznych winogron. – To nie tylko winnica, dolina czy komuna… to całe moje życie. Przybyliśmy tutaj przed laty, ponieważ wierzyliśmy, że nasi rodzice stworzyli nieszczęśliwe, skorumpowane i skażone społeczeństwo. I mieliśmy rację, na Boga!
Poczerwieniała ze złości, a Kapłan pomyślał, że nadal jest piękna.
– Spójrz tylko, co stało się ze światem – powiedziała podnosząc głos. – Przemoc, brzydota i degradacja środowiska, prezydenci okłamujący naród i łamiący prawo, zamieszki, zbrodnie i ubóstwo. Tymczasem my żyliśmy tu w pokoju i harmonii, rok po roku, bez pieniędzy, bez seksualnych przesądów i konformizmu. Uważaliśmy, że wszystko, czego człowiek potrzebuje, to miłość, a oni nazwali nas naiwnymi. Ale to my mieliśmy rację, a oni się mylili. Wiemy, że znaleźliśmy naszą drogę życia. Dowiedliśmy tego.
Zawsze bardzo precyzyjnie wyrażała swoje myśli, co zdradzało staranne wykształcenie. Jej ojciec pochodził ze starej i bogatej rodziny, ale przez całe życie leczył mieszkańców pobliskich slumsów. Star odziedziczyła po nim idealizm.
– Zrobię wszystko, żeby uratować nasze domy i naszą drogę życia – ciągnęła. – Umrę za to, żeby nasze dzieci mogły tu pozostać.
Mówiła teraz ciszej, ale z głębokim przekonaniem.
– Nawet zabiłabym za to – dodała. – Rozumiesz mnie, Kapłan? Zrobiłabym wszystko.
* * *
– Słuchasz mnie? – zapytał Mario. – Chcesz jechać do miasta czy nie?
– Jasne – odparł Kapłan. Jasne, ty tchórzliwy draniu, ty parszywy tchórzu, ty śmieciu. Chcę jechać.
Mario odwrócił się. Kapłan spojrzał na klucz francuski, który upuścił kilka minut wcześniej.
I nagle w jego umyśle zrodził się nowy plan.
Zanim Mario przeszedł trzy kroki w kierunku samochodu, Kapłan schylił się i podniósł klucz. Narzędzie miało jakieś czterdzieści pięć centymetrów długości i ważyło ponad dwa kilogramy. Najcięższa była główka, z masywnymi nastawnymi szczękami do chwytania potężnych sześciokątnych śrub.
Kapłan spojrzał wokół i na pustą drogę za Mariem. Nikogo.
Żadnych świadków.
Ruszył naprzód w chwili, gdy tamten sięgnął ręką do drzwi furgonetki.
W nagłym rozbłysku przypomnienia ujrzał niepokojący obraz: śliczną młodą Meksykankę w żółtej sukience, z dzieckiem na ręce i drugim stojącym obok. Na moment zawahał się, gdy uświadomił sobie nieszczęście, jakie na nich sprowadzi.
Ale zaraz potem zobaczył jeszcze gorszy widok: jezioro czarnej wody, powoli zalewające winnicę, mężczyzn, kobiety i dzieci.
Podbiegł do Maria, trzymając klucz w podniesionej ręce.
Mario właśnie otwierał drzwi pick-upa. Pewnie zauważył coś kątem oka, bo kiedy Kapłan już go dopadał, wrzasnął przeraźliwie i szeroko otworzył drzwi, częściowo się nimi zasłaniając. Kapłan rąbnął w nie tak, że poleciały na Meksykanina. Były szerokie i ciężkie, więc odrzuciły go na bok. Mario stracił równowagę i upadł na kolana, twarzą do burty furgonetki. Czapeczka baseballowa z emblematem Houston Astros wylądowała na ziemi. Kapłan zatoczył się w tył i ciężko usiadł na kamienistej ziemi, wypuszczając klucz, który upadł na dwulitrową plastikową butelkę po coli, odbił się i wylądował pół metra dalej.
– Ty stuknięty… – wysapał Mario.
