Читать книгу Zakochany szejk - Кейтлин Крюс - Страница 3

ROZDZIAŁ DRUGI

Оглавление

Kavian ruszył w kierunku drzwi, wiedząc, że wszystkie wyjścia są obstawione przez jego ludzi. Amaya nie miała jak uciec. Mimo to wciąż żywił nadzieję, że spróbuje. Z całą powagą. Czająca się w nim bestia przygotowała się na łowy.

‒ Wychodzimy, Amaya. W ten czy inny sposób. Jeśli chcesz, żebym cię zmusił, to tak właśnie zrobię. Nie pochodzę z twojego świata. Znam tylko to prawo, które sam ustanowiłem.

Pewnym ruchem otworzył drzwi, wpuszczając do wnętrza kafejki świeże, mroźne powietrze. Wymienił porozumiewawcze spojrzenia ze swoimi ludźmi, by wreszcie odwrócić się i spojrzeć na kobietę, której tak trudno było przyjąć do wiadomości, że należy do niego; że jedynie opóźnia to, co zapisał jej los.

Amaya zacisnęła pięści. Ale nawet teraz, bezsensownie uparta, ze złością wypisaną na twarzy, wydała mu się niewyobrażalnie piękna, z niedbale splecionym warkoczem przerzuconym przez ramię, jakby nagle przestało ją obchodzić, jak wygląda. Pamiętał, że w dniu zaręczyn jej warkocz spleciono tak, by przypominał drogocenną koronę. I wtedy, i teraz pragnął rozpleść go, by uwolnić burzę czarnych lśniących włosów, w których mógłby zanurzyć twarz i chłonąć jej niepowtarzalny zapach. Nie przeszkadzało mu, że Amaya miała na sobie ubranie, które tak wyraziście kontrastowało z jej delikatną skórą i w żaden sposób nie pasowało do osoby, która już niedługo miała zostać jego królową. Wytarte dżinsy i ciężkie znoszone buty, luźna bluza skrywająca doskonale ukształtowane ciało i puchowa, zbyt duża kurtka sprawiały, że Amaya wyglądała jak urocza, niezamożna studentka. I taki pewnie był jej zamiar.

Kavian pragnął okryć ją jedwabiami i zarzucić klejnotami, by krocząc u jego boku, wysoko nosiła głowę. Podarowałby jej całe złoto świata i budował jej pałace, jak kiedyś czynili zakochani bez pamięci władcy jego kraju. Pragnął silnej i pięknej żony. W myślach badał każdy skrawek jej ciała rozpalonymi dłońmi, ustami, językiem…

Najpierw jednak trzeba było w jakiś sposób zabrać ją z Kanady do domu.

‒ Jak to zrobimy? – zapytał, nie zważając na obecność przypadkowych słuchaczy. – Mam cię wzorem barbarzyńców przerzucić przez ramię? Wiesz, że się nie zawaham.

Zadrżała. Oddałby królestwo, by wiedzieć, czy to z powodu pożądania, czy odrazy w stosunku do jego osoby. Straszne, że znał ją na tyle słabo, by nie rozróżniać tych uczuć. To musiało się zmienić. Nie wiedział tylko jak, skoro swoją ucieczką pozbawiła go resztek ciepła i delikatności. Teraz był zimny jak kamień.

Amaya chwyciła kurtkę, przerzuciła torbę przez ramię i pozostała na swoim miejscu, nie robiąc ani kroku w jego kierunku.

‒ Jeśli z tobą pojadę, czy obiecasz mi…

‒ Nie.

‒ Nie wiesz, co chciałam powiedzieć – obruszyła się.

‒ A jakie to ma znaczenie? Złożyłem ci wiele obietnic przed naszymi zaręczynami. Nie powinnaś się domagać niczego więcej. Poza tym ty również wiele mi obiecałaś i nie dotrzymałaś słowa. Oboje nie powinniśmy szafować obietnicami.

‒ Ale…

‒ To nie są negocjacje – powiedział spokojnie, kończąc rozmowę.