Klęczał na jednym kolanie i wyciągnął rękę, żeby się czegoś chwycić. Złapał za krawędź ciężkich drzwi. Kiedy wstawał, Kapłan – wciąż siedząc na ziemi – podkurczył nogę i z całej siły kopnął w drzwi. Przytrzasnęły rękę Meksykanina i odskoczyły. Mario krzyknął z bólu i z powrotem osunął się na klęczki.
Kapłan zerwał się z ziemi.
Klucz lśnił srebrzyście w porannym słońcu. Sięgnął szybko po niego i spojrzał na Maria, czując gniew i nienawiść do tego człowieka, który pokrzyżował mu plany i zagroził jego sposobowi życia. Doskoczył do Meksykanina i podniósł klucz. Mario obrócił głowę. Na jego młodej twarzy malowało się zdumienie. Otworzył usta i zanim Kapłan zdążył uderzyć, wychrypiał pytająco:
– Ricky…?
Ciężki koniec klucza z obrzydliwym chrzęstem trafił go w głowę. Włosy Maria były gęste i lśniące, ale nie stanowiły żadnej osłony. Klucz przebił skórę, roztrzaskał czaszkę i wbił się w miękki mózg.
Jednak ten cios nie zabił ofiary.
Kapłan przestraszył się.
Mario patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Jego twarz zastygła w grymasie zaskoczenia i niedowierzania. Wydawało się, że próbuje jeszcze coś powiedzieć. Podniósł rękę, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę.
Kapłan cofnął się przerażony.
– Nie! – jęknął.
– Człowieku… – wymamrotał Mario.
Kapłan wpadł w panikę. Ponownie uniósł klucz nad głowę.
– Giń, pierdolcu! – wrzasnął i jeszcze raz uderzył Meksykanina.
Tym razem klucz wbił się głębiej. Wyciąganie go przypominało wydobywanie łopaty z mułu. Kapłan poczuł mdłości, gdy zobaczył szarą tkankę pokrywającą nastawne szczęki klucza. Żołądek podszedł mu do gardła i zakręciło mu się w głowie. Przełknął ślinę.
Mario opadł bezwładnie i oparł się o tylne koło. Szeroko rozrzucił ramiona i otworzył usta, ale wciąż jeszcze żył. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Krew tryskała z rozbitej głowy Meksykanina, spływając mu po twarzy i na kołnierzyk koszuli. Wyraz jego oczu przeraził Kapłana.
– Umrzyj – poprosił go Kapłan. – Na litość boską, proszę, umrzyj.
Nic się jednak nie stało. Mario nie umarł.
Kapłan cofnął się. Meksykanin zdawał się błagać wzrokiem o dobicie, ale Kapłan nie mógł uderzyć jeszcze raz. Nie była to świadoma decyzja; po prostu nie potrafił podnieść klucza. Nagle Mario poruszył się. Szeroko otworzył usta, zadygotał, a z jego gardła wydobył się zduszony krzyk bólu.
Kapłana ogarnęło szaleństwo. Wrzasnął, podbiegł do Maria i zaczął uderzać raz po raz, w to samo miejsce, ledwie widząc swoją ofiarę przez czerwoną mgiełkę, która zasnuła mu oczy.
Krzyk urwał się i skurcze ustały. Kapłan cofnął się, wypuszczając z ręki klucz. Ciało Maria powoli opadło na bok, aż roztrzaskana głowa uderzyła o ziemię. Kapłan osunął się na kolana i zamknął oczy.
– Boże Wszechmogący, wybacz mi – wyszeptał.
Klęczał tak przez dłuższą chwilę, drżąc na całym ciele. Bał się, że jeśli otworzy oczy, zobaczy ulatującą duszę Maria. Aby uspokoić myśli, zaczął powtarzać mantrę: „Ley, tor, pur-doy-kor…”. Te słowa nie miały żadnego sensu, dlatego ich powtarzanie dawało uspokajający efekt. Podobny rytm miała dziecięca wyliczanka, którą pamiętał z dzieciństwa:
Raz, dwa, trzy,
Baba Jaga patrzy.
Pałka-zapałka, dwa kije,
kto się nie schowa, ten kryje!
Kiedy medytował, często zamiast mantry powtarzał sobie w myślach ten wierszyk. Miał podobne działanie.