Zabolało ją to, w widoczny sposób, bo wyprostowała się, unosząc głowę i oddychając szybciej. Była taka piękna. Mógł być na nią zły, ale przede wszystkim tkwił w nim mężczyzna z krwi i kości, który doskonale zdawał sobie sprawę z tego, ile zyskałby, mając taką piękność u swego boku. Jego królowa powinna być silna, w przeciwnym razie, niczym jego matka, nie zniosłaby trudów, jakie przynosi pustynia, straciłaby ochotę do życia przy pierwszej burzy. Bo życie, to przede wszystkim burze, a nie blask słońca.

Kavian był władcą – wojownikiem. Amaya miała być jego królową – wojowniczką, niezależnie od tego, jak bardzo nienawidziła tego wszystkiego, co robił, by ją do tej roli przygotować, i co jemu dawało tak dużo satysfakcji.

‒ Żadnego sprzeciwu, żadnych negocjacji – powtórzył, może trochę zbyt stanowczo. – Nie masz wyboru, cokolwiek zrobisz, wszystkie działania będą wiodły do tego samego celu.

Spodziewał się kłótni, z tego prostego powodu, że dotychczas zawsze się kłóciła, a kiedy wreszcie zdołał ją uciszyć w jedyny znany sobie sposób, wzięła nogi za pas i uciekła na sześć miesięcy. Potem, kiedy ją odnalazł, był gotów nawet podziwiać ją za odwagę i desperację. Tymczasem dziś jego wojowniczka ponownie stawiła mu opór.

‒ To złowieszcze słowa – powiedziała. – Założysz mi na głowę worek po kartoflach? Zakleisz mi usta taśmą? Stare dobre metody porywaczy?

Kavian nie powinien był się uśmiechnąć. Był świadom, że w ten sposób prosi się o kłopoty, ale nie mógł się powstrzymać, zwłaszcza gdy wyszedłszy na ulicę, minęła go, jakby chciała, by spojrzał na nią z innej perspektywy i docenił wartość obcisłych dżinsów na idealnie zbudowanej kobiecie.

Poczuł pulsowanie w skroniach, niepohamowaną potrzebę przyciągnięcia jej do siebie, by znów sprawdzić dłońmi kształt jej pośladków, by skończyć tam, gdzie znaleźli się przed sześcioma miesiącami, tak by nie musieć jedynie wspominać, jak to robił każdego dnia od chwili, gdy uciekła.

‒ Do Calgary leci się krótko, biorąc pod uwagę, że mamy do dyspozycji helikopter – powiedział. – A potem zaledwie piętnaście godzin do Daar Talaas. Od ciebie zależy, czy spędzisz podróż z workiem po kartoflach na głowie i taśmą na ustach. Mogę cię też czymś naszprycować, jeśli to ci pomoże czuć się bardziej pokrzywdzoną i prześladowaną. Wedle życzenia, moja królewno.

Zatrzymała się, tkwiła nieruchomo na ulicy małego miasteczka w środku kanadyjskiej głuszy. Potem odwróciła się powoli, jakby wciąż przetwarzając wypowiedziane szorstkim tonem słowa Kaviana. Gdy wreszcie spojrzała mu w oczy, nie odwróciła wzroku.

‒ Nie mogę być twoją królową – powiedziała cichutko. – Musisz to wiedzieć. Jestem pewna, że wreszcie to zrozumiałeś, po tylu miesiącach.

Nawet nie próbował trzymać się od niej z daleka. Schwycił jej warkocz i pociągnął lekko. Gdyby chciał, przydusiłby ją, przycisnął do siebie, całował jej malinowe pełne usta. Wizja namiętnego pocałunku unosiła się między nimi. Niestety, wraz z nią pojawiło się drażniące wspomnienie tego, co stało się w pałacu jej brata; wspomnienie, które pobudziło krew, sprawiając, że oboje oblali się rumieńcem zupełnie nieprzystającym do zimnego dnia.

‒ Obiecywałaś – przypomniał jej. – Ty składałaś przysięgi, ja je akceptowałem. Oddałaś się w moje ręce, Amaya. Możesz to nazywać, jak chcesz, wymuszonymi zrękowinami, dyplomatycznymi zaręczynami, zaaranżowanym małżeństwem… Jakichkolwiek określeń użyjesz, to ty nie dotrzymałaś słowa. Dlatego uważam, że nadal do mnie należysz, nigdy nie przestałaś być moja…

‒ Nie mogę tego zaakceptować – wyszeptała rozpaczliwie.