Czując powracający wraz ze znajomymi sylabami spokój, myślał, jak powietrze wchodzi mu przez nos, wędruje do jamy ustnej, przechodzi przez gardło, tchawicę i oskrzela, by w końcu dotrzeć do pęcherzyków płucnych, skąd zacznie powrotną podróż: płuca, tchawica, gardło, usta, nos i na zewnątrz. Kiedy skoncentrował się na tej wędrówce powietrza, nie myślał o niczym innym – nie miał żadnych wizji, koszmarów, wspomnień.
Po kilku minutach wstał, z chłodem w sercu i ze zdeterminowanym wyrazem twarzy. Odepchnął od siebie wszelkie emocje: nie czuł żalu ani litości. Morderstwo to przeszłość, a Mario był śmieciem, którego należało się pozbyć.
Podniósł swój kowbojski kapelusz, otrzepał go z kurzu i włożył na głowę. Za siedzeniem kierowcy znalazł zestaw narzędzi. Wziął śrubokręt i odkręcił nim tablice rejestracyjne, przednią i tylną. Przeszedł kilka kroków i wepchnął je w stertę płonących śmieci. Potem włożył śrubokręt z powrotem do skrzynki narzędziowej.
Pochylił się nad zwłokami. Prawą ręką złapał za pasek dżinsów Maria, lewą za flanelową koszulę i dźwignął ciało z ziemi. Chrząknął, napinając mięśnie pleców – Mario nie był lekki.
Drzwi pick-upa stały szeroko otwarte. Kapłan rozkołysał zwłoki, chwytając rytm, a potem jednym potężnym zamachem wrzucił je do szoferki. Upadło na siedzenie tak, że obcasy butów sterczały z otwartych drzwi, a głowa zwisała na podnóżek fotela pasażera. Z rozbitej czaszki wciąż ciekła krew.
Kapłan cisnął klucz w ślad za ciałem.
Musiał spuścić benzynę z baku pick-upa. Potrzebował do tego długiego kawałka cienkiej rurki. Podniósł maskę wozu, odnalazł zbiornik płynu do mycia szyb i zerwał plastikowy przewód spryskiwacza. Podniósł zauważoną wcześniej dwulitrową butelkę po coli, obszedł furgonetkę i odkręcił korek wlewu paliwa. Wsunął rurkę do baku, possał ją, aż poczuł smak benzyny, a potem włożył jej koniec do butelki po coli. Powoli napełniła się benzyną.
Paliwo rozlewało się po ziemi, gdy podszedł do drzwi pick-upa i wylał zawartość butelki na zwłoki Maria.
Usłyszał nadjeżdżający samochód.
Popatrzył na oblanego benzyną trupa w szoferce furgonetki. Jeśli go teraz przyłapią, w żaden sposób nie wywinie się od odpowiedzialności za ten czyn.
Odzyskany z takim trudem spokój znowu go opuścił. Kapłan zaczął dygotać, wypuścił z ręki plastikową butelkę i skulił się na ziemi jak przestraszone dziecko. Drżąc, patrzył na drogę prowadzącą do szosy. Czyżby jakiś ranny ptaszek przyjechał pozbyć się zepsutej zmywarki, plastikowego domku dla lalek, którym przestały bawić się córki, albo staromodnych garniturów po dziadku? Warkot silnika narastał. Kapłan zamknął oczy.
– Ley, tor, pur-doy-kor…
Samochód minął zjazd i pojechał dalej. Kapłanowi zrobiło się głupio. Wstał i próbował się uspokoić.
– Ley, tor, pur-doy-kor…
Ale strach dodał mu energii. Ponownie napełnił butelkę po coli i szybko oblał benzyną plastikowe fotele oraz całe wnętrze szoferki. Część płynu wylał cienką strużką na ziemię, tworząc szlak biegnący z kabiny do baku, a resztą opryskał bok pojazdu obok otworu wlewu paliwa. Wrzucił butelkę do kabiny i cofnął się o krok.
Zauważył na ziemi czapkę z emblematem Houston Astros. Podniósł ją i wrzucił do szoferki.
Wyjął z kieszeni dżinsów pudełko zapałek, zapalił jedną, a od niej wszystkie pozostałe; potem rzucił płonące pudełko do kabiny auta i pospiesznie wycofał się na bezpieczną odległość.
Buchnęły płomienie i czarne kłęby dymu – w mgnieniu oka szoferka zamieniła się w rozpalony piec. Po chwili płomienie prześlizgnęły się po ziemi do rurki, z której wciąż płynęła benzyna z baku. Zbiornik eksplodował z hukiem, aż cały pojazd podskoczył. Opony tylnych kół zajęły się ogniem i płomienie zaczęły lizać zachlapane olejem podwozie. W powietrzu rozszedł się obrzydliwy smród palonego mięsa. Kapłan gwałtownie przełknął ślinę i cofnął się kilka kroków dalej.
Po chwili płomienie trochę przygasły. Opony, fotele i ciało Maria paliły się powoli.
Kapłan zaczekał jeszcze kilka minut, obserwując płomienie, a potem ostrożnie podszedł bliżej, płytko oddychając ustami, żeby nie wciągać przykrego zapachu nosem. Zajrzał do kabiny. Zwłoki i fotel stopiły się w jedną czarną masę popiołu i zesmażonego plastiku. Kiedy ogień zgaśnie, samochód stanie się jeszcze jednym kawałkiem złomu, spalonym przez jakieś dzieciaki.
Wiedział, że nie pozbył się wszystkich śladów Maria. Pobieżne oględziny niczego nie ujawnią, ale jeśli gliny zbadają pick-upa, z pewnością znajdą klamrę pasa, plomby z zębów i zwęglone kości. Pewnego dnia Mario może powrócić, chociaż Kapłan zrobił wszystko, co mógł, żeby zatrzeć ślady zbrodni.
Teraz musiał ukraść wibrator sejsmiczny.
Odwrócił się plecami do płonącego samochodu i odszedł.
* * *
W komunie Silver River Valley była mała grupka zwana Zjadaczami Ryżu. Zostało ich siedmioro – niedobitki tych, którzy podczas okropnej zimy na przełomie 1972 i 1973 roku zostali odcięci przez śnieżycę i przez trzy tygodnie nie jedli niczego poza brązowym ryżem gotowanym w wodzie ze stopionego śniegu. Tego dnia, kiedy przyszedł list, Zjadacze Ryżu siedzieli w kuchni do późnej nocy, pijąc wino i paląc marihuanę.
Song, która w 1972 roku skończyła piętnaście lat i uciekła z domu, grała bluesa na gitarze akustycznej. Niektórzy członkowie grupy wyrabiali w zimie gitary. Zatrzymywali te, które najbardziej im się podobały, a inne Paul Beale zabierał do sklepu w San Francisco, gdzie sprzedawano je za spore pieniądze. Star śpiewała chrapliwym, zmysłowym kontraltem, improwizując:
– Nie pojadę tym pociągiem donikąd…
Miała najseksowniejszy głos na świecie, zawsze taki miała.
Melanie siedziała z nimi, chociaż nie należała do Zjadaczy Ryżu, ponieważ Kapłan pozwolił jej zostać, a inni nie kwestionowali jego decyzji. Cicho płakała, wielkie łzy ciekły jej po policzkach. Powtarzała raz po raz:
– Dopiero co was znalazłam.
– Nie zrezygnujemy – obiecał jej Kapłan. – Musi być jakiś sposób, żeby ten cholerny gubernator stanu Kalifornia zmienił zdanie.
Oaktree – cieśla, muskularny czarnoskóry mężczyzna w tym samym wieku co Kapłan – powiedział powoli:
– Wiecie co, wcale nie jest tak trudno zrobić bombę atomową.
Służył w piechocie morskiej, ale zdezerterował, kiedy podczas ćwiczeń zabił oficera, i od tej pory był z nimi.
– Potrafiłbym ją zrobić w jeden dzień, gdybym miał trochę plutonu. Moglibyśmy zaszantażować gubernatora… jeśli nie spełnią naszych żądań, zagrozimy wysadzeniem Sacramento.
– Nie! – zaprotestowała Aneth. Karmiła dziecko. Chłopczyk miał już trzy lata i Kapłan był zdania, że czas odstawić go od piersi, ale Aneth uważała, że należy pozwolić mu ssać, jak długo zechce. – Nie można ocalić świata bombami.