Zaskoczyła go – tym, czego się spodziewał, a czego w tej chwili nie zrobiła: nie wyrywała się, nie szlochała, nie unikała jego spojrzenia.

‒ To nie twojej akceptacji potrzebuję – powiedział twardo. – Tylko ciebie.


Do starożytnego pustynnego miasta z twierdzą i królewskim pałacem nie wiodły żadne drogi. Tak przynajmniej od wieków głosiły legendy i opowieści przekazywane na temat Daar Talaas przez handlarzy i pokonanych rywali tamtejszego władcy. Taką prawdę uwieczniono w bojowych pieśniach i epickich poematach. Obecnie, w czasach obserwacji satelitarnych i szpiegowskich dronów, nie było możliwości zatajenia jego lokalizacji, co wcale nie oznaczało, że dostęp do niego stawał się łatwiejszy. Liczne drogi prowadzące od granic państwa nadal kończyły się nagle w sercu pustyni, w nieokreślonym miejscu pośród wędrujących piasków. Kraj przecinały ponadto niewidoczne z nieba tajemnicze tunele pod potężnymi górami, gdzie mieszkańcy zwykle skrywali się przed najeźdźcami. Niezwykła kraina tylko pozornie otwierała się na świat, jeśli ten miał odwagę błądzić w jej pozbawionych życia przestrzeniach. Tajemnicza siedziba władców niezmiennie, od pradawnych czasów, fascynowała jak fatamorgana i tak jak ona pozostała zarówno niezbadana, jak niezdobyta. Daar Talaas nie można było zaatakować z lądu. Nie można też było stamtąd uciec.

Amaya nie rozważała pozostania na tej ziemi, co nie znaczy, że nie starała się jej poznać poprzez lekturę dostępnych materiałów. Na wszelki wypadek.

Mały samolot o szlachetnych kształtach właśnie wylądował. Amaya stanęła na szczycie schodków, bezradnie rozejrzała się wokół. Kavian podążał tuż za nią, jak pasterz czuwający nad stadem owiec, przygotowany na ich desperacką ucieczkę w piekło otaczającej to miejsce pustyni.

‒ Tu nie będziesz potrzebowała strażnika. ‒ Kavian chyba czytał w jej myślach, gdy z rezygnacją zapatrzyła się w bezkresne piaski. – Sam dam sobie z tobą radę. Już wiem, jak postępować z kobietami, zwłaszcza tak przebiegłymi. Wyobraź sobie, co może się stać, gdybyś próbowała.

Nie musiała sobie wyobrażać. Ostatnie sześć miesięcy spędziła, próbując wyrzucić z pamięci wspomnienie tamtej nocy w pałacu jej brata.

‒ To się więcej nie powtórzy – zapewniła go.

Gdy zeskakiwała na płytę kameralnego lotniska, Kavian położył jej dłoń na karku, lekkim uściskiem pomagając zachować równowagę. Nie zabrał ręki, gdy szli po płycie lotniska. Pochylił się, muskając ustami jej policzek. Amaya była przekonana, że doskonale wiedział, co robi; wiedział, że tym dotykiem zamienia jej ciało w ocean wrzących płomieni. Przestała oddychać.

‒ Ależ powtórzy się – powiedział. – I to często. Już wkrótce…

Zadrżała, nawet nie próbując sobie tłumaczyć, że to tylko strach… Zaśmiał się, wciąż ją przytrzymując, nawet kiedy doszli do oczekującego na nich helikoptera.

‒ Nie wyskoczę w czasie lotu – zapewniła go.

‒ Nie wątpię.

To był krótki, nierówny lot. Wznieśli się niemal pionowo na znaczną wysokość, by potem przelecieć nad łańcuchami złowrogich gór i wylądować po ich przeciwnej stronie. Amaya przyglądała się z góry kamiennym budynkom, baśniowym ogrodom, wieżyczkom i minaretom potężnego miasta, zastanawiając się, co ją tam czeka. Gdy wylądowali, Kavian ponownie chwycił ją za kark, jak niesfornego kociaka. Chciała zaprotestować, ale powstrzymała się, widząc jego triumfujący uśmiech. Kilka miesięcy temu obiecał jej, że ją tu sprowadzi, i właśnie to zrobił. Zaschło jej w gardle. Nie od pustynnego powietrza, ale na myśl o tym, których jeszcze obietnic zamierza dotrzymać pustynny książę.

Pewnie wszystkich. Dotrzyma każdej obietnicy, którą złożył.

Helikopter wylądował na dachu potężnego gmachu, najwyżej położonego miejsca w tej części doliny. Kiedy opuścili pojazd, Kavian mocno chwycił ją za rękę, pociągając za sobą, nie zważając na to, że narzuca zbyt szybkie tempo; musiała prawie biec. Przemierzali labirynt korytarzy, setki wijących się marmurowych schodów, sale wykładane mozaikami i pokoje z rzeźbionymi sufitami. Wnętrze pałacu dawało wrażenie otwartości, dzięki wolnym przestrzeniom i dużej ilości światła. Mijali dyskretnie przemieszczających się ludzi, zapewne służących, którym Kavian wydawał szybkie, krótkie instrukcje. Wszyscy napotkani porozumiewali się z Kavianem po arabsku. Uczyła się tego języka w dzieciństwie, mogła więc zrozumieć większość rozmów, choć bez szczegółów. Wspominali coś o północnej granicy, coś o jakiejś uroczystości. Po drodze podchodzili do Kaviana jego urzędnicy, chwilę podążali u jego boku, w skupieniu przekazując informacje, by zaraz, oddaleni ruchem władczej ręki, znów zniknąć w pałacowych zaułkach.

Amaya patrzyła na ich twarze i coraz pełniej docierało do niej to, co uświadomiła sobie pół roku temu i czego się wówczas wystraszyła. Kavian był niepowstrzymaną siłą; brał, co chciał, nie tolerując oporu.

Zatrzymali się wreszcie i Kavian puścił rękę wyczerpanej biegiem Amai, która pochyliła się, by zaczerpnąć powietrza. Wtedy zorientowała się, że byli sami.

Wyglądało na to, że znajdowali się w ogromnej pieczarze oświetlonej latarniami i pochodniami umieszczonymi na kamiennych ścianach. W oddali dostrzegła rozległe podwórze skąpane w jasnym pustynnym słońcu. Zobaczyła też wypełnione wodą baseny tworzące krąg, z fontannami w kształcie kamiennych smoków i lwów.

‒ Gdzie jesteśmy? – zapytała, a echo odbijało jej słowa od potężnych ścian wokół.

‒ To są łaźnie haremu.

Amaya zesztywniała. Harem.

‒ Harem składa się z wielu więcej pomieszczeń, zobaczysz sama, zajmuje całe skrzydło pałacu – tłumaczył dalej Kavian.

‒ Tu jest pusto, nikogo nie ma – powiedziała, zmuszając się, by się rozejrzeć wokół. Właściwie, co ją to obchodziło. Nie zależało jej na nim, więc w czym mogłaby jej przeszkadzać obecność innych. Jej ojciec był taki sam. Spędziła dzieciństwo wśród jego kobiet, z których każda była osobną przyczyną cierpienia jej matki. Pamiętała jej słowa. „Kochać takiego człowieka jak twój ojciec oznacza zrezygnować z siebie. Kiedy widzisz, jak adoruje inne, coś w tobie bezpowrotnie umiera”. Nie zdziwiłaby się, gdyby Kavian był ulepiony z tej samej gliny, co jej ojciec. ‒ Nikogo nie ma. Harem bez haremu?

‒ Przypomnij sobie naszą rozmowę w pałacu twojego brata.

‒ Nie wiem, o czym mówisz ‒ odpowiedziała, tuszując prawdę bezradnym uśmiechem, choć w rzeczywistości pamiętała każde słowo.

‒ Oboje wiemy, że to kłamstwo. Nauczyłaś się żyć, oszukując samą siebie. I mnie.

‒ A jeśli naprawdę nie pamiętam? Może tym razem nie ma tu żadnego podstępu? Nie przyszło ci do głowy, że rozmowy z tobą nie są dla mnie na tyle ważne, by je pamiętać?

‒ Przypomnę ci w takim razie. Powiedziałaś mi wtedy, że nie poślubisz mężczyzny z haremem, zwłaszcza że sama się w takowym urodziłaś. Obiecałem ci wtedy, że opróżnię swój. Pamiętasz już? Mam ci jeszcze opowiedzieć, co robiliśmy w momencie, gdy ci tę obietnicę składałem?

Odwróciła wzrok, by ukryć emocje wywołane wspomnieniami.

‒ Pewnie nigdy nie miałeś haremu – bąknęła pod nosem. ‒ Mój brat na przykład nie ma.

‒ Ja też nie mam. Od sześciu miesięcy – skwitował. – Czuj się jak u siebie. Witaj w domu.

Amaya próbowała się opanować, zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje. Kavian zaśmiał się, widząc wyraz jej twarzy. Usiadł na kamiennej ławie i zrzucił kurtkę i koszulę, odsłaniając tors.

Amaya przeczytała chyba wszystkie mity i późniejsze opowieści o haremach. Wiedziała, jak funkcjonują. Wiedziała, jak niewiele trzeba, by wpaść w pułapkę i pozostać w niej przez resztę życia, w służbie królów piekła. Nie, dziękuję. To nie mogło być jej przeznaczenie, nie chciała podzielić losu matki.

Nie nadążała za nim. Bała się poruszyć. Pomyślała, że jeśli to zrobi, potężne sufity nad jej głową runą, grzebiąc ją i jej marzenia. Być może bała się czegoś jeszcze, czego nie chciała nazwać, wiedząc, gdzie się to kończy. Widziała to jako dziecko. Przeżyła to. Nieważne, jak mocno biło jej serce. Swoje wiedziała.

‒ Ile kobiet tu trzymałeś? ‒ zapytała, starając się, by zabrzmiało to jak dobry żart.

‒ Siedemnaście.

‒ Sie… Żartujesz, prawda? To twój nowy sposób na przekomarzanie się ze mną?

‒ Czy ja wyglądam na żartownisia? – spytał spokojnie, choć wydawało jej się, że w jego głosie zabrzmiał cynizm połączony ze zniecierpliwieniem.

‒ Trzymałeś tu siedemnaście uwięzionych kobiet? Czy ty… Czy… nocą lub kiedykolwiek… Czy ty…?

Nie zdołała skończyć tego pytania. Było zbyt intymne, i zbyt trudne. A może bała się tego, co usłyszy w odpowiedzi.

‒ Czy uprawiałem z nimi seks? – dokończył za nią, mrocznym głosem. – Czy właśnie to chcesz wiedzieć, Amaya? Słowo seks nie przechodzi ci przez usta?

‒ Nie. Nic nie chcę wiedzieć. Nie obchodzi mnie to. Nie interesuje mnie, co robisz.

‒ Nie zadawaj pytań, jeśli nie możesz znieść odpowiedzi. Zwłaszcza że nie zamierzam niczego ukrywać ani też ułatwiać ci życia cukierkowymi wersjami zdarzeń – mówił twardym głosem. – Nie czas na zazdrość i fochy dobre dla nastolatek. Jesteś królową Daar Taalas, a nie anonimową nałożnicą.

‒ Nie jestem żadną królową! – wykrzyczała. Podeszła bliżej, by rzucić mu te słowa prosto w twarz. Błąd. Kavian miał na sobie już tylko krótkie spodenki eksponujące masywne uda. Czy to dlatego jej głowę wypełniła teraz nieokreślona pustka? Nie ma haremu. Nie ma nałożnic. Jest tylko on. Kavian. Piękny Kavian, przy którym miękły jej nogi, a ciało przeszywały niepohamowane dreszcze. Kavian stanowczy i bezlitosny, a jednocześnie delikatny jak wiersz pisany o wschodzie słońca. Kavian. Przycisnęła obie dłonie do serca, by nie pozwolić mu wyrwać się z piersi.

‒ Mam nadzieję, że przestaniesz zadawać mi pytania, na które, jak przypuszczam, znasz wszystkie odpowiedzi – powiedział triumfującym tonem, niemal delektując się jej udręką, obserwując, jak traci kontrolę nad własnym ciałem, które zachowywało się tak, jakby należało nie do niej, lecz do niego, tak jak kiedyś. – A teraz się rozbierz.

Zakochany szejk

Подняться наверх