Star przestała śpiewać.
– My już nie próbujemy ocalić świata – powiedziała. – Zrezygnowałam z tego w sześćdziesiątym dziewiątym roku, kiedy prasa obróciła cały ruch hipisowski w żart. Wszystko, czego teraz chcę, to uratować nasze życie tutaj, żeby dzieci mogły rosnąć w pokoju i miłości.
Kapłan, który już rozważył i odrzucił pomysł skonstruowania bomby atomowej, oświadczył:
– Bardzo trudno zdobyć pluton.
Aneth odsunęła chłopczyka od piersi i klepnęła go w plecy.
– Zapomnijcie o tym – powiedziała. – Nie chcę mieć nic wspólnego z tym świństwem. To śmierć!
Star znów zaczęła śpiewać.
– Pociąg, pociąg, pociąg donikąd…
Oaktree nalegał jednak.
– Mógłbym zatrudnić się w elektrowni jądrowej i znaleźć jakiś sposób, żeby obejść ich system zabezpieczeń.
– Zażądaliby twojego życiorysu – zauważył Kapłan. – I jak wyjaśniłbyś, co robiłeś przez ostatnie dwadzieścia pięć lat? Zajmowałeś się fizyką nuklearną w Berkeley?
– Powiedziałbym, że mieszkałem z bandą dziwolągów, którzy teraz chcą wysadzić Sacramento, więc przyszedłem wziąć dla nich trochę tego radioaktywnego świństwa, człowieku.
Wszyscy ryknęli śmiechem. Oaktree siadł na krześle i zaczął śpiewać razem ze Star:
– Nie, nie, nie wsiądę do tego pociągu donikąd…
Kapłan zmarszczył brwi, widząc ich dobre humory. Jemu nie było do śmiechu, jego serce przepełniał gniew. Wiedział jednak, że podczas takich swobodnych dyskusji czasem rodzą się natchnione pomysły, więc nie upominał rozbawionych towarzyszy. Aneth pocałowała synka w czubek głowy i powiedziała:
– Moglibyśmy kogoś porwać.
– Kogo? – spytał Kapłan. – Gubernator ma pewnie sześciu ochroniarzy.
– A może jego prawą rękę, tego całego Alberta Honeymoona?
Rozległ się pomruk aprobaty: wszyscy nienawidzili sekretarza gubernatora.
– Albo prezesa Coastal Electric…
Kapłan pokiwał głową. To mogło się udać.
Znał się na tym. Minęło sporo czasu, od kiedy żył na ulicy, ale pamiętał zasady: planuj starannie, zachowaj spokój, przestrasz przeciwnika, żeby nie zdołał zebrać myśli, działaj szybko i zjeżdżaj ile sił w nogach. Jednak coś go niepokoiło.
– To jest zbyt… no wiecie, zbyt skromne. Porwiemy kilka grubych ryb. I co z tego? Jeśli chcecie przerazić ludzi nie można się czaić, trzeba to zrobić tak, żeby posrali się ze strachu, tak…
Powstrzymał się i nie powiedział nic więcej. Kiedy gość jest na kolanach, płacze, moczy się i błaga, żebyś mu już nie robił krzywdy, dopiero wtedy mówisz mu, czego chcesz – a on jest ci tak wdzięczny, że po prostu kocha cię za to, że powiedziałeś mu, co ma zrobić, żeby go już nie bolało. Ale nie mówi się takich rzeczy komuś takiemu jak Aneth.
W tym momencie do rozmowy znów włączyła się Melanie.
Siedziała na podłodze, oparta plecami o krzesło Kapłana. Aneth podała jej skręta, który krążył wkoło. Melanie otarła łzy, zaciągnęła się mocno i przekazała skręta Kapłanowi, a potem wydmuchnęła dym i powiedziała:
– Wiecie, w Kalifornii jest dziesięć czy piętnaście miejsc, gdzie na skorupę ziemską działa tak ogromne ciśnienie, że wystarczyłoby lekkie szturchnięcie, żeby płyty tektoniczne się rozsunęły, a wtedy bum! Coś jak olbrzym, który poślizgnął się na kamyku. To tylko mały kamyk, ale olbrzym jest taki wielki, że od jego upadku trzęsie się ziemia.
Oaktree przestał na chwilę śpiewać.
– Melanie, dziecino, o czym ty mówisz?
– O trzęsieniu ziemi.
Oaktree roześmiał się.
– Jedź, jedź tym pociągiem donikąd… – zanucił.
Kapłan nie śmiał się jednak. Miał przeczucie, że to może być ważne. Zapytał z naciskiem:
– Co masz na myśli, Melanie?
– Zapomnijcie o porwaniach i bombach atomowych – mruknęła. – Dlaczego nie zagrozić gubernatorowi trzęsieniem ziemi?
– Nikt nie zdoła wywołać trzęsienia ziemi – odparł Kapłan. – Wymagałoby to ogromnej ilości energii.
– I tu się mylisz. Wystarczyłoby bardzo niewiele energii, gdyby została użyta w odpowiednim miejscu.
– Skąd o tym wiesz? – zapytał Oaktree.
– Ze studiów. Ukończyłam sejsmologię. Teraz powinnam wykładać na uniwersytecie. Ale wyszłam za profesora i to był koniec mojej kariery. Nie dali mi otworzyć doktoratu.
Mówiła to z rozgoryczeniem. Kapłan rozmawiał z nią o tym i wiedział, że nosiła w sercu głęboką urazę. Jej mąż należał do komisji uniwersyteckiej, która odrzuciła jej wniosek. Nie mógł uczestniczyć w posiedzeniu, na którym omawiano jej kandydaturę, co Kapłanowi wydawało się oczywiste, jednak Melanie uważała, że mąż powinien jakoś wpłynąć na pomyślny wynik głosowania. Kapłan domyślał się, że nie była dostatecznie dobra, aby zrobić doktorat – ale dziewczyna nigdy by w to nie uwierzyła, powiedział więc, że komisja pozazdrościła jej urody i intelektu, dlatego postanowiła ją odrzucić. A ona pokochała go za to, że pozwolił jej w to wierzyć.
Melanie mówiła dalej:
– Mój mąż – już niebawem były mąż – stworzył napięciową teorię trzęsień ziemi. W pewnych punktach wzdłuż linii uskoku przez całe dziesięciolecia ciśnienie narasta do bardzo wysokiego poziomu. Potem nawet stosunkowo słabe wstrząsy skorupy ziemskiej mogą spowodować przemieszczenie płyt i uwolnienie nagromadzonej energii, a w efekcie trzęsienie ziemi.
Kapłan słuchał jak urzeczony. Podchwycił spojrzenie Star. Ponuro kiwnęła głową. Zawsze wierzyła w nieprzewidziane. Była głęboko przekonana, że najdziwniejsza teoria może okazać się prawdziwa, niekonwencjonalny sposób życia najszczęśliwszy, a najbardziej zwariowany plan powiedzie się tam, gdzie zawiodą wszelkie rozsądne rozwiązania.
Kapłan przyglądał się twarzy Melanie. Biała skóra, zdumiewająco zielone oczy i rude włosy nadawały jej wygląd istoty z innej planety. Kiedy ją pierwszy raz zobaczył, powiedział urzeczony: „Przyleciałaś z Marsa?”.
Czy ona wie, co mówi? Była lekko odurzona, ale czasem najlepsze pomysły przychodzą ludziom na haju.
– Jeśli to takie łatwe, dlaczego jeszcze nikt tego nie spróbował? – zapytał.
– Och, wcale nie twierdzę, że to byłoby łatwe. Trzeba być sejsmologiem, żeby wiedzieć, w którym dokładnie miejscu uskoku tektonicznego panuje ciśnienie krytyczne.
Kapłan gorączkowo rozważał jej słowa. Kiedy ma się prawdziwe kłopoty, czasem najlepiej zrobić coś tak dziwnego, tak kompletnie nieoczekiwanego, żeby wroga sparaliżowało zaskoczenie.
– A jak wywołać wibracje skorupy ziemskiej?
– To byłoby najtrudniejsze…
Jedź, jedź, jedź….
Pojadę tym pociągiem donikąd